piątek, 30 września 2016

"Insight. Droga do mentalnej dojrzałości" Michała Pasterskiego

 Rozwój osobisty jest pojęciem, które w ostatnich latach uległo dość negatywnemu nacechowaniu. Wszystko wskutek działalności różnego rodzaju „specjalistów” organizujących drogie szkolenia, na których wyjątkowo sprawnie wciskają ludziom wyświechtane frazesy na przemian z reklamami własnych, raczej nietanich usług. Rynek wydawniczy zaś pełen jest pozycji, w których różni mądrzy ludzie próbują doradzać nam, jak żyć, by było lżej, znośniej, bardziej pomyślnie – albo udają, że to robią, a wszystko dla mamony. W zalewie całej tej tandety naprawdę trudno jest wyłowić pozycje wartościowe. Wszystko to sprawia, że z dużą dozą sceptycyzmu sięgałem po książkę Michała Pasterskiego - „Insight. Droga do mentalnej dojrzałości”. Czy prezesowi Life Architect, działaczowi na rzecz edukacji i psychologowi z zamiłowania udało się mnie przekonać co do skuteczności swojego systemu? Czytajcie dalej, aby się dowiedzieć.

Czym jest Insight (ang. „wgląd”, „spojrzenie wgłąb”)? W skrócie: to autorska filozofia i zestaw ćwiczeń psychologicznych, opracowane przez Pasterskiego celem umożliwienia prostemu człowiekowi, który z psychologią do tej pory nie miał wiele wspólnego – lepsze poznanie samego siebie, własnych pragnień i potrzeb, skuteczniejsze ich spełnianie, a przez to szczęśliwsze, bardziej zrównoważone życie. Kluczowym jest tu pojęcie „mentalnego oprogramowania”, czyli zestawu nawyków, przekonań i wierzeń, które zaszczepiane są nam już na etapie wczesnego dzieciństwa oraz w wieku szkolnym – często, jak się okazuje, z bardzo destruktywnymi skutkami. Techniki opracowane przez autora służą przede wszystkim temu, aby wykorzenić ze swojego życia te elementy „oprogramowania”, które mają na nas negatywny wpływ i zastąpić je bardziej odpowiednimi.

„Insight” podzielona jest na trzy części. Pierwsza, „Dojrzałość”, wprowadza czytelnika w stworzony przez autora w oparciu o zdobycze psychologii, psychoterapii i neurobiologii system pojęć, mający ułatwić lepsze porozumienie z czytelnikiem. Omawia też pewne mechanizmy, jakimi kieruje się ludzka psychika, znaczenie emocji (zarówno tych pozytywnych, jak i negatywnych) w naszym życiu, kwestię potrzeb oraz sposobów ich realizacji (to niesamowite i trochę straszne, jak łatwo nieświadomej osobie przychodzi mylenie jednego z drugim!). Druga, „Insight”, omawia samą proponowaną przez Pasterskiego technikę wglądu we własne funkcjonowanie i do pewnego stopnia korygowania go. Trzecia zaś, „Praktyka”, stanowi krótki podręcznik myślenia twórczego i intuicyjnego, podając też parę nietuzinkowych sposobów na znajdowanie rozwiązań codziennych problemów, zarówno w życiu prywatnym, jak i zawodowym. Wszystkie trzy części podzielono na niezbyt długie rozdziały, opatrzono także zestawami ćwiczeń do regularnego wykonywania oraz doświadczeń, do których wykonania autor zachęca, aby lepiej zrozumieć omawiane przez niego zjawiska.

Książka napisana jest językiem przystępnym. Pan Michał zdecydowanie posiadł umiejętność obrazowego, a jednocześnie czytelnego budowania wypowiedzi oraz objaśniania wybranych przez siebie zagadnień. Zawiłości techniki Insight objaśnia na licznych przykładach z własnej praktyki coachingowej, posługując się obrazowymi (choć, niestety, nie zawsze prawidłowymi, ale to książka o rozwoju osobistym, a nie podręcznik akademicki do botaniki) porównaniami do świata przyrody. Lektura „Insight” nie powinna więc nastręczać trudności nawet komuś, kto wcześniej z psychologią nie miał wiele wspólnego.

Czego możemy nauczyć się z „Insight”? Książka zawiera sporo wartościowych sposobów na radzenie sobie z własnymi emocjami, zarówno negatywnymi, jak i pozytywnymi. Dowiemy się wiele o tym, czy możliwe (i w jaki sposób) jest przełamanie własnych społecznych uwarunkowań, które często wchodzą nam w drogę, a także tego, jak skuteczniej rozumieć i realizować własne pragnienia - nawet te, z których nie zdajemy sobie sprawy na co dzień. Pojawia się też parę interesujących uwag na temat kontaktu z własną intuicją oraz sposobów na jego wzmocnienie i utrwalenie. Ostatecznie, nie twierdzę, że system Insight w stu procentach przypadł mi do gustu i zacząłem go sumiennie praktykować, ale nie mogę powiedzieć też, że absolutnie niczego nie wyniosłem z lektury.

Pomówmy o wadach. Poważnym problemem w lekturze wielu „podręczników do samodoskonalenia” jest to, że autorzy chętnie stawiają się na pozycji osoby uprzywilejowanej z racji doświadczenia albo posiadanej wiedzy, często uderzając w tony pobrzmiewające wyższością. W „Insight” to zjawisko, na szczęście, nie pojawia się często, choć jego obecność bywa niekiedy zauważalna. Autor stara się jednak je zminimalizować, starając się zbliżyć do czytelnika przez opowiadanie anegdot ze swojego życia. Sprawia to, że wiele z przedstawionych w książce spraw ma charakter mocno subiektywny – i chociaż autor ostrzega, aby bezkrytycznie nie przejmować jego poglądów, trudno czasem pozbyć się wrażenia, że ich prezentacja jest lekko nachalna. Jego technika mocno czerpie z nauk buddystów, do czego otwarcie się przyznaje, nie robi jednak zbyt wiele, by wyjaśnić niektóre wewnętrzne sprzeczności w tejże doktrynie ani też nie sprawia wrażenia całkowicie obiektywnego w tym temacie. Wszystkie te zjawiska, mimo początkowej przystępności, trochę utrudniają odbiór całości i psują ogólne dobre wrażenie. Niestety.

Inną rzeczą, która trochę mnie bolała, jest fakt, że omawiając pewne zagadnienia, autor powołuje się na „najnowsze zdobycze nauk o funkcjonowaniu mózgu”, nie podając przy tym źródeł, z których czerpie. Oczywiście, zamieszcza bibliografię – w niej jednak znaleźć możemy niemal wyłącznie pozycje poświęcone coachingowi i rozwojowi osobistemu. Brak odniesień do autentycznych prac naukowych na tym polu czy fachowej literatury mocno podkopuje autorytet piszącego na tak poważne tematy, a jednocześnie pozostawia zamknięte drzwi przed tymi, którzy chcieliby dowiedzieć się więcej. Duży minus.

Czy polecam „Insight”? Zawiera mnóstwo wartościowych rad, które mogą nieco ułatwić funkcjonowanie. Mi, jako osobie, która wcześniej uważała, że jest kompletnie pozbawiona zdolności do autoanalizy, książka Michała Pasterskiego pokazała zupełnie nowy świat, w którym rozumienie własnych uczuć i dążeń nie ma wcale związku z czarną magią. Z drugiej strony, jej lektura, jak każdego podręcznika samodoskonalenia, wymaga pewnej dozy sceptycyzmu, aby odsiać to, co jest poglądami autora, od samych założeń proponowanej przez niego techniki. Fakt powoływania się na źródła naukowe bez ich dokładnego przytaczania jest poważnym przewinieniem i nie pozwala na weryfikację, czy autor rzeczywiście wie, o czym mówi. Jeśli jednak jesteście pewni, że potraficie zachować zdrowy dystans, a jednocześnie szukacie sposobu, jak czuć się lepiej z wami samymi, warto się chociaż pobieżnie z „Insight” zapoznać. A nuż znajdziecie tu coś dla siebie?

Za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego dziękujemy wydawnictwu Helion.

Dane ogólne:
Tytuł: Insight. Droga do mentalnej dojrzałości.
Autor: Michał Pasterski
Wydawnictwo: Helion
Rok wydania: 2016
Liczba stron: 704

niedziela, 25 września 2016

"Z Archiwum X #01: Wyznawcy" - recenzja komiksu

Seria „Z Archiwum X”, powstająca regularnie od roku 1993 do 2002 (ukazująca się z mniejszym lub większym poślizgiem również w polskiej telewizji) zdążyła zdobyć w ciągu tych paru lat naprawdę sporą popularność. Doskonale nawiązując do wszystkiego, co mogłoby dotknąć bądź zainteresować przeciętnego człowieka, od życia po śmierci, przez eksperymenty medyczne, aż po rządowe spiski wymierzone w obywateli, największą sławę zdobyła jednak za pomocą wiodącego motywu, czyli pozaziemskich cywilizacji z różnych powodów żywo zainteresowanych życiem na ziemi. Uzupełniona w międzyczasie dwoma pełnometrażowymi produkcjami filmowymi, emitowana co jakiś czas od nowa, zapisała się w kulturze i ludzkiej świadomości na stałe – nie ma chyba osoby, która nie znałaby charakterystycznej melodii pojawiającej się w czołówce. W ostatnim czasie twórcy postanowili temat kontynuować, dodając do istniejących dziewięciu sezonów kolejny, ale zanim pojawił się on na ekranach polskich telewizorów, wydawnictwo SQN oddało w ręce fanów i czytelników komiks przedstawiający dalszą historię pary agentów - rozpoczęty przez „Wyznawców”.

Scully i Mulder, znani obecnie pod nazwiskiem Blake, w małym domku na przedmieściach gdzieś w stanie Wirginia ukrywają się przed uwagą ludzi, którzy mogliby zagrozić ich bezpieczeństwu. Znaleźli sobie miejsce w życiu: Dana pracuje jako lekarka w miejscowej przychodni, a Fox spędza czas na spisywaniu swoich wspomnień. Ich spokój burzy niespodziana wizyta Skinnera, przynoszącego informację o ataku na serwery FBI. Ktoś szukał danych na temat pracowników…  A w szczególności tych przypisanych do Archiwum X. Mulder stanowczo odmawia udziału w sprawie, twierdząc, że cokolwiek to mogło być, na pewno nie dotyczy ich, ale Scully nie ma takiej pewności, przeczuwając, że może chodzić o ich syna. Ich złudne poczucie bezpieczeństwa znika już wieczorem, kiedy grupa postaci z twarzami zakrytymi przez kaptury atakuje i porywa kobietę, a Skinner zostaje pobity w pokoju hotelowym…

Powiem szczerze, że nie udało mi się jeszcze obejrzeć dziesiątego sezonu serialu, nie odniosę się więc do jego zgodności z fabułą komiksu, mogę jednak z całą pewnością stwierdzić, że powrót do świata paranormalnych zagadek, gdzie nikomu nie można ufać, a za każdym rogiem może czaić się wróg, przebiegł w moim przypadku wyjątkowo pomyślnie. Odrobinie dziwnie obserwowało mi się znane twarze w ujęciu komiksowym, ale to tylko kwestia przyzwyczajenia – nie sposób nie wsiąknąć w klimat opowieści. Akcja przenosi się do Wyoming, gdzie spotkamy agenta Doggetta, badającego sprawę zagrożonej budowy rurociągu gazowego. Miejsce to, poza sporym ładunkiem negatywnych emocji, generuje też dość silne pole magnetyczne i przyciąga bardzo specyficznych osobników… Co łączy je z atakiem na byłych agentów Archiwum X? Zagadki wydają się piętrzyć przed nieświadomym jeszcze czytelnikiem.

Pod względem wizualnym komiks prezentuje poziom dość dobry, chociaż nie rewelacyjny. Postacie znane czytelnikowi z serialu odwzorowane zostały w sposób wystarczający do ich łatwego rozpoznania, zachowano wszelkie cechy charakterystyczne, ale to podobieństwo gubi się czasem z powodu dość topornej kreski. Rysunki Michaela Walsha cechują się bardzo niską dbałością o szczegóły, często ograniczają się - zwłaszcza w scenach akcji - do pobieżnego nakreślenia postaci, z bardzo minimalistycznym tłem, resztę nadrabiając kolorystyką. Ta również nie jest wybitna, chociaż przystaje do klimatu całości: stonowane ciemne barwy, raczej bez kontrastów. Nie mam za to żadnych zastrzeżeń do kadrów zawierających bohaterów w ruchu, zostały nakreślone bez żadnych strat jakościowych, zachowując całkiem niezłe wrażenie dynamiki.

Zupełnie satysfakcjonuje mnie jakość polskiego wydania serii – dotąd ukazały się dwa zeszyty, nie
wiadomo, czy będzie kontynuowana przez wydanictwo (na zachodzie powstało ich, zdaje się, sporo więcej). Twarda oprawa opatrzona została piękną ilustracją przedstawiającą parę agentów, a we wnętrzu, poza samym komiksem, znajdziemy więcej tego typu grafik różnego autorstwa, z których sporą część chętnie przytuliłabym w formie plakatów. Jeden plakat został zresztą dołączony w formie gratisu – jest to kultowe „I want to believe” Muldera, odrobinę uszlachetnione plamami krwi. Rzecz ładna, choć papier, na jakim ją wydrukowano nie wróży obrazowi długiego życia – przypomina kartkę z bloku technicznego, trudno jednak narzekać, zawiśnie w widocznym miejscu tak czy inaczej.


Swoje bliskie spotkanie pierwszego stopnia z pierwszym własnym zeszytem  „Z Archiwum X” uważam za udane, a dowodem na to niech będzie silna chęć obejrzenia całej serii po raz kolejny (liczbę przez litość pominę), do czego zresztą zdążyłam się już zabrać. Maniakom podobnym mi polecam, po prostu trzeba to mieć, uczucie posiadania i trzymania go w rękach jest przerozkoszne. Reszcie powiem – zobaczcie, jeśli lubicie trochę paranormalnej grozy i kojarzycie tytuł, nie będzie straty.

Informacje ogólne:
Tytuł oryginału: X-Files. Season 10, vol. 1 Believers
Wydawnictwo: SQN
Scenariusz: Joe Harris, Chris Carter
Ilustracje: Michael Walsh
Rok wydania polskiego: 2015
Liczba stron: 128

czwartek, 22 września 2016

"Faust. Tragedii część pierwsza" Goethego - nowe tłumaczenie

 "Fausta" zna chyba każdy, kto zwykł chociaż czasem nie spać na polskim w szkole średniej. Jeden z najgłośniejszych dramatów Goethego, uznawany zarazem za najważniejszy tekst, który wyszedł spod jego pióra, to zarazem ponadczasowy utwór traktujący o tym, jak wiele jest w stanie poświęcić człowiek w swoim pragnieniu spełnienia, szczęścia i wiedzy. "Faust" dał początek jednemu z najciekawszych literackich archetypów postaci (bohatera, który jest w stanie zaprzedać się złu tylko po to, by wiedzieć więcej), eksploatowanemu szeroko w przeróżnych tekstach kultury na przestrzeni wieków aż do dnia dzisiejszego – i zarazem jednemu z moich ulubionych. Pamiętając tekst jako nieco ciężki, ale mimo wszystko zrozumiały dla ówczesnego nastolatka, z pewnym zaciekawieniem sięgnąłem po nowy przekład tego klasycznego dzieła, który zawdzięczamy Pawłowi Węcławskiemu – nie oczekując absolutnie niczego, acz mając pewną nadzieję, że nowe wydanie uczyni tę niezwykłą historię ciut łatwiejszą do przyswojenia przeciętnemu zjadaczowi chleba. Jak było naprawdę? A zatem...

W swojej pogoni za wiedzą, co prawda, nie zawarłem paktu z diabłem* - posłużyłem się za to dwoma innymi przekładami jako materiałem porównawczym: polskim tłumaczeniem autorstwa Emila Zegadłowicza z pierwszej połowy XX wieku (które, o ile pamiętam, jest bieżącym, jeśli chodzi o materiał przerabiany w szkołach średnich), oraz angielskim, autorstwa Baylarda Taylora (rok 1870), cieszącym się sporym uznaniem za wierność oryginałowi. Brakło mi, niestety, dostatecznej znajomości języka niemieckiego, aby móc porównać nowy przekład z oryginałem, stąd za wszelkie uchybienia wynikające z mojej niewiedzy z góry przepraszam.

I co mi z tych porównań wyszło? Zestawienie tych trzech pokazało, że nowy przekład plasuje się gdzieś pomiędzy dwoma porównawczymi, jeśli chodzi o przystępność. Tłumacz używa języka nam współczesnego, co już jest pewnym skokiem jakościowym w porównaniu ze starszym przekładem, zdecydowanie odświeżając niemłody przecież tekst - choć jednocześnie wkłada mnóstwo wysiłku, aby w miarę możliwości zachować poetyczność oryginału. Taką ogólną tendencję daje się tu wskazać – tekst starszy jest bardziej dosłowny, mniej barwny, zaś nowszy poświęca tę dosłowność na rzecz estetyki.

Jak z warstwą znaczeniową? Jak to z tłumaczeniami – zwłaszcza tekstów poetyckich! - bywa, różni się od pozostałych. Przykład takiego zdarzenia daje się wyłowić już w dedykacji: u Zegadłowicza jest to "Tak teraźniejszość gubi się, szarzeje/Co przeminęło, prawdziwe istnieje.", u Taylora "What I possess, I see far distant lying/And what I lost, grows real and undying.", z kolei w tłumaczeniu Węcławskiego "To, co posiadam, widzę jak z oddali/To, co prawdziwe – już mi odebrali.", co wydaje się dużo celniej trafiać w sedno. Z drugiej strony, znajdująca się zaraz na samym początku dyskusja Dyrektora Teatru z Poetą i Wesołkiem jest tu nieco nieczytelna - zdecydowanie bardziej sensownie wyszła w starszym tłumaczeniu niż w nowym, gdzie naprawdę ciężko na pierwszy rzut oka stwierdzić, kto tu z kim rozmawia (to jakby trzech panów po prostu stało obok siebie i mówiło do publiczności, podczas gdy mieli tak naprawdę zażarcie dyskutować nad sensem teatru w ogóle!) i co próbuje mu powiedzieć. Za to pierwsza wizyta Mefistofelesa w przekładzie Węcławskiego jest zdecydowanie dużym krokiem naprzód, a piekielny bies jest w tej wersji stosownie charakterny i zadziorny, czego nie można było powiedzieć o jego starszym pierwowzorze – i po prostu lepiej wypada jako kusiciel.

Myślę, że nowy przekład "Fausta" jest tworem miejscami nieco nierównym, ale jeśli zamiarem tłumacza było oddanie poetyckości pierwowzoru, której lwia część straciła się w porównywanym tutaj tłumaczeniu, myślę, że zamiar ten wypełniono w stu procentach. Nie jest to przekład odpowiedni do pisania wypracowań albo przygotowywań do matury – to bardziej rzecz dla tych, którym "szkolne" tłumaczenie po prostu nie wystarczy z przyczyn czysto estetycznych. I w tej roli powinno się sprawdzać bardzo dobrze.

Za udostępnienie egzemplarza do recenzji dziękujemy tłumaczowi.

Dane ogólne:
Tytuł: Faust. Der Tragödie erster Teil
Autor: Johann Wolfgang von Goethe
Tłumaczenie: Paweł Jan Węcławski
Wydawnictwo: Novae Res
Rok wydania: 2016
Liczba stron: 268


* - zagajony o możliwość ubicia interesu, powiedział coś w deseń "hola hola, ale my tutaj też mamy pewne standardy!". Ech.

środa, 21 września 2016

Kusząc Los #3: "Worlds of Android. Visions of life in the future" - recenzja

Nasi stali czytelnicy być może pamiętają, gdy parę miesięcy temu rozpływałem się nad Netrunnerem, grą karcianą o potyczkach toczonych w sieci przez idealistycznych włamywaczy i bezwzględnych operatorów korporacyjnych systemów. Jedną z głównych zalet, jakie wówczas wymieniałem, jest niesamowity klimat oraz pełen smaczków świat gry. Kiedy do moich uszu dotarła wieść, że Fantasy Flight Games postanowiło wypuścić na rynek obszerne tomisko w całości poświęcone opisowi tegoż świata, wszystko we mnie aż zawyło od chęci, aby taką publikację zdobyć i czym prędzej przeczytać. Udało mi się jednak - i miałem przy tym sporo szczęścia, bo pula wydrukowanych egzemplarzy była dość mała przy olbrzymim zainteresowaniu, rozeszły się więc bardzo szybko. Czy było warto? Przekonajcie się, czytając dalej!

Czym właściwie jest "Worlds of Android. Visions of life in the future"? Najprościej określić tę pozycję jako coś pomiędzy albumem wyładowanym po brzegi grafikami koncepcyjnymi a książką opisywaną przez erpegowców terminem "setting guide" – czyli opisem uniwersum z jego historią, geografią i opisem społeczeństwa, ale i to nie oddaje do końca istoty rzeczy. Faktem jest, że fani gier z tej linii wydawniczej (zarówno planszowych, jak Android, Mainframe lub Infiltration, jak i karcianej, czyli opisywanego tu niedawno Netrunnera) znajdą tu ogrom informacji na temat tej wersji przyszłości, w której mają miejsce wydarzenia w nich przedstawione. Jakież to informacje?
Książka podzielona jest na trzy części, zatytułowane w całkiem błyskotliwy sposób – tak, że razem tworzą główny slogan uniwersum. Pierwsza część, "It is the future", w zgrabny i zwięzły sposób omawia kluczowe zagadnienia, wokół których osnuta jest wizja Kevina Wilsona i Daniela Clarka. Poznamy w niej statutowe cele, sztandarowe produkty i główne dążenia każdej z czterech megakorporacji (Haas-Bioroid, Jinteki, NBN oraz Konsorcjum Weyland), zasadę działania kosmicznej windy, historię przemian, które doprowadziły do narodzin Sieci, a nade wszystko – zagadnienia związane z pojawieniem się bioroidów i klonów, od których istnienia uniwersum wzięło swoją nazwę. To czytelne, przejrzyste i, co najważniejsze, wciągające wprowadzenie omawia zaskakująco wiele kwestii w dość krótkim fragmencie tekstu, stawiając solidne podwaliny pod coś, co można określić najbardziej przemyślanym światem w science-fiction do tej pory. Aż chce się czytać dalej.

Część druga, "The world changed", to opis geograficzny i geopolityczny. Pierwsze skrzypce gra tu nieoficjalne centrum świata – miasto New Angeles w Ekwadorze, leżące u podstawy kosmicznej windy – i jego opis jest bardzo dokładny, z wyszczególnieniem wszystkich dwunastu dzielnic (w tym Heinlein, znajdującej się... na Księżycu!). Trochę miejsca (niewiele, niestety – próżno szukać tu informacji o wydarzeniach, jakie miały miejsce w Mumbad lub SanSan w kolejnych cyklach dodatków do Netrunnera) poświęcono także temu, jak reszta Ziemi zniosła pół wieku burzliwych przemian aż od chwili obecnej (w skrócie – niezbyt dobrze). Opisowi New Angeles pod względem objętości i treści niewiele ustępują paragrafy poświęcone koloniom na Księżycu i Marsie. Świetne wrażenie robią dwie obecne w tym rozdziale rozkładówki – jedna przedstawiająca ze szczegółami przekrój przez korporacyjną akrologię (miasto w mieście, zgrupowanie kilku wieżowców zawierających biura, części mieszkalne, rekreacyjne i centra handlowe – większość korpoludków nie opuszcza swojej akrologii przez prawie całe życie!), druga przez księżycową kolonię, z tunelami sięgającymi na dziesiątki kilometrów wgłąb globu. Efektowne i informatywne zarazem.

Część trzecia, "People did not", jest prawdopodobnie najciekawszym elementem całości. Prócz omówienia najważniejszych wydarzeń w historii świata (niedawne konflikty, takie jak Pierwsza Wojna Orbitalna oraz Insurekcja Księżycowa), jest przekrojem przez większość aktualnych problemów świata – począwszy od organizacji sił zbrojnych, zarówno tych państwowych, jak i prywatnych, poprzez przestępczość zorganizowaną i cyberzbrodnię, a także funkcjonowanie sił policyjnych, kończąc na coraz większym bezrobociu za sprawą wprowadzenia taniej siły roboczej w postaci androidów. Dowiedzieć się możemy, jaka broń jest na wyposażeniu zarówno policji, jak i armii tudzież korporacyjnej ochrony albo co w militarnym slangu znaczy "hey man, (are) you sexy?" (To od SXC – Space Expeditionary Corps, a pytanie jest żartobliwym sposobem na wzajemne rozpoznawanie się weteranów wojny orbitalnej.) Zbrojenia to nie wszystko – poznamy szczegóły rynku pracy zdominowanego przez klony i bioroidy oraz organizacje takie jak Humanity Labor (lub radykalna bojówka Human First), stające w obronie całych rzesz ludzi z niższych warstw społeczeństwa, którzy nagle stali się niepotrzebni systemowi. Opisano także sposoby obywateli przyszłości na poszukiwanie sensu we wszechświecie, wraz z krótką charakterystyką kilku najważniejszych organizacji o charakterze religijnym (Starlight Crusade, czerpiąca z nauk o budowie mózgu i obszarach odpowiedzialnych za doznania mistyczne przypomina do żywego kościół Mercera z Dickowego "Czy Androidy Marzą o Elektrycznych Owcach?". Równie interesujący jest Order of Sol, czyli pierwsza próba stworzenia uniwersalnego systemu wierzeń). To istne zatrzęsienie zróznicowanej informacji, dającej kompletny ogląd na opisywany nią świat.

Pierwszym, co rzuca się w oczy biorąc "Worlds of Android" do ręki (ciężkie tomiszcze formatu A4 w twardej, lakierowanej oprawie), jest fenomenalna oprawa graficzna. Oczywiście, większość ilustracji fani uniwersum gdzieś już widzieli i bez trudu rozpoznają, jednak taki "wizualny recykling" wcale nie przeszkadza – przyjemnie jest zobaczyć te misterne grafiki znane choćby z kart do gry w nieco większej wersji, dzięki czemu można nareszcie w pełni docenić ich szczegółowość. Książka wydana jest absolutnie przepięknie, samą przyjemnością jest posiadać ją, trzymać na półce albo w dłoniach i podziwiać dopracowaną po najmniejszy szczegół szatę. Fantasy Flight Games zdecydowanie wyznacza tu nowy standard, który trudno będzie pobić.

Sposób prezentacji zawartej w książce wiedzy zasługuje na uwagę. Częste są, oczywiście, fragmenty pisane z perspektywy wszechwiedzącego narratora, równie często pojawia się jednak informacja o charakterze anegdotycznym – fragmenty artykułów z gazet przyszłości, dyskusje z chatroomów, wypowiedzi różnych osób, a nawet krótkie opowiadania. Nie sposób przeoczyć także licznych ramek zawierających nawiązujące do kontekstu ciekawostki. Taka metoda prezentacji sprawia, że "Worlds of Android" staje się czymś dużo więcej niż sumą swoich części – przejmujący klimat świata zdominowanego przez ludzką zachłanność i zaawansowaną technikę aż wylewa się spomiędzy stronic, pozwalając nie tylko dowiedzieć się o świecie będącym tłem wielu znanych i lubianych gier, ale nade wszystko go poczuć.

Wspomniałem wcześniej, że Android jest jednym z najlepiej przemyślanych uniwersów science fiction, a zwłaszcza spośród nurtu cyberpunku (lub cybernoir, bo i z takim określeniem można się spotkać). Lektura "Worlds of Android" wydaje się utwierdzać w tym przekonaniu na każdym kroku – wspomniana wcześniej anegdotyczna forma prezentacji niektórych zagadnień (dodajmy, nierzadko z kilku różnych punktów widzenia!) w kapitalny sposób nakreśla tu mnogość zjawisk socjologicznych związanych z postępem techniki. Świetnym przykładem jest kilkustronicowy artykuł poświęcony wpływowi pojawienia się bioroidów na społeczeństwo – stalowi ludzie spotykają się z całą masą skrajnych reakcji, począwszy od ostrożnej akceptacji, kończąc na niechęci czy nawet otwartej nienawiści. W Androidzie nic nie dzieje się bez przyczyny i wszystko ma swój skutek – rozwój nauk neurobiologicznych i w efekcie pojawienie się myślących maszyn, a także wynalezienie systemu szybkiego transportu na orbitę albo nowej generacji sieci komputerowej wszystkie odcisnęły swoje piętno na społeczeństwie. Autorzy uniwersum postawili sobie za punkt honoru wziąć pod uwagę te piętna, rysując wizję spójną i tak przemyślaną, że aż dającą mocne pozory prawdopodobieństwa. To najlepszy chyba rodzaj science fiction – ten stawiający ważne, trudne pytania, będący platformą dla głęboko filozoficznych rozważań.

Komu polecić "Worlds of Android"? Bez dwóch zdań każdemu, kto czuje się choć odrobinę estetą lub zwyczajnie lubi pięknie wydane, dopracowane po najdrobniejszy detal książki. Fani gier od Fantasy Flight Games zdecydowanie nie pożałują, bo rozwinięto tutaj masę motywów, o których w androidowych grach ledwie napomknięto. Także ci, którzy grają w gry fabularne i poszukują ciekawego świata do osadzenia nowej kampanii powinni się "Visions of life in the future" zainteresować – nic nie stoi bowiem na przeszkodzie, by uznać tę książkę za podręcznik źródłowy i w oparciu o nią rozgrywać sesje. Ci, którzy czytali powieści osadzone w świecie Androida mogą potraktować ją jako sposób na uzupełnienie i usystematyzowanie informacji, które poznali na ich kartach. Nade wszystko jednak zainteresować się nią powinni ci, którzy cenią sobie fantastykę naukową jako coś więcej niż tło dla ciekawych historyjek opowiadanych dla zabicia czasu. Łotrowy krzywy kciuk jakości, kocia łapka i każde możliwe wyróżnienie, jakie możemy przyznać!

Dane ogólne:
Tytuł oryginału: Worlds of Android. Visions of life in the future.
Autorzy: Kevin Wilson, Daniel Lovat Clark, Katrina Ostrander
Wydawnictwo: Fantasy Flight Games
Rok wydania: 2015
Liczba stron: 274

Palce widoczne na zdjęciach należą do naszej niezastąpionej Vyar, która podjęła się sfotografowania paru przykładowych stron. Dziękówa!

niedziela, 18 września 2016

"Grimm Fairy Tales #04: Rumpelsztyk" - recenzja komiksu

Po trzech zeszytach serii „Grimm Fairy Tales”, które reprezentowały dość nierówny poziom, zdecydowanie jednak wykazując tendencję do poprawy, przyszła pora na część czwartą - najbardziej jak dotąd przeze mnie wyczekiwaną. Nie przedłużając: przedstawiam Wam „Rumpelsztyka”.

Milly zaszła w ciążę z niewłaściwym facetem. Na wieść o mającym przyjść na świat dziecku, jej chłopak proponuje aborcję, a kiedy pomysł nie znajduje aprobaty, dochodzi do wniosku, że na żywym niemowlaku można nawet zarobić sprzedając go bogatej, bezdzietnej rodzinie. Młodzi nie dochodzą do porozumienia w klasycznym przypadku próby uniknięcia odpowiedzialności przez przyszłego ojca. Ich głośnej dyskusji w parku przysłuchuje się znana nam już z poprzednich części bajarka – i, wykorzystując chwilę, w której Milly zostaje sama, opowiada jej jedną ze swoich historii...

Młynarz nie jest najrozsądniejszą osobą, zwłaszcza kiedy wypije. W karczemnych przechwałkach, chcąc być lepszym od towarzyszy chwalących się swoimi pociechami, mówi, że jego córka potrafi uprząść ze słomy czyste złoto. Oczywiście nikt w to nie wierzy, ale słowa zostały wypowiedziane w złą godzinę: ktoś postanawia donieść królowi o zasłyszanym zjawisku. W wyniku tego oboje - niefortunny chwalipięta i jego córka - trafiają na dwór, gdzie dziewczyna ma pozostać, by udowodnić swoje zdolności ku chwale królestwa i przyszłemu bogactwu ojca... lub zginąć. Załamana płacze w ciemniej piwnicy, jej żale zostają jednak wysłuchane: tajemniczy stwór obiecuje pomoc w zamian za kolejne korzyści czy kosztowności, aż do momentu, w którym dziewczyna przyrzeka, że odda mu swoje pierwsze dziecko.

Brzmi klasycznie? Tak, ale tylko do czasu. Znana powszechnie wersja opowieści została urozmaicona o postać szpiega, który dowiaduje się o całej sprawie i podpowiada (poprzez jednego z jej posłańców) królowej - młynarzównie właściwe imię. To otwiera drogę do dalszego ciągu opowieści, która dotąd kończyła się w momencie pogromienia niecnego Rumpelsztyka. Tu jednak akcja toczy się dalej, aż do momentu, w którym na dwór przybywa rzeczony „szpieg”, by wspomnieć dawne dzieje i ujawnić okrutną prawdę o pakcie zrozpaczonej dziewczyny z chciwym stworem.  Owa tajemnica jest sednem opowieści i pretekstem do wysnucia morału: dziecko jest najcenniejszym darem, którego nie zastąpi żadna ilość złota. W tym przypadku nie wiemy jednak jak historia wpłynęła na postawę Milly i czy utwierdziła ją w podjętej decyzji: końcowa scena nie daje jasnej odpowiedzi.

Widać wyraźną poprawę w przypadku dialogów. Seria miewała już różnych tłumaczy, którzy z mniejszym lub większym powodzeniem starali się oddać klimat opowieści, nie zawsze się to jednak udawało: albo stylizacja na dawny styl wypowiedzi była stosowana nie dość konsekwentnie, albo w ogóle jej nie było. Tutaj zostało zachowane dobre rozgraniczenie pomiędzy obiema częściami historii, dawnej i współczesnej: widać subtelną różnicę w sposobie wypowiadania się postaci.

Na dobre wyszła też serii kolejna zmiana osoby odpowiedzialnej za rysunek. H.G. Young,
współpracujący zresztą z wydawnictwem Zenescope przy takich tytułach, jak „Sins of the Fallen” czy „Jindai”, zdecydowanie pokazał, że wie co robi. W zeszycie czwartym nie uświadczy się już żadnych kłopotów z perspektywą, proporcjami sylwetek czy karykaturalnym wyglądem postaci widzianych z oddali, jak to się zdarzało w częściach poprzednich. Mimika bohaterów została również oddana w sposób szczegółowy i żywy (wyraz twarzy młynarzówny, gdy usłyszała o pomyśle taty – bezcenny). Bardzo podobały mi się przejścia między poszczególnymi kadrami komiksu – niektóre z nich były tak płynne, jakby oglądało się animację. Całość, wraz z kolorami dodanymi przez studio Transparency Digital, prezentuje się wyjątkowo miło dla oka.

„Rumpelsztyk” jest jak dotąd najlepiej wykonanym i dopracowanym zeszytem serii. Chociaż nieco mniej mroczny od „Kopciuszka”, porusza trudniejszą tematykę, przejawia swobodniejsze podejście do dobrze znanej historii i daje mniej gotowych odpowiedzi, pozostawiając pewne elementy do własnej interpretacji. I, co najlepsze, podtrzymuje tendencję jeśli chodzi o coraz lepszą jakość kolejnych zeszytów. Polecam, przykładam kocią łapkę jako znak jakości i niecierpliwie czekam na dalsze części.

Dziękuję wydawnictwu Okami za udostępnienie egzemplarza komiksu do recenzji.

Informacje ogólne:
Tytuł oryginału: Grmm Fairy Tales #04: Rumpelstiltskin
Wydawnictwo: Zenescope/Okami
Scenariusz: Joe Tyler, Ralph Tedesco
Ilustracje: H.G.Young (rysunki i tusz), Transparency Digital (kolory)
Rok wydania: 2016
Liczba stron: 24

______________

Recenzje poprzednich części:

sobota, 17 września 2016

"Na ostrzu noża" Miroslava Žambocha


Miroslav Žamboch był dla mnie do tej pory pisarzem kompletnie obojętnym, po którego twórczość nigdy nie miałem okazji sięgnąć, ale też nie kwapiłem się do tego jakoś szczególnie. Jego cykl o agencie JFK został mi kiedyś przedstawiony jako pisana nie do końca na serio, lekka, wypełniona akcją ni to fantasy, ni to sci-fi, w którym sporo się dzieje, ale nie do końca wiadomo, o co w ogóle chodzi. Dopiero za namową Vyar sięgnąłem po jedną z jego powieści, bo miało to być "takie fantasy najemnicze, coś jak Czarna Kompania, tylko zrobione dobrze", żeby zobaczyć, ile prawdy w tych rewelacjach. Ile jej w nich było? Wyłącznie prawda – czytajcie dalej, oto bowiem "Na ostrzu noża", powieść tak ostra, jak sugeruje tytuł.

Głównym bohaterem jest Koniasz – zmęczony długim i brutalnym życiem najemnik, jeden z najlepszych w swoim fachu, ale również erudyta i wrażliwiec. Choć już dorobił się niemałej fortuny, za którą mógłby godnie żyć, podejmuje się być może najbardziej ryzykownego i nietypowego zlecenia w swojej karierze. Oto bankier ze złodziejskiej stolicy świata, Fenidong, oferuje mu sumę iście bajońską, jeśli uda mu się zapewnić ochronę karawanie udającej się na nieznaną, obcą ziemię, by założyć tam kolonię. Zadanie nie należy do prostych, w końcu bezpieczeństwu osadników zagrażają bandyci, dzikie zwierzęta, barbarzyńscy tubylcy, ale też głód, choroby i wewnętrzne tarcia. Komplikuje się jeszcze bardziej, kiedy okazuje się, że komuś bardzo zależy na tym, by karawana nie dotarła do celu... Komuś potężnemu i wpływowemu.

Jest cała masa rzeczy, którą "Na ostrzu noża" robi dokładnie tak, jak powinny być zrobione. Interesujący główny bohater, który jest kimś znacznie więcej, niż wydaje się na pierwszy rzut oka, ale nie narzuca się z tym czytelnikowi (dzięki czemu możemy sami się o tym dowiedzieć i go za to polubić), to po pierwsze. Po drugie, nietypowy temat ujęty w bardzo profesjonalny i dokładny sposób (poważnie, gdybym miał kiedyś organizować karawanę, mógłbym wrócić do tej książki po wskazówki!). Po trzecie, cała gama ciekawych bohaterów drugoplanowych, z których każdy ma swoje dążenia, zamiary i myśli o tym, jak rozwija się akcja powieści – a swoimi poczynaniami nierzadko pcha tę akcję w zupełnie nieoczekiwanym kierunku. Ciekawi są tu wszyscy, nawet prosty żołnierz, który chciałby po prostu założyć farmę i dożyć na niej swoich sędziwych lat albo dziewczyna do towarzystwa, którą okoliczności zmusiły do takiego, a nie innego życia mają coś, czym zaskakują czytelnika. Sama fabuła jest przemyślana i zdecydowanie dobrze trzyma się w całości – a to zdecydowanie trudne zważywszy na to, jak gwałtowne zalicza zwroty. Czytelnikowi nie jest dane oderwać się ani przez chwilę. Ciągle dowiaduje się nowych szczegółów, wciąż pojawiają się nowe zagrożenia, nowe spekulacje, wszystko to tak niesamowicie ekscytujące, że, chociaż to kawał powieści, można "Na ostrzu noża" przeczytać jednym tchem. W perfekcyjnych proporcjach przeplata się tu akcja i intryga, a napięcie w świetnie dobranych momentach rozładowuje odrobina rubasznego acz błyskotliwego humoru.

Jedyny zarzut, jaki mogę postawić wobec "Na Ostrzu Noża", to zakończenie. Motyw, który gra wtedy główną rolę został co prawda zapowiedziany zgodnie z najlepszymi tradycjami techniki foreshadowingu – wydaje się jednak trochę nie leżeć. Jednak nawet nie dokładnie sam motyw jest problemem, w końcu jednym z założeń powieści jest to, że magia jest (a mowa o motywie, który z tą magią jest związany bardzo mocno), ale wszyscy jej użytkownicy zostali dawno wytępieni albo są pod ścisłą kontrolą. Uzasadniony jest nawet nietypowy i nieco trudny w odbiorze sposób prezentacji wydarzeń, jaki Žamboch tam zastosował – jako konsekwencja pojawienia się tego specyficznego rodzaju magii. Chodzi po prostu o to, że akcja nagle straszliwie przyspiesza (również wskutek czarów), powieść traci swoje dobre, stateczne tempo, do którego zdążyła przyzwyczaić i czytelnik ma przez to wrażenie, że powieść skończyła się dużo szybciej niż powinna. A to ogromny cios dla każdego, zwłaszcza po lekturze czegoś tak znakomitego.

Z pomocą przychodzą jednak kolejne części – i już teraz wiem, że kiedy tylko będę miał okazję, sięgnę po nie na pewno. Wam powiem, drodzy czytelnicy, że tą jedną książką Miroslav Žamboch absolutnie przekonał mnie, jak głupi byłem, że tak długo zwlekałem z poznawaniem jego twórczości. Szczerze polecam każdemu, który, tak jak ja, nie wierzył dotąd, że z klasycznego, inspirowanego średniowieczem niezbyt magicznego fantasy da się wycisnąć jeszcze coś odkrywczego – czytajcie i bądźcie w szoku!

Dane ogólne:
Tytuł oryginału: Na ostřích čepelí
Autor: Miroslav Žamboch
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Rok wydania: 2007
Liczba stron: 712

czwartek, 15 września 2016

"Olga i osty" Agnieszki Hałas

Dlaczego czytamy baśnie? Wielu z nas zachowuje sentyment do tych opowieści będąc już dawno w wieku, który na dziecinne zachowania pozwala tylko wtedy, gdy nikt nie patrzy. Widzimy w tym zazwyczaj coś już nam niedostępnego: uniwersalne wartości, jasne, czarno-białe sytuacje, złoczyńców, których spotyka zasłużona kara i sowicie nagradzanych dobrych i szlachetnych. W porównaniu do rzeczywistości, w której o jednoznaczność trudno, tworzy się kontrast, w którym trudno nie wybrać czasem ucieczki w opowieść i wierzyć, że takich okolicznościach sami bylibyśmy lepszą wersją siebie. A gdyby to było możliwe?

Olgę Pańkowską poznajemy w momencie, w którym życie daje jej solidnie w kość. Wciąż w konflikcie z bratem, który pozostał jej jako jedyny z rodziny, nie bardzo jest w stanie poradzić sobie z samodzielnym życiem. Zarobki freelancera nie wystarczają na utrzymanie, setki rozesłanych CV nie dają odzewu, a stłuczone okulary i zepsuty samochód ostatecznie przelewają czarę goryczy. W drodze do kolejnego doradcy zawodowego znajduje dotkliwie poparzoną kotkę. Jak pomóc zwierzakowi, tak wieczorową porą i przy braku jakichkolwiek środków ku temu, gdy wszystkie drzwi wydają się nagle zamknięte na głucho? Z pomocą przychodzi obca osoba, starsza kobieta, prowadząc Olgę i jej podopieczną w dziwne, pełne magii miejsce.
Dominik postanowił wyjechać. Bronił się przed tą decyzją pomimo nacisków siostry, która obawiała się o jego zdrowie - tak psychiczne, jak i fizyczne. Leczący się na depresję, po śmierci żony, dręczony myślami o jej domniemanej zdradzie i rozwodzie, gubi się w rzeczywistości. Zażywane przy każdej okazji leki niewiele pomagają: Dominik widzi twarz zmarłej w snach i na jawie. W pociągu zaczepia go człowiek, który jakimś cudem wie wszystko o jego problemach, a zbyty rzuca na odchodnym, że jeszcze się spotkają. I tak też się dzieje…

Właściwie zaczyna się baśniowo. Zaświat - kraina, do której trafia poszukująca pomocy Olga - przypomina trochę Krainę Czarów, dla której trzeba się zasłużyć, by móc zostać w niej na dłużej. Dziewczyna (czy też kobieta - chociaż pomimo jej skończonej jakiś czas temu trzydziestki trudno tak o niej myśleć) przechodzi więc próbę błękitnej latarni i zostaje przyjęta do pracy w domostwie czarodzieja Arolda. Jako gosposia wykonuje swoje obowiązki sumiennie i dokładnie, dbając o domowników, z których nie wszyscy są ludźmi. Kusi ją jednak sama kraina, tym bardziej, że wiele tam zakazów dotyczących udawania się w konkretne miejsca, z powodu mgliście określonego zagrożenia. Kto z nas nie chciałby wiedzieć, co się za tym wszystkim kryje? A potem… budzi się z powrotem w swoim świecie.

Zaświat nie posiada cech osobnego uniwersum, jest jedynie czymś w rodzaju kącika na uboczu rzeczywistości, do którego trafiają zagubione i skrzywdzone dusze. Nie dajmy się zmylić początkowym lekkim nastrojom. „Olga i osty” to książka pełna sprzecznych emocji i tak też będzie wpływać na czytelnika, który nie raz poczuje się zaskoczony nagłą zmianą tonu. Ze świata wyobraźni trafiamy bowiem w twardą rzeczywistość, w czarne, depresyjne wizje pełne uczucia dojmującej bezsilności i poczucia winy, by dopiero po pewnym czasie zacząć rozumieć, do czego to zmierza. Akcja rozgrywa się w różnych realiach, rzeczywistość przeplata się z czymś przypominającym sen, półsen lub coś, co właściwie trudno określić, a uporządkowanie wszystkiego w czasie jest trudne z powodu częstych zmian osób mówiących i perspektywy. Powoduje to wrażenie pewnego chaosu, zwłaszcza przy próbach ustalenia, w którym momencie życia bohatera znajdujemy się obecnie: wspomnienia protagonistów występują tu na równi z fragmentami po prostu umiejscowionymi w innym czasie, co pozwala bardzo dobrze poznać daną postać, ale utrudnia odnalezienie się we właściwej fabule i połączenie poszczególnych elementów w całość. Orientacji nie ułatwia zmieniająca się narracja: z pierwszo- w trzecioosobową, przy czym nie zawsze jeden rodzaj jest przyporządkowany do konkretnej osoby.

Olga jest postacią, która wydaje się być bliska z wielu powodów. Wielu czytelników znajdzie w niej albo kogoś ze znajomych, albo nawet siebie samego. Napędzana poczuciem winy budowanym latami przez skonfliktowanych rodziców, żyjąca w świecie powieści fantasy i gier RPG, ma spory problem z motywacją do znalezienia własnego miejsca w życiu. Przekonana o tym, że jest gorsza pod każdym względem, samotna, ze skłonnością do tycia i brakiem umiaru w jedzeniu słodyczy, bez pracy i umiejętności nawiązywania kontaktów staje się elementem powieści, który bardziej niż bohatera przypomina studium marzeń o magicznym portalu do lepszego świata. Odbiór jej postaci będzie różny w zależności od czytelnika, jego doświadczeń życiowych i aktualnej sytuacji, dla mnie była ona trudna przez to, że trudno mi było nie widzieć w niej siebie samą. Podobnie jest z Dominikiem, chociaż on wydaje mi się być postacią odrobinę bardziej egocentryczną. Olga, chociaż świadoma własnych braków, działa dalej, Dominik się poddaje. A co wyniknie z ich spotkania?


Szukałam kiedyś książki, która poruszy mnie do głębi, jakkolwiek banalnie by to nie brzmiało. Trafiła mi się „Olga i osty”, która spełniła te wymagania, pozostając jednak wyjątkowo nieokreśloną: dwie wersje zakończenia pogłębiają to wrażenie. Tak samo jak sceny w Zaświecie i rzeczywistości, jedno z nich pozostaje bardziej prawdopodobne, a ingerencja istot spoza tego świata, to, czym okazują się być, jedynie zwiększa gorycz odczuwaną po skończeniu czytania. Książka ta pozostawia jednak też poczucie pewnego spełnienia, chociaż trudno nazwać to oczyszczeniem – nie daje w końcu żadnej nadziei na poprawę, a jedynie wskazuje, że pewne rzeczy dzieją się i dziać będą, a w swoim nieszczęściu nigdy nie jesteśmy sami i jedyni. Jeden wniosek mi się nasunął: zaniechanie jest gorsze od ryzyka, bo wiele można na nim stracić, a po drugiej stronie też siedzi człowiek posiadający uczucia i swoją historię. Zawsze jest więc szansa, że zostanie się zrozumianym.  Po prostu – przeczytajcie i pozwólcie sobie na chwilę zadumy.

Za możłiwość przeczytania książki serdecznie dziękuję autorce.

Dane ogólne:
Tytuł:Olga i osty
Seria: -
Autor: Agnieszka Hałas
Wydawnictwo: W.A.B.
Rok wydania: 2016
Liczba stron: 412

niedziela, 11 września 2016

"Ród wyklętych" Maggie Moon

Dawno, dawno temu… A może nie tak dawno, bo zaledwie kilka książkowych lat temu, gdzieś w Anglii, mieściła się pewna posiadłość, dla której mieszkańców czas zatrzymał się gdzieś w dziewiętnastym wieku. Była ona chlubą okolicy: przyjeżdżali do niej najbogatsi i najbardziej znani goście z całego kraju, swoją malowniczą lokalizacją i wiktoriańską stylistyką przyciągała artystów, malarzy i wielu innych, zwłaszcza tych arystokratycznego pochodzenia. Dla wielu brzmi to jak bajka, nic dziwnego więc, że grupka studentów malarstwa widziała w warsztatach urządzanych tam okazję do spełnienia marzeń. Przypadkowy obserwator zauważyłby jednak w powracającej już z wyprawy grupce brak jednej osoby i niezbyt wesołe nastroje, a trochę uważniejszy – to, że większość studentów odczuwa ulgę na myśl o tym, że ich przygoda tam już się za kończyła. Większość – wyjątek stanowią dwie osoby, wciąż oglądające się za siebie i podskakujące z przestrachu na widok każdego cienia.

Zara Dormer doszła do siebie po tragicznych wydarzeniach w Charlottshire. Jej wymarzona wystawa ma wreszcie dojść do skutku – to znaczy wtedy, gdy jej tajemniczy mecenas w końcu raczy zawitać do miasta i porozmawiać o szczegółach. Nie wszystko wróciło jednak do normy: Zara wciąż czuje, że ktoś ją śledzi, a jej relacje z rodziną i przyjaciółmi ulegają stopniowemu ochłodzeniu w wyniku całej gamy nieporozumień. Tymczasem do domu pewnej bibliotekarki w Ezra End, kawałek od Londynu, włamuje się specyficznie ubrany człowiek, który dziwnie reaguje na widok obrazu wiszącego u niej. Kobieta rozpoznaje w nim mordercę, posądzonego o serię zabójstw w posiadłości rodu Debrettów…

Książkę rozpoczyna ponownie scena rozgrywająca się w jednej z siedzib arystokratycznego rodu, tym razem jednak obserwujemy wydarzenia z punktu widzenia jednej z jego członkiń. „Posiadłość” pozostawiła po sobie spory niedosyt, spowodowany sporą liczbą niedokończonych wątków, „Ród wyklętych” stara się je wyjaśnić, przy okazji wprowadzając jeszcze większą pulę informacji na temat rodziny Debrettów. To tu właśnie po raz pierwszy szerzej zostaje omówiona kwestia kobiet rodu, tylko wspomniana w końcowej scenie tomu pierwszego, poznamy też kilka konkretnych bohaterek. Autorka postanowiła więc wreszcie odkryć przed spragnionymi czytelnikami najbardziej intrygującą tajemnicę: jak wygląda życie pań rodu Debrett. I robi to z zaiste wielkim rozmachem: tu już nic nie pozostaje niewyjaśnione, a dramatyczne szczegóły scen niejednokrotnie przyprawią czytającego o dreszcze.

Skład osobowy niewiele się zmienia, chociaż pod wpływem ciągłego napięcia zmieniają się nieco relacje między przyjaciółmi. Wiemy, że coś wydarzyło się między Zarą i Frankiem, chociaż natury tego zjawiska możemy się tylko domyślać, a niechęć Dory do chłopaka w niczym nie pomaga. Jak niekorzystna jest to sytuacja okaże się szybko. Widoczny staje się tu też pewien schemat, którego działanie zostało tylko lekko zasygnalizowane w „Posiadłości”: para studentów płynnie przechodzi w układ typu „dama i jej rycerz”, w którym Dormer zostaje zmuszona do zaakceptowania faktu, że nie ze wszystkim jest w stanie poradzić sobie sama. Jej próby zachowania całkowitej samodzielności w sytuacji zagrożenia życia są jednocześnie zrozumiałe – i drażniące. Trudno mi jednak powiedzieć, bym na jej miejscu chciała bądź mogła zachowywać się inaczej. Ten konflikt między poszczególnymi postaciami jest zresztą jednym z najlepiej przeprowadzonych wątków w książce, ujawniając złożoność charakterów i w pełni pokazując, że czasem porozumienie nie jest kwestią tylko i wyłącznie dobrych chęci.

W części drugiej pojawia się kilka zwrotów akcji, z których nie wszystkie zostały przeprowadzone z jednakowym powodzeniem. Rozwinięte zostały nawiązania do większych niż się wydaje wpływów Debrettów, ze skutecznym wywieraniem presji na władzę wyższą włącznie. Jest to motyw, którym autorka próbuje chyba wyjaśnić fakt łatwego tuszowania przez arystokratów swojej zbrodniczej działalności przy jednoczesnym zachowaniu dla nich wielu alternatywnych dróg przetrwania. To działa, ale wydaje się nie być wystarczająco wyjaśnione, zwłaszcza, że Debrettowie nie należą do najbardziej zmyślnych czy subtelnych morderców. Kolejnym takim słabym punktem jest wątek siostry Zary, o którym również w pierwszym tomie tylko napomknięto, chociaż z pewnych przesłanek można było się spodziewać, jakimi torami potoczy się odkrywanie tajemnic przeszłości. Ten motyw, dość luźno powiązany z właściwą historią, wydaje się już być zbędną komplikacją, jednym zbiegiem okoliczności za dużo i całość mogłaby się spokojnie obyć bez niego.

To, co Maggie Moon udało się doskonale, to utrzymać, a nawet pogłębić mroczny klimat opowieści. W recenzji pierwszego tomu zwracałam uwagę na brak wyjaśnienia natury „choroby genetycznej” nękającej ród Debrettów, tu sytuacja klaruje się, tracąc może nieco dramatyzmu, ale zyskując na realizmie. Mamy tu więc cale spektrum ułomności: od dzieci zniekształconych, urodzonych martwo, poprzez kalekie w różny sposób (topione po narodzinach) aż po wszelkiego rodzaju skrzywienia psychiczne w różnym stopniu nasilenia. Właściwe żaden z członków rodziny nie wygląda na w pełni zdrowego, a szczytowa koncentracja dewiacji umysłowych ma miejsce w przypadku Noela Debretta i dopiero teraz staje się w pełni odczuwalna. Szczegółowe opisy działań i zamiarów świetnie ukazują zaś złożoność problemu, z jakim boryka się wspomniany bohater.

Muszę jeszcze wspomnieć o jednej kwestii, nawiązując ponownie do występujących w książce fragmentów ujawniających przeszłe dzieje rodu. Są one przemieszane pod względem umiejscowienia w czasie, większość z nich odnosi się w jakiś sposób do postaci Noela, do jego przeszłości lub sytuacji teraźniejszej. Kłopotliwa jest ich organizacja, jako że przeplata się z wydarzeniami obecnymi, w których również pojawia się Debrett, wprowadzając informacyjny chaos. Krótko mówiąc: bardzo łatwo jest pogubić się w chronologii wydarzeń. Pomocne byłoby tu podawanie, zamiast luźnych określeń typu „dwa lata wcześniej” po prostu konkretnych dat.


„Ród wyklętych” to dobra kontynuacja całkiem przyzwoitej książki. Pomimo paru potknięć czyta się ją bardzo dobrze: stopniowe zgłębianie tajemnic arystokratycznego rodu to czysta przyjemność, jako że zawsze jest kolejna rzecz, która szokuje bardziej. Wiele kwestii zdecydowanie uległo poprawie: widać większą staranność w zachowaniu ciągów logicznych i konsekwencję w budowaniu szczegółowych charakterów postaci, a na pochwałę zasługuje już wspomniany wyżej opis działania człowieka posiadającego złożony problem natury psychicznej. Jak w przypadku pierwszej części przydałby się tej powieści lekki szlif, by stała się pozycją bardzo dobrą, ale już teraz mogę powiedzieć, że spędziłam przy niej parę miłych chwil. Polecam ją więc, zwłaszcza miłośnikom grozy w nieco mniej współczesnym wydaniu.

Za udostępnienie książki do recenzji serdecznie dziękuję autorce.

Dane ogólne:
Tytuł: Ród wyklętych
Seria: Zara Dormer
Autor: Maggie Moon
Wydawnictwo: Novae Res
Rok wydania: 2016
Liczba stron: 384

środa, 7 września 2016

Liebster Blog Award #04

Jak wpominałam w poprzednim poście z odpowiedziami do LBA - chociaż kurczę, jakoś dawno to było! a miało być "wkrótce" - nominacje Kot w Bookach dostał dwie, czas więc odpowiedzieć na pytania od Karoliny z bloga Zwiedzam Wszechświat. Tym razem będzie jeszcze bardziej książkowo (:

Nie przedłużając...

1. Czy jest książka, do której ciągle wracasz?

Jest nawet kilka takich książek i w biegiem czasu na pewno do tej listy dojdą kolejne. Pierwsza i jak dotąd najczęściej obracana pozycja to "Władca Pierścieni", którego potrafiłam powtarzać sobie nawet w krótkich odstępach czasu - a idealnie było raz do roku - ale, niestety, w ferworze zajęcia recenzenckiego zgubił mi się na to czas. Do listy dorzucę jeszcze sagę o Wiedźminie, za którą też mi się tęskni, "Mgły Avalonu" Marion Zimmer Bradley, "Śmierć bogów" Pierumowa i może "Namiestniczkę" Wiery Szkolnikowej - ale tylko pierwszy tom! Trochę mniej nadużywany przeze mnie jest cykl "Świat czarownic" Andre Norton, ale tylko dlatego, że nie posiadam go jeszcze na własność, chociaż bardzo tęskni mi się za tamtejszym klimatem.
Gibsonowska trylogia Ciągu, "Kroniki Amberu" R. Zelaznego, "Pan Lodowego Ogrodu" Grzędowicza. Każda z tych z innego powodu, ale wszystkie ukochane i zawsze utęsknione.
O, "Pan Lodowego Ogrodu" też.

2. W której książce zakończenie zbulwersowało Cię do tego stopnia, że chciałabyś je zmienić?

Wyżej wspomniana "Namiestniczka" w tomie trzecim. Drugi był słaby, a historia w ostatnim została tak poplątana, i, co tu dużo mówić, zepsuta totalną zmianą konwencji, że tylko siąść i płakać. A szkoda - bo potencjał naprawdę miała spory. Poza tym zdarzały mi się od czasu do czasu momenty zawieszenia nad zakończeniem z nieśmiertelnym "ale jak to umarł?!", ale tu nie wypada chyba zdradzać tytułu (:
Rzadko zdarza mi się coś takiego, bo zwykle biorę historię jako całość i jeśli ją oceniam, to też całościowo. Z takich, które zapamiętałem na bardzo długo, na pewno "Metro 2033" Głuchowskiego - bo było po prostu niewyobrażalnie gorzkie, ale z perspektywy czasu potrafię je docenić. Co się tyczy "ale jak to umarł?!", mogę się tylko podpisać pod wypowiedzią Vyar i też nie zdradzę tytułu, który mam na myśli.



3. Której książki lub cyklu książkowego nie chcesz przeczytać?

Kiedyś tak miałam z Harrym Potterem - w czasie, gdy wchodził na polski rynek na poważnie i pojawił się film. Ogółem zawsze zniechęcam się do pozycji, którymi zachwycają się wszyscy naokoło, obiecuję sobie je przeczytać, gdy już emocje nieco opadną. W ten sposób odłożyłam "na później" na przykład książki z uniwersum Metro. A "w ogóle nie"? Hmm... wampirze young adult, zmierzchy, powieści Katarzyny Michalak (przydarzył mi się jeden Ferrin, dlatego nienieniebłagam) oraz wszelakie książki o homoseksualnych zombie. Bo... to nie dla mnie.
W sumie chyba zaliczyłem wszystkie najgorsze popularne rzeczy - z czystej ciekawości. No, oprócz Ferrinu, który po chwili lektury sprawił, że poczułem się gorzej. Zazwyczaj staram się nie dopuścić, by cudze uprzedzenia zniechęciły mnie do lektury - chociaż zwykle okazują się w pełni uzasadnione, przynajmniej później wiem, co krytykuję...

4. Której bohaterki / bohatera tak bardzo nie znosisz, że najchętniej zabiłabyś ją / go w pierwszym rozdziale?

Marasi z "Stopu prawa". Przynajmniej dopóki się nie ogarnęła i nie przestała być kręcącym się pod nogami poważnych ludzi podlotkiem rodem z różowych książeczek dla kobiet. No i ta jaśnie czarodziejka Sygrlinn z "Śmierci bogów", usilnie przeszkadzająca we wszystkich działaniach z nieznośną manierą przypominania głównemu bohaterowi na każdym kroku jak to kiedyś było jej z nim dobrze. Hm, zaraz mi ktoś zarzuci ogółną niechęć do kobiet... Nie, ogólną niechęć czuję do bohaterów, których jedyną rolą i cechą jest upierdliwe psucie wszelakich planów i przedsięwzięć, bez choć trochę wyjaśnionej motywacji. Było sporo takich facetów, ale w chwili obecnej ciężko mi przywołać konkretnego na myśl.
Kruka z "Czarnej Kompanii" za to, że on sam nie wie, o co mu właściwie chodzi, a Vin ze "Z Mgły Zrodzonego" za bycie podręcznikową Mary Sue. Nie lubię Mary Sue. Z tego samego powodu rozwaliłbym Honor Harrington z serii o tym samym tytule, ale nie byłem aż tak zaangażowany w lekturę, żeby się tym przejmować. A, właśnie, jeszcze Maksyma z "Przenicowanego Świata". Bueh.

5. Czy kiedykolwiek fabuła książki owładnęła Tobą tak bardzo, że wkradła się w Twoje sny? Jeśli tak, podaj tytuł i autora. 

Bardzo rzadko mi się to zdarza, tylko wtedy, gdy książka posiada jakieś wyjątkowo straszne wątki. Tak było na przykład z "Chórem zapomnianych głósów", po których śniły mi się jakieś szepczące w ciemnościach kształty. Więcej grzechów nie pamiętam, jestem raczej typem gruboskórnym.
O, często mi się to zdarza. Miałem naprawdę srogiego tripa po "Mrocznej Wieży" Stephena Kinga. Czytałem je jednym ciągiem, więc trudno mi wskazać, która z nich wywołała te dzikie wizje. Po "Hyperionie" Dana Simmonsa też było nieźle, po "Odwróconym Świecie" Christophera Priesta trochę mniej nieźle (sen ponury jak cała książka, czułem ulgę, kiedy się skończył). Ale, jak mówię, w moim wypadku to nic niezwykłego.
Tia, Uotr ciągle jakieś ciekawe sny opowiada. Mi się śnią pająki i kotki, jemu apokaliptyczne wizje.

6. Po jaki rodzaj książek sięgasz najchętniej?

Ogólno pojęta fantastyka, powieści historyczne, czasem reportaże i powieści obyczajowe, a poza tym wszystko, co zawiera w sobie koty. No i, ech, różowe książeczki dla kobiet, romanse historyczne dokładnie.
Lubię science fiction - właściwie każde, które nie jest widowiskową space operą, chociaż są wyjątki od tej reguły. Im więcej w tym "science", tym lepiej, bo najbardziej lubię karmić umysł wizjami, które może mało prawdopodobne, są w jakimś stopniu możliwe i zgodne (albo raczej pozbawione niezgodności) ze stanem nauki - na tym punkcie jestem diabelnie wrażliwy. A jeśli w tym "science" zmieści się jeszcze jakaś głębsza myśl, filozoficzna, etyczna albo jakakolwiek, to już w ogóle potęga.

7. Czy zdarza Ci się mówić cytatami?

Nie, chociaż skrzętnie notuję te, które szczególnie przypadną mi do gustu. Gdy zaś przychodzi moment w rozmowie, że któryś bardzo by mi pasował, zazwyczaj nie pamiętam jego dokładnego brzmienia i przeinaczam, ale to już nie jest wtedy cytat (;
Ja podobnie. To trochę krępujące.

8. Czy lubisz e-booki i audiobooki? Uzasadnij krótko odpowiedź.

E-booki tylko w razie konieczności - bardziej ruchomy okres w życiu albo brak dostępu do papierowego egzemplarza. Poza tym, nie posiadam czytnika na własność. 
Za audiobookami nie przepadam, jakoś nie potrafię się na nich skupić, szybko wyłączam uwagę, a głos lektora często działa mi na nerwy, gdy pewne sceny czyta z inną... emocją, niż ja to sobie wyobrażałam.
Korzystam, ale pytać, czy "lubię e-booki" to jak zapytać, czy lubię szafy albo lodówki. Szafa spełnia swoją funkcję, a poza tym jest mi znakomicie obojętna.

9. Książka zdecydowanie nie trafia w Twój gust. Czytasz do końca czy rezygnujesz?

W 9 przypadkach na 10 jednak doczytuję, zakończenie potrafi sporo zmienić. Nie kończę w wyjątkowych sytuacjach - kiedy jest NAPRAWDĘ ŹLE i mogę sobie na to pozwolić.
Czasem też do książki trzeba dojrzeć - wtedy po prostu odkładam na późniejsze czasy.
Czasem tak, czasem nie - zależy. Jeśli ma być z tego recenzja, to doczytuję. Jeśli nie, pewnie szkoda mi będzie czasu.

10. Z którym bohaterem książkowym najbardziej się utożsamiasz?

Oooooch jej. Mam zwyczaj w każdej czytanej książce znajdywać sobie postać "ulubioną" i się z nią utożsamiać, przeżywać wydarzenia jak na własnej skórze. Bohatera, którego wpominałabym szczególnie pod tym względem jako "ja absolutne" raczej nie mam. Chociaż była kiedyś pewna rudowłosa i pyskata Alicja, którę uznałam za własne wcielenie, ale była ona bohaterką książki z gatunku różowy romans historyczny, a jej tytułu niestety nie pamiętam.
Zawsze chciałem być Thufirem Hawatem z "Diuny". Nie udało się.

11. Którą książkę uważasz za tak słabą, że nie powinna nigdy zostać napisana?

Ciągle pojawiają się takie książki. Za najskrajniejszy przypadek uznałam "Uzdrowiciela" Magdaleny Kułagi - czy to była fantastyka masturbacyjna? O reszcie pisało się już, a ja nie lubię kopać leżącego, wszystko mamy na blogu.
Niedawno omawiany tu "Żniwiarz" był kiepski, ale czy to znaczy, że nie powinien zostać napisany? Autorowi na pewno sprawił dziką frajdę, a to co najmniej jedna osoba za dużo, by odmówić tej książce prawa do istnienia.
Boli mnie za to, na przykład, istnienie sagi wiedźmińskiej oraz drugiej części "Gamedeca", bo są tak kiepskie w porównaniu ze swoimi pierwowzorami, że aż serce pęka. Boli mnie to, co stało się z "Diuną" po jej pierwszej, genialnej części - zjazd po równi pochyłej. 
Najbardziej boli mnie, kiedy świetny twórca zaczyna odwalać chałturę, bo musi związać koniec z końcem - ale nie potrafię powiedzieć, że tego nie rozumiem.
Dlatego zwykłem powtarzać - doceniajmy dobre książki, złe zapomnijmy, a wszyscy będą szczęśliwi.
Sio od Wiedźmina!

Dziękuję raz jeszcze za nominację, uwielbiam takie zabawy (:
Zapraszam do udziału, kto tylko ma ochotę niech się czuje nominowany (:
Dzięki również. Tym razem nie było jakoś strasznie personalnie, co cieszy.

piątek, 2 września 2016

"Grimm Fairy Tales #03: Jaś i Małgosia" - recenzja komiksu

Seria „Grimm Fairy Tales” zdążyła dorobić się wielu fanów w jej anglojęzycznym wydaniu. Polski czytelnik póki co ma szansę zapoznać się z trzema (a nawet czterema, ze względu na ostatnią premierę) zeszytami serii, przełożonej na język polski i wydanej przez Okami. Pierwsza i druga odsłona cyklu reprezentowały różny poziom, który jednak wykazywał tendencję zwyżkową. Czy trzecia część potwierdzi tę tezę? Zajrzyjmy.

Rodzina przyłapuję Ginę na próbie wyjścia na imprezę w dość skąpym stroju, co skutkuje kłótnią i szlabanem domowym. Pod wpływem emocji ta po prostu pakuje się i ucieka przez okno - w towarzystwie brata, który nie chce puścić jej samej w nocy. W drodze do miasta decydują się złapać stopa, a osobą, która zabiera ich ze sobą okazuje się być ta sama prelegentka, która prowadzi wykłady na temat prawdziwych wersji baśni braci Grimm. Ona też opowiada młodym jedną z historii.

Jaś i Małgosia to dwójka nastolatków, mieszkających w odludnej okolicy z ojcem i jego nową żoną. Trudno jest im się dogadać z macochą: o ile chłopak jest osobą dość kompromisową, o tyle jego siostra ma ojcu za złe, że zbyt szybko jej zdaniem ożenił się ponownie i nie przepuszcza żadnej okazji, by okazać swoje niezadowolenie. W szybkim tempie prowadzi to do awantury i decyzji o opuszczeniu domu przez dziewczynę. Za nią podąża Jaś w słusznej obawie o jej bezpieczeństwo i nadziei, że uda mu się przekonać buntowniczkę do powrotu. Trafiają jednak do chatki tajemniczej kobiety, która oferuje im poczęstunek i nocleg…

Komiks podzielony jest, klasycznie już, na dwie części: wydarzenia współczesne i opowieść. Zeszyt drugi i trzeci łączy postać tajemniczej, ale chętnej do pomocy kobiety, zawsze trzymającej przy sobie księgę baśni. Ponownie wciąga ona w świat swoich gawęd młodych, którzy nie do końca radzą sobie z rzeczywistością, bezbłędnie odnajdując analogie do ich sytuacji. Trudno to jednak uznać za próbę moralizowania, chociaż w tym przypadku jej działanie przynosi wymierny skutek w postaci zmiany podejścia Giny, wywołaną strachem i zapewne nietrwałą refleksję nad własnym bezpieczeństwem. Czy jednak postać nieznajomej „nauczycielki” ma w swoim działaniu jakiś ukryty cel? Pewne przesłanki wskazywałyby na odpowiedź twierdzącą, jednak wszystko jeszcze przed nami.

Przełożenie Giny i Hanka na Jasia i Małgosię tym razem nie jest tak wierne, jak było to choćby z Kopciuszkiem. W wydarzeniach stroną aktywną są dziewczyny, wyraźnie jednak obiema kierują nieco inne pobudki: Małgosia cierpi na klasyczny przypadek lęku o utratę uwagi ojca i tęsknoty za matką (dowolny psycholog wyjaśniłby to lepiej, ja ograniczę się do powierzchownego nakreślenia sytuacji), brakuje nam za to informacji o podłożu zachowania Giny – wydaje się być po prostu próbą ominięcia wyraźnych zakazów rodziny. Pewien szerszy kontekst daje czytelnikowi przedstawienie rodziców współczesnej bohaterki jako typowego małżeństwa z prowincji, z ojcem, którego świat kończy się na piwie i telewizji. W dwóch poprzednich zeszytach nie sposób było nie stanąć po stronie bohaterek, próbujących tylko radzić sobie w otoczeniu, które im w tym bardzo nie pomaga; w „Jasiu i Małgosi” o to trudno. Tu bohaterka wydaje się być osobą o wiele bardziej porywczą i – co tu dużo mówić – odrobinę negatywną w postępowaniu.

Pod względem wizualnym znowu sporo się pozmieniało. Negliżu będzie (wreszcie?) trochę więcej, jako że zarówno Gina, jak i Małgosia lubują się w mocno wydekoltowanych wdziankach, ponownie jednak ilustracja z okładki nie oddaje faktycznego wyglądu postaci. Alexandre Benhossi, w tej części odpowiedzialny za rysunki, o wiele luźniej potraktował przeniesienie postaci rzeczywistych do opowieści, rodzeństwo bajkowe nie posiada więc twarzy tego współczesnego. Ich wygląd ma co prawda pewne cechy wspólne, są jednak też różnice. Da się też łatwo zauważyć dokładność, z jaką twórca oddał mimikę postaci, ich rysy są bardzo wyraziste, a sylwetki proporcjonalne. Zadziwił mnie fakt zachowania podobieństwa między bajkowym Jasiem a jego ojcem – bardzo szczegółowo oddano pewne charakterystyczne cechy obu postaci. Problem pojawia się jedynie w przypadku scen, w których bohaterowie obserwowani są z większej odległości – tu ich twarze stają się cokolwiek karykaturalne, a sylwetki tracą proporcje.


Trzeci zeszyt „Grimm Fairy Tales” tylko utwierdza czytelnika w przekonaniu, że motywy łączące poszczególne części będą miały w przyszłości o wiele większe znaczenie niż po prostu przekazanie baśni w jej mroczniejszej odsłonie. Historia staje się coraz bardziej intrygująca, schemat fabuły zostaje zachowany, nie na tyle jednak, by znudzić powtarzalnością. Jeśli ktoś był ciekaw, a jeszcze nie sięgnął po ten tytuł, polecam zrobić to teraz, znającym serię powiem zaś, że nie rozczarują się kolejną odsłoną.

Za udostepnienie komiksu serdecznie dziękuję wydawnictwu Okami.

Dane ogólne:
Tytuł oryginału: Grimm Fairy Tales #03: Hansel and Gretel
Autorzy: Joe Tyler, Ralph Tedesco (pomysł i scenariusz), Blake Wilke (tusz), Eric Rodriguez (kolor), Alexandre Benhossi (rysunki)
Wydawnictwo: Okami
Rok wydania: 2016
Liczba stron: 24

________

Recenzje poprzednich części:

czwartek, 1 września 2016

More Books! #18 Sierpień - Wrzesień '16, czyli ściana książek, komiksy, kolorowanki...

Hej! Miesiąc zleciał tym razem błyskawicznie, przynosząc za sobą wiele dobrego. Bardzo intensywnie pracowaliśmy nad notkami blogowymi, mamy ich aż 17 w sierpniu, co sporo przewyższa nasze dotychczasowe osiągnięcia, zwłaszcza, że piszemy jeszcze dla paru portali. Najczęściej pojawiały się tym razem recenzje komiksów - od czwartej części "Lisa", przez pierwszą i siódmą "Incognito" od wydawnictwa Sol Invictus, aż po nabytki z nowej współpracy z Okami - dwie części "Grimm Fairy Tales", "Czerwony Kapturek" i "Kopciuszek". Z trzecią nie udało się zmieścić w sierpniu, recenzja "Jasia i Małgosi" pojawi się na blogu jutro (:

Mieliśmy też przyjemność ogłosić wspaniałą wiadomość, to znaczy drugi już patronat medialny Kota w Bookach. Tym razem z naszym znakiem jakości pojawił się na rynku - komiksowym! jesteśmy dumni. - grimmów zeszyt czwarty, "Rumpelsztyk", którego premiera miała miejsce w dniu wczorajszym. Tekst o tym pojawi się też jak najszybciej, gdy tylko przesyłka do nas dotrze (:

Nie mieliśmy jeszcze przyjemności ogłosić nowej, nawiązaniej przez nas współpracy. Recenzowaliśmy już książki wydawnictwa OnePress, otrzymane za pośrednictwem portalu Sztukater, tym razem możemy się pochwalić współpracą bardziej bezpośrednią z grupą wydawniczą Helion. Recenzować dla nich będziemy pozycje z gatunku rozwój osobisty, tak na dobry początek.

Co jednak ze wspomianą w tytule ścianą książek? Oto i ona:


1. Na pierwszym planie widnieje jednak z najciekawszych kolorowanek wydanych w Polsce, "Strażnicy nocy", wydana przez Naszą Księgarnię. To wczorajszy zakup, planowany już od dawna i już po pierwszym przeglądnięciu muszę stwierdzić, że to najlepszej jakości kolorowanka, jaką zdarzyło mi się trzymać w dłoniach. Do tego doszedł mi zestaw kredek, więc tylko działać pozostaje... a może i recenzja się napisze?

Reszta stosu w ujęciu bardziej szczegółowym:

2,3. "Na ostrzu noża" i "Sierżant" Miroslava Zambocha, recenzenckie od Fabryki Słów. Pierwszą z nich znam i uwielbiam - a że wznowienie jest w jednym tomie, zamiast dwóch, to tym lepiej! Drugą skończyłam dzisiaj, uczucia mam dość mieszane... ale o tym niedługo, w recenzjach na stronie akcji Polacy nie gęsi i książki czytają.
4. "Pamięć światłości", zakończenie serii "Koło czasu" Roberta Jordana, pisane przez Brandona Sandersona. Recenzentka od Zysk i S-ka, będzie czytane i pisane dla tej samej instytucji, co powyżej (:
5. "Plutopia" Kate Brown, wydawnictwo Czarne. Tym razem zakup własny, ponieważ naprawdę, naprawdę musiałam mieć tę książkę.

6. "Angele Dei" Dariusza Domagalskiego, od Rebisu, zrecenzowana, tekst czeka na publikację na stronie akcji Polacy nie gęsi i swoich autorów mają.
7. "Orzeł biały" Marcina Przybyłka, również recenzencka od Rebisu, przybyła niedawno, czyta się (:
8. "Asystent czarodziejki" Aleksandry Janusz od Naszej Księgarni, zrecenzowana już (:
9. "Clovis LaFay. Magiczna akta Scotland Yardu" Anny Lange od SQN  Imaginatio, recenzowana niedawno przez Łotra.
10. "Olga i osty" Agnieszki Hałas, wydawnictwo W.A.B., przekazana nam przez autorkę, przyszła z wczorajszą pocztą (:
11. "Długa ziemia" Terry Pratchett i Stephen Baxter, Prószyński i S-ka. Tym razem nie recenzentka. Skąd mamy? A, tajemnica! <:


Trzecią część "ściany" tworzy stosik koci. To też nabytki własne, z wyprzedaży poekspozycyjnej/kończących się nakładów ze strony wydawnictwa Nasza Księgarnia, kupione za grosze. Po prostu zgarnęłam wszystko, co tam było kocie (: Czytane jak dotąd tylko przez rodzinę, z odczuciami w 75% pozytywnymi. Dla mnie są to pozycje do przeczytania - i zrecenzowania - w wolnej od innych zobowiązań chwili, jako że żywię szczególnie upodobanie do książek, w których pojawiają się koty.

12. "Koty i córki (robią tylko to, co chcą)" Helen Brown. Podobno najbardziej depresyjna książka z tego stosiku.
13, 14. "Świat według kota Boba", "Kot Bob i ja" Jamesa Bowena. Nie pamiętam już, która z nich była pierwsza.
15. "Billy. Kot, który ocalił moje dziecko" Louise Booth. Opowiada o ogromnym wkładzie, jaki miał kot w rozwój i życie pewnego autystycznego chłopca.


16. "Podpalę wasze serca!" Marcina Brzostowskiego, od autora (: Łotr już napisał, co o tej książce sądzi.
17,18,19. Trzy zeszyty serii "Grimm Fairy Tales", wspomniane już w tym poście, od wydawnictwa Okami.
20. "Bang!", czyli gierka karciana wydawnictwa Bard, przygarnięta okazyjne przez Łotra, który nawet pokusił się o napisanie recenzji.

No! Dużo tego, satysfakcja z oglądania zdobyczy też spora (: Część już przeczytana, część jeszcze czeka, jest co robić (:

Miłego wieczoru!