wtorek, 27 listopada 2018

„Muzeum dusz czyśćcowych. Opowieści niesamowite” Stefan Grabiński

Stefan Grabiński to twórca nieco ostatnio zapominany wśród czytelników. Przeciętny entuzjasta literatury, zapytany o klasyków grozy, wymienia jednym tchem Lovecrafta, Stokera, Mary Shelley, Poego… A co z naszym, krajowym literackim dorobkiem, czy u nas nie pisuje się grozy? Wręcz przeciwnie. Twórczość pana Grabińskiego postanowiło przypomnieć w tomie opowieści zebranych wydawnictwo Vesper, i zrobiło to w doskonałym momencie. „Muzeum dusz czyśćcowych” jest bowiem lekturą wprost idealną na długie jesienne wieczory.

Trzydzieści trzy opowiadania podzielone zostały na tematyczne rozdziały, wśród których znajdziemy wątki przewodnie, takie jak motyw kolei, podróży, ognia, dymu i kilka innych. Na wejściu zaserwowano zaś czytelnikowi tekst, który doskonale wprowadza w klimat i styl pisania Grabińskiego: bohater „Po stycznej” jest człowiekiem, który obsesyjnie doszukuje się wokoło różnego rodzaju spisków. Każde napotkane zdarzenie bądź osoba, pijak na ulicy, przypadkiem zasłyszana rozmowa – mają stanowić cześć machiny, wiodącej go w określone miejsce. I choćby się chciało, nie uśmiechniemy się z politowaniem nad dolą wariata, jako że jego domysły i obserwacje i czytelnikowi złożą się w dziwnie sensowną całość – a zakończenie nie da jasnej odpowiedzi na pytanie, czy wszystko było zwidem, czy miało w sobie ziarno prawdy.

Grabiński buduje swoje fabuły na wątpliwościach i niejasnych przesłankach. Motyw szaleńca, wariata, który być może wcale wariatem nie jest, lecz znalazł się w centrum uwagi sił nieczystych czy złych intencji, przewija się w różnych odsłonach przez całą książkę. Grabiński za bohaterów swoich historii obiera ludzi prostych, konkretnych, posiadających wieloletnie doświadczenie w swoim zawodzie – maszynistów, dróżników, strażaków, kominiarzy… Wśród nich spotkamy jednak zarówno ulegających ułudom i majakom poważanych specjalistów, jak i starców, których przestróg nikt nie będzie słuchał. I chociaż widoczny jest pewien kierunek, w jakim zmierza dana opowieść, zakończenie niejednokrotnie zaskakuje – i nie pozwala na jednoznacznie określenie przyczyny opisanych wydarzeń. Intrygujące jest, jak swobodnie porusza się autor pomiędzy różnymi gatunkami literackimi – „Muzeum dusz czyśćcowych” to nie tylko groza, to przede wszystkim mieszanka, w której znajdziemy zarówno fantastykę, jak i romans, powieść psychologiczną, filozoficzną, a nawet elementy science-fiction.

Siłą opowiadań Grabińskiego jest ich wieloznaczność. O tym, czy katastrofę kolejową spowodował demon, duch jakiś złośliwy, czy też sam człowiek, nadto ulegający złudzeniom i zbyt wierzący – a może właśnie zbyt powątpiewający – swoim zmysłom, przyjdzie czytelnikowi zdecydować samemu. Przykładowo, w „Fałszywym alarmie” bohater jest świadomy tego, że wokół niego zachodzą zjawiska niewytłumaczalne, ale zamiast rozważać ich możliwe przyczyny skupia się na desperackich próbach ostrzegania innych i zapobiegania nieszczęściom. Niestety dostrzegana przez niego prawidłowość nie jest na tyle jasna dla jego otoczenia i ludzi zawiadujących innymi stacjami, przez co staje się obiektem żartów i podejrzeń o nadużywanie alkoholu. Katastrofa nadchodzi… Z drugiej strony, w „Smoluchu” wyraźnie pojawia się widmo, wieszczące nadchodzące problemy. Tu jednak, pomimo wskazania na nadprzyrodzony motyw i niejako zrzucenie na niego całej odpowiedzialności, jednocześnie poddaje się w wątpliwość nie tylko zdrowe zmysły głównego bohatera, ale nawet… jego intencje. Utrata zaufania do postaci grającej w opowieści pierwsze skrzypce to doskonały zabieg, nadający treści unikalnego charakteru. Ale narrator, a z nim główny bohater, nie kłamie… on po prostu może inaczej niż otoczenie postrzegać rzeczywistość. I silnie swojemu postrzeganiu ufać.

Zbiorcze wydanie „Opowieści niesamowitych” stoi na wysokim poziomie pod względem wizualnym i jakościowym. Twarda oprawa utrzymana jest w tonacji sepii, urozmaicona drukiem selektywnym, ukazującym szczegóły jedynie pod uważnym spojrzeniem. W środku znajdziemy klimatyczne rysunki autorstwa Macieja Kamudy i posłowie, pisanie przez Macieja Płazę, w którym rzuca on szersze światło zarówno na autora, jak i dodaje nieco historycznego i obyczajowego kontekstu jego twórczości. Miłym dodatkiem do książki jest, oczywiście, tematyczna zakładka.

Prozy Grabińskiego może nie czyta się „jednym tchem” – jestem tu, podobnie jak w przypadku opowiadań Lovecrafta, zdania, że najlepszy efekt osiąga się dawkując je sobie zamiast ciągłego czytania – jednak zdecydowanie wywiera ona wrażenie. Trudno powiedzieć, co bardziej przekonało mnie do twórczości autora: budowanie nastroju za pomocą sugerowania zagrożenia, nie zaś mówienia o nim wprost, tematyka kolejowa i inna bliska życiu („Demon ruchu” i „Księga ognia” to zdecydowanie moje ulubione części tomu), czy może nieoczywiste zakończenia, podważanie czytelniczego zaufania nie tylko do bohatera, ale i do własnego osądu? Bez względu na ostateczną przyczynę, „Muzeum dusz czyśćcowych” po prostu trzeba znać. 


Dane ogólne:
Tytuł oryginału: Muzeum dusz czyśćcowych. Opowieści niesamowite
Autor: Stefan Grabiński
Wydawnictwo: Vesper
Rok wydania: 2018
Liczba stron: 576

wtorek, 30 października 2018

„Zgroza #3: Strach” - recenzja komiksu

Dwa zeszyty komiksu „Zgroza”, przedstawiające backstory jednego z bohaterów znanych z serii superohaterskiej „Lis”, zdołały rzucić niewiele światła na jego samego. Trudno było wysnuć jednoznaczne wnioski na temat tej postaci, raczej wskazując na jej niezbyt przyjemny charakter. Wreszcie, po dłuższym czasie, udało mi się dorwać w swoje ręce część trzecią - i muszę przyznać, że to, co Zbych stracił w moich oczach wcześniej, tu stanowczo nadrobił.

Wizyta w dawnym zakładzie psychiatrycznym nie przyniosła Zgrozie dobrych wiadomości. Znaleziony tam pluszak i napisy na ścianach jednoznacznie wskazały na personalne zainteresowanie tajemniczego prześladowcy Zbigniewem i jego rodziną. Pierwszą ofiarą ma być… jego córka. Prowadzenie dochodzenia zostaje jednak przerwane przez przełożonego, który, nie rozumiejąc motywów kierujących swoim podkomendnym, poświęcającym się bez reszty prywatnym problemom, odbiera mu odznakę i możliwość działania z ramienia policji. Zgroza nie traci mimo wszystko wsparcia ze strony Czerwińskiego, którego obecność być może po raz pierwszy będzie w stanie w pełni docenić.

Klimat gęstnieje, robi się groźnie, zewsząd pokazują się wrogie twarze, a kolejne możliwości uzyskania pomocy topnieją jak lód. Zgroza, miotany między desperackim lękiem o córkę a wściekłością na sprawcę całego zamieszania, okazuje wreszcie ludzkie oblicze – przestaje być gburem pomrukującym niechętnie na innych, a staje się człowiekiem głęboko zranionym, kimś, kto utraciwszy jedyną kochającą go istotę nie ma już nic do stracenia. To dość zaskakujące, chociaż nie sposób było spodziewać się czegoś innego – pod tą skorupą twardziela i mruka musiało się jeszcze coś tlić. I teraz na szali postawiono, zdawałoby się, nie tylko rodzinę Zgrozy – ale i resztę jego człowieczeństwa. Tajemniczy sprawca też stopniowo traci na tajemniczości, a chociaż najciekawsze nadal przed nami, wiemy już, co jest jego celem i jak wiele jest w stanie zrobić, by go osiągnąć. Zapowiada się więc nie lada pojedynek… Mam jednak nadal wątpliwości, kto w nim może zwyciężyć.

Akcja zdecydowanie zyskała na tempie. Od dość statycznego obrazu przetykanego przerywnikami w rodzaju przejazdu ulicami deszczowego miasta (skądinąd bardzo urokliwymi w tym specyficznym, ponurym stylu) przechodzimy do niemal nieustającego pościgu. Prawie namacalna jest atmosfera osaczenia, zagrożenia, mobilizacji do starcia i obrony, nie wiadomo też, kto właściwie będzie tu drapieżnikiem, a kto ofiarą. 

Wizualnie komiks pozostaje niezmiennie na wysokim poziomie – i choć w składzie twórców nie widać już Patrycji Awdjenko, trzeci zeszyt „Zgrozy” prezentuje nadal stylistykę lat ubiegłych podkolorowaną zgaszonymi, ponurymi barwami. Brudna kreska Grzegorza Kaczmarczyka idealnie podbija klimat historii. Komiks uzupełnia ilustracja wykonana przez wspomnianą Awdjenko.

Trzeci „Zgroza” to niewielka porcja informacji podana w niesamowicie dynamiczny i pełen napięcia sposób, ale nadal pozostająca tylko wstępem do właściwych wydarzeń. Tytuł ten jest też jednym z takich, w których najtrudniej jest przyjąć myśl o tym, że na kolejną porcję przyjdzie poczekać. Historia przedstawiona w nim intryguje i nie pozwala na domysły, z każdym zeszytem pędzi coraz szybciej. Nie opuszcza mnie lęk o głównego bohatera, którego polubiłam przy okazji komiksów z serii „Lis”, a który tu pokazał się od tej mniej przyjemniej strony – to gasząc, to wzmagając znów moją sympatię. Jedno jest pewne – na kolejny zeszyt będę czekać z niecierpliwością. 


Za udostępnienie komiksu do recenzji dziękuję wydawnictwu Sol Invictus.

Dane ogólne:
Tytuł: Zgroza #3: Strach
Autorzy: Kuba Ryszkiewicz (scenariusz), Grzegorz Kaczmarczyk (rysunki)
Wydawnictwo: Sol Invictus
Rok wydania: 2018
Liczba stron: 32

niedziela, 7 października 2018

„Ostatnie dni Jacka Sparksa” Jason Arnopp

Jacob "Jack" Sparks jest pisarzem-publicystą, skandalizującym celebrytą – typowym przykładem człowieka, który na życie zarabia gębą, jest znany z tego, że jest znany, a popularność zdobył dzięki absurdalnemu pomysłowi na swoją ostatnią książkę. „Jack Sparks o narkotykach” to reportaż, dla którego Sparks został narkomanem tylko po to, by wyjść z nałogu i to opisać. Ciężkie dzieciństwo uczyniło z niego skrajnego egocentryka, szukającego sposobu na poprawę poczucia własnej wartości wszędzie, gdzie tylko się da, człowieka śmiesznie małego, a jednak nadętego do granic możliwości. Kiedy go poznajemy, zbiera właśnie materiał do swojej nowej publikacji – „Jack Sparks o zjawiskach nadprzyrodzonych” – w której pragnie, jako zatwardziały ateista, raz na zawsze rozprawić się ze wszystkimi wierzeniami, jakie ludzie mogliby mieć na temat życia po śmierci. Ponieważ omawianym dzis tekstem jest powieść Jasona Arnoppa pod tytułem „Ostatnie dni Jacka Sparksa”, możemy się domyślać, że taka ambitna próba nie skończy się dla niego zbyt dobrze... 

Książka zrobiła na mnie szczególne wrażenie, jeśli chodzi o kreację głównego bohatera. Większość akcji poznajemy z relacji samego Jacka, w formie tekstu, opatrzonego czasem przypisami brata Sparksa – który redaguje dzieło po jego śmierci. W bardzo interesujący sposób zastosowano tu zabieg narratora niewiarygodnego. Poszczególne rozdziały przetykane są relacjami innych osób, które Sparks spotykał na swojej drodze. Dość powiedzieć, że różne wydarzenia opisują oni zupełnie inaczej niż publicysta, zaś z zestawienia tych dwóch wyłania się obraz osoby przeokrutnie zakompleksionej, wstydzącej się własnych wad i przywar, notorycznego kłamcy i kogoś, kto przejawia kolosalną wręcz krótkowzroczność jak na człowieka, który szczyci się swoim „otwartym umysłem”. Jason Arnopp wykreował tutaj bohatera, którego nie sposób lubić ani się z nim utożsamiać, ale zrobił to w sposób nad wyraz prawdopodobny i spójny. Byłoby to jeszcze bardziej imponujące, gdyby nie tyci szczegół... 

Powieść Arnoppa aspiruje bowiem do miana horroru. Ważnym elementem dobrego horroru jest wykreowanie jego bohaterów w taki sposób, by czytelnik poczuł z nimi więź – dzięki temu, zagrażając protagonistom, autor jest w stanie wzbudzić poczucie zagrożenia i niepokój również w czytelniku, co przekłada się na dreszczyk, jakiego pożądaja fani tego gatunku. Spore wyzwanie literackie stanowi sprawienie, by czytelnik przejął się losami kogoś, kogo nie sposób lubić – wyzwanie, do którego bardzo ambitnie podszedł również autor... choć chyba nie do końca mu sprostał. Powiem szczerze: zamiast oczekiwanego poczucia zagrożenia czułem zaledwie niewielką satysfakcję, że ten buc, jakim jest główny bohater powieści, dostał za swoje. Mam wrażenie, że nie do końca o taki efekt chodziło. 

Sporo zastrzeżeń mam do fabuły – Sparks podróżuje po całym świecie, spotykając się z różnego rodzaju przedstawicielami obozu z „drugiej strony barykady”: egzorcystami, spirytystami, osobami praktykującymi różne formy magii, które to spotkania relacjonuje i komentuje. I chociaż to wszystko ma jakiś wątek przewodni, przez bardzo długi czas wydaje się zwyczajnie ciągiem niepowiązanych ze sobą wydarzeń – a kiedy pojawia się uzasadnienie, które ma to wszystko połączyć w jedną całość, okazuje się ono mało prawdopodobne i ciutkę wydumane. Największy niesmak pozostał po lekturze zakończenia, gdzie z niejasnego powodu wpleciono jeszcze podróże w czasie jako sposób na wyjaśnienie różnych nieścisłości i rozwiązanie fabuły. Nie byłem w stanie zawiesić niewiary dostatecznie wysoko, żeby to przełknąć. 

„Ostatnie dni Jacka Sparksa” są dla mnie powieścią mocno nierówną – autor ma świetny warsztat i trochę dobrych pomysłów, ale zestawia je wszystkie w taki sposób, że całość okazuje się mniejsza niż suma jej części. A szkoda – podróż w mroczny półświatek miłośników paranormalu mogłaby być dalece bardziej ekscytująca, gdyby opowiedzianą tu historię trochę dłużej przemyślano. Zamiast atakować dosadnością, można było pobawić się jeszcze trochę z czytelnikiem za pomocą niepewności, czy to wszystko wydarzyło się naprawdę, czy jest tylko zwidami naćpanego, żądnego sensacji pisarza. Nie jest to książka zła – ale boli mnie myśl, że mogła być znacznie, znacznie lepsza.

Za tekst do recenzji dziękujemy wydawnictwu Vesper.

Dane ogólne:
Tytuł oryginału: The Last Days of Jack Sparks
Autor: Jason Arnopp
Wydawnictwo: Vesper
Rok wydania: 2018
Liczba stron: 360

sobota, 1 września 2018

„Nie przebaczaj #3” - recenzja komiksu


Minęły prawie dwa lata, od kiedy ostatni raz słyszeliśmy o „Nie Przebaczaj”, flagowym dziele Marianny Strychowskiej i Jakuba Ryszkiewicza, komiksowym easternie o młodym synu szlacheckiego rodu, którego okrutny los (w osobie rewolucjonisty Łazara) zepchnął na drogę przemocy. W ciągu tych dwóch lat zdążyła zniknąć nawet strona internetowa projektu i nic (czy aby na pewno? O tym jednak nieco później!) nie sugerowało, jakoby ta krwawa, ponura historia, jakkolwiek świetne napisana i narysowana, miała kiedykolwiek ujrzeć własne zakończenie. Wygląda jednak na to, że nic, nawet tymczasowe wstrzymanie prac, nie jest w stanie powstrzymać Tadeusza przed dążeniem do obranego przez niego celu – gardła Łazara. Oto „Nie Przebaczaj III”.

Stiopa był największym z wzbudzających strach towarzyszy czynownika Łazara. Nic więc dziwnego, że po jego brutalnej śmierci z rąk młodego Tadeusza, w sercach bandy zbirów coś pęka. Być może po raz pierwszy w życiu zwyczajnie boją się o własne życie, jak zwierzęta jeżąc się na widok każdego cienia... Lub na dźwięk dalekiej melodii na skrzypcach, zapowiadającej, że samotny mściciel wkrótce zabije kolejnego z nich. Kiedy giną jeden po drugim, staje się jasne, że wkrótce Lazar zostanie sam – i nadejdzie czas finalnej konfrontacji między nim a chłopcem, którego rodzinę brutalnie zamordował tak wiele lat temu. Historia Tadeusza wkrótce osiągnie swój finał: tak krwawy, jak i... niespodziewany.

Tadeusz, choć bardzo się stara tłumić w sobie współczucie, przez długi czas nie potrafi wejść w skórę pozbawionego uczuć mściciela. Życie, które odebrał Stiepanowi, ciąży na jego duszy, wypalając młodego człowieka od środka – poznaje prawdę kryjącą się za znanym powiedzeniem, że kto wyrusza się mścić, powinien wykopać dwa groby: jeden dla tego, kto wyrządził mu krzywdę, a drugi dla samego siebie. Jego wewnętrzny konflikt i idąca za nim metamorfoza zostały ukazane zdawkowo, ale zadziwiająco trafnie. Ponownie olbrzymią rolę gra tutaj smykałka pani Strychowskiej do mimiki – z twarzy bohaterów da się wyczytać po prostu wszystko to, czego nie wyjawią dialogi. Wprost kipią od nagromadzonych wewnątrz emocji.

W ogóle warstwa wizualna stawała się dotąd lepsza z zeszytu na zeszyt, a w finalnej odsłonie serii, zgodnie z oczekiwaniami, osiąga swoiste apogeum. Bardzo odpowiednio do tego, najbardziej spektakularnie wygląda ostateczne starcie Łazara z Tadeuszem, rozgrywające się w samym środku burzy, do wtóru błyskających w oddali piorunów, przechodząc wciąż pomiędzy kadrami z czytelnymi wizerunkami postaci oświetlonych światłem błyskawic do takich, gdzie widać jedynie walczące ze sobą cienie. Majstersztyk.

Wspominałem na początku o niespodziewanym zakończeniu. Nie wiem, jak wy, drodzy czytelnicy, ale ja wprost uwielbiam, kiedy finał opowieści zmusza mnie do wrócenia do poprzednich części jeszcze raz, w poszukiwaniu ukrytych przesłanek. Tak było i tym razem. Pogłoska mówi, jakoby trzeci zeszyt miał nigdy nie powstać – ale teraz, znając zakończenie, widzę, że nie mogło być inaczej. To wszystko było tam od samego początku...

„Nie Przebaczaj” było jak dotąd komiksem wybitnym, zaś trzeci zeszyt jest jego godnym zwieńczeniem. Chociaż nie domyka wszystkich wątków, ba, samo zakończenie także jest właściwie zakończeniem otwartym, seria opowiada zamkniętą historię bez nadziei na kontynuację. I chociaż raczej nie poznamy dalszych losów Tadeusza, to niekoniecznie źle – zemsta młodego panicza nad czynownikiem Łazarem pozostanie dzięki temu czymś kompletnym, pięknym w swojej surowej brutalności. Efekt starań duetu Strychowska-Ryszkiewicz mogę wyłącznie z czystym sumieniem polecić, a by docenić wszystkie ukryte smaczki, warto raz jeszcze przeczytać pozostałe dwa.

Za udostępnienie komiksu do recenzji dziękujemy autorom.

Dane ogólne:
Tytuł: Nie przebaczaj #3
Autorzy: Marianna Strychowska (ilustracje), Jakub Ryszkiewicz (scenariusz)
Wydawnictwo: niezależne
Rok wydania: 2018
Liczba stron: 84

środa, 22 sierpnia 2018

Kot w Bookach przedstawia: kocie gry planszowe i karciane

Hej! Od jakiegoś czasy mieliśmy w zamiarze stworzyć tego typu notkę, czyli – mały spis gier, w których pojawia się interesujący nas motyw. Chodzi oczywiście o koty! Czekaliśmy z tym jednak na odpowiedni moment... Ale teraz nie ma już co zwlekać.

Gier planszowych i karcianych wydaje się co roku coraz więcej, i trudno już znaleźć motyw, który nie byłby w nich poruszany co najmniej kilkukrotnie. Tak jest też z kotami, które jeszcze do niedawna pojawiały się niemal wyłącznie w grach dla dzieci i tak jakby przy okazji (jak „Kot i myszy” czy „Dzielne myszki”). Teraz, chociaż nadal trudno o jakiś większy tytuł, który traktowałby te futrzaki jako głównego bohatera, to mamy sporo mniejszych, ale bardzo fajnych gierek, wartych poznania (:

Moja lista zawiera jednak tylko te gry, w których koty występują jako główne postacie, pominie więc takie, gdzie są one jako część gromadki zwierząt. Tak udało mi się zebrać sześć pozycji. Zapraszam!

1. „Kotobirynt”
Malutka gierka rodzinna spakowana do eleganckiej puszki, mieszczącej się w kieszeni. O co chodzi? Grupa kotów zgubiła się w mieście... Trzeba pomóc im znaleźć drogę do domu! W nocy miasto jest jak labirynt - masa uliczek, dachów, zaułków, wszystkie wyglądają podobnie.
Gra zawiera piękne karty z rysunkami kociaków, cała w sobie jest urokliwa (:
Wydawca: Rebel
Ilość graczy: 1 do 4
Kategoria wiekowa: 6+
Cena: około 40 zł.



2. „Kotostrofa”
Z zewnątrz nieco podobna do poprzedniczki - podobnych wymiarów, porządnie wykonana i kolorowa puszka - w środku zawiera jednak nieco inną grę. To klasyczna, łatwa i przyjemna karcianka, w której chodzi o to, by najszybciej pozbyć się kart z ręki. Można je jednak odrzucać tylko według określonych zasad, czyli dobierając je parami. Gra działa na mechanice znanego i klasycznego „Piotrusia”, z pewnymi różnicami - tu też nie do pary będzie przezabawny Kotruś (;
Wydawca: Rebel
Ilość graczy: 3 do 5
Kategoria wiekowa: 7+
Cena: około 40 zł



3. „Kot Stefan”
Klasyczny motyw odwiecznej walki kot kontra myszy. Myszki chcą podkraść trochę sera, ale w pobliżu kręci się rude kocisko... „Kot Stefan” to gra zręcznościowa, w której gracze posługują się myszkami trzymanymi za sznureczki w miejscu ogonków, podczas gdy inny gracz dysonuje kubeczkiem, próbując złapać jedną z myszek. Dobry refleks wskazany! (:
Wydawca: Egmont
Ilość graczy: 3 do 6
Kategoria wiekowa: 4+
Cena: około 80 zł



4. „Eksplodujące kotki”
Tytuł dla nieco tylko starszych graczy. Gra na mechanice Rosyjskiej ruletki, w której ciągnie się karty do chwili, w której jednemu z graczy nie przypadnie ta z eksplodującym kotem. To jednak nie wszystko, bo losowi można dopomóc za pomocą szeregu „wspomagaczy” w postaci kart zmuszających przeciwnika do dobrania większej ich ilości, odwracających uwagę i wielu podobnych (: Im jednak dalej, tym trudniej!
Wydawca: Rebel
Ilość graczy: 2 do 5
Kategoria wiekowa: 12+
Cena: około 70 zł


5. „Koty”
Gra logiczna, w której należy zbierać blankieciki z futrzakami, jednocześnie unikając myszy, które odwrócą uwagę kociaków, przez co stracimy punkty! Gra zawiera karty z częściami kociego pyszczka, uszkami, łapkami, a także karty zadań oraz kostki. Gra wykorzystuje mechanikę memory, a wiec do grania potrzebna będzie spostrzegawczość i dobra pamięć (:
Wydawca: Trefl
Ilość graczy: 2 do 5
Kategoria wiekowa: 4+
Cena: około 40 zł


6. „Łupieżcy”
Co prawda gra nie miała jeszcze swojej oficjalnej premiery, ale zapowiedziano ją już na koniec sierpnia, a my mieliśmy okazję zagrać nieco wcześniej. Zbierz drużynę złożoną ze słodkich puchatych straszliwych futrzaków i wykradnij skarby Rigora Mortisa! Gra jest łatwa, przyjemna, a przy tym przezabawna, natomiast kociaki na kartach są niesamowicie urocze, choć oczywiście za wszelką cenę próbują być groźne! Polecamy bardzo!
Wydawca: Black Monk
Ilość graczy: 2 do 6
Kategoria wiekowa: 8+
Cena: około 70 zł

Coś ode mnie...




7. Ninja Koty
Prawdopodobnie jedna z moich ulubionych "kocich" pozycji. Gracze wcielają się w tytułowych kocich ninja, próbujących wykraść z miasta pełnego strażników zwoje, a jednocześnie być jedynymi, którzy przyniosą je do siedziby swojego klanu. Gra się na planszy złożonej z heksów (ułożonej w sześciokąt o boku trzech pól), a główną mechaniką jest kurczenie się obszaru gry poprzez "alarmowanie" (czyli odwracanie na nieaktywną stronę) pól planszy. Kociak zostaje wyeliminowany z rozgrywki, jeśli otaczają go wyłącznie zaalarmowane pola i/lub ninja przeciwników. Ze wspólnej talii dobieramy karty, które pozwalają nam na różne specjalne zagrania. Posługując się nimi i umiejętnie lawirując po kurczącej się planszy trzeba nieźle się nakombinować, aby wciągnąć przeciwników w sprytnie zastawione pułapki, a samemu nie znaleźć się w martwym punkcie.
Wydawca: Kudu Games
Ilość graczy: 2 do 4
Kategoria wiekowa: 12+
Cena: około 30 zł

Wpis ilustruje zdjęcie Miśki zwanej Ciapkiem, pozującej na potwora z Arkham.


Miłego grania! (:

sobota, 11 sierpnia 2018

Stosik #39 Maj - Sierpień, czyli wakacyjne zbiory poprzeprowadzkowe

Hej! Jakie to dziwne, że piszę tego posta niemal w środku sierpnia, a moje myśli są jeszcze gdzieś w okolicach początku czerwca. Czy to możliwe, że wakacje już się kończą, a lato przejdzie niedługo w jesień? Opuściliśmy aż dwa posty stosikowe i kto wie ile recenzji jest opóźnionych...
Część z Was wie, co było przyczyną tego zaniedbania. Sporo się u nas podziało... Przeprowadzka, ogarnianie nowego miejsca do życia, zmiany w pracy, sprowadzenie do nowego miejsca kociej staruszki, a potem jej choroba, leczenie, operacja... Było co robić, mam też nadzieję, że teraz będzie już spokojniej. Czas też podjąć na nowo czynności blogowe, bo przecież Kot w Bookach to też nasze kocio-książkowe dziecko i nie może czuć się porzucone (:
Łotr wrzucił wczoraj recenzję, ja zaś pozwolę sobie pokazać trochę naszych wakacyjnych nabytków. Jest to stos zbiorczy z trzech miesięcy i jestem na sto procent pewna, że nie znalazło się w nim wszystko, co powinno. Tak działają przeprowadzki... Ale odnajdziemy się stopniowo w najbliższym czasie i pokażemy wszystko.
Póki co - stosik wakacyjny:

Kolejność książek dyktowana jest jedynie tym, by stosik wyglądał w miarę zgrabne, są tu więc zarówno egzemplarze recenzenckie, jak i te kupione przez nas:
1,2. „Pod kopułą” tom 1 i 2, Stephen King, Wydawnictwo Albatros, Prószyński i S-ka. Oczywiście do kolekcji. Udało nam się nawet zachować ciągłość (z jednym wyjątkiem do nadrobienia), więc tu nie jest źle (:
3. „Piękna krew”, Lucius Shephard, Wydawnictwo MAG. Najnowsza pozycja z Uczty Wyobraźni, i jedna z najcieńszych. Minipowieść z uniwersum Smoka Griaule... Którego zresztą nadal mam na liście „do przeczytania”.
4. „Ślepowidzenie”, Peter Watts, Wydawnictwo MAG. No, to dopiero rarytas... Wreszcie mój, jako zwieńczenie kolekcji (: Jedna z najbardziej intrygujących (i to nie ze względu na cenę, jaką obecnie osiąga) pozycji z serii wydawniczej Maga...
5. „Muzeum dusz czyśćcowych", Stefan Grabiński, Wydawnictwo Vesper. Egzemplarz recenzencki, cóż to za piękna książka... Klimat aż się z niej sączy.
6. „Inne Światy”, antologia opowiadań, SQN. Również otrzymana przez nas do recenzji, tym razem jednak za sprawą portalu Creatio Fantastica, gdzie też ukazało się parę słów o niej, pisanych przez Łotra.

Stos drugi, również mieszany (:
7. „Pies Baskerville'ów”, Artur Conan Doyle, Wydawnictwo Vesper. Do recenzji, czeka jeszcze na przeczytanie.
8. „Inwazja porywaczy ciał”, Jack Finney, Wydawnictwo Vesper. Czyli temat ostatniej blogowej notki (:
9. „Kiedy Bóg zasypia”, Rafał Dębski, Fabtyka Słów. Pięknie wydana książka, patronat medialny Konwentów Południowych, z tej przyczyny też do mnie przybyła. Recenzja gotowa, czeka na publikację.
10. „Jaksa”, Jacek Komuda, Fabryka Słów. Sytuacja jak powyżej, ale „Jaksa” jeszcze czyta w kolejce do czytania.
11. „Jadowity miecz”, Rafał Dębski, Fabryka Słów. Obecnie przeze mnie czytane (:
12. „Droga Szamana. Etap pierwszy: początek”, Wasilij Machanienko, Insignis. Książka z nowego-nienowego gatunku LitRPG, przeczytałam z ciekawości, zrecenzowałam... Recenzja czeka na publikację na portalu Creatio Fantastica.
13. „Porzuceni”, Tomasz Jacek Graczykowski, Goneta. Zakup własny w celu zadośćuczynienia wewnętrznemu pragnieniu czegoś w klimatach cyberpunka.
14. „Fantazmaty. Tom 1”, antologia opowiadań. Papierowa wersja antologii, która wyszła jako darmowy ebook, a przy której tworzeniu brałam udział jako korekta. Bardzo ładny tomik, miło było postawić go na półce (:

No i zostały gry... Tu będzie szybko.
15. „Sherlook”, Wydawnictwo Trefl Joker Line. Do recenzji od wydawnictwa, parę słów na jej temat pojawi się niedługo na portalu Konwenty Południowe.
16. „Ruszyłbym na smoka”, Black Monk. Maleństwo, prosta gra karciana oparta na opowiadaniu. Ruszyłbym na smoka, ale... Cóż, smoki są groźne (: Łort napisał już coś na temat tej pozycji.
17. „Origami”, Rebel. Egzemplarz przedpremierowy od wydawnictwa, recenzja już pojawiła się na stronie portalu.
18. „Niezłe ziółka”, Granna. To już mój zakup, bo strasznie podobają mi się gry w tematyce roślinnej. Ziółka są łatwe, pięknie wydane, wymagają nieco główkowania, ale relaksują - czego chcieć więcej? Może napiszę coś o nich w najbliższym czasie.

To tyle póki co, kolejne stosiki będą już aktualizowane porządnie, mam nadzieję (:
Miłego wakacyjnego odpoczynku!

__________
Grafika ilustrująca post: CC by Katya Austin on Unsplash.

piątek, 10 sierpnia 2018

„Inwazja Porywaczy Ciał” Jack Finney

„Co w ciebie wstąpiło?” – możemy zapytać czasem kogoś, kto nagle zachowuje się zupełnie inaczej, niż byśmy się tego po nim spodziewali. Życie umysłowe i emocjonalne człowieka to jednak niezgłębiony ocean, a to, co udaje nam się poznać przez jego większość, to ledwie powierzchnia – w ten sposób nigdy, nawet żyjąc z kimś przez pół wieku, nie będziemy na sto procent pewni tego, co siedzi w głowie tej drugiej osoby. Czasami jednak chodzi o coś innego, o subtelne, niezauważalne dla postronnej osoby różnice, które świadczą o tym, że ktoś, kto do tej pory był nam bliski, stał się już kimś zupełnie innym. Mniej-więcej w takiej sytuacji znaleźli się bohaterowie klasycznej powieści grozy Jacka Finneya, wydanej nakładem wydawnictwa Vesper – choć w ich przypadku ciężko skwitować całą sytuację słowami „ludzie po prostu się zmieniają”. Panie i panowie, oto „Inwazja porywaczy ciał”. 

Miles Bennell jest lekarzem-rezydentem w sennym miasteczku Mill Valley, zlokalizowanym gdzieś w Kalifornii. Jego życie nie obfituje w wydarzenia szczególnie niezwykłe, jeśli nie liczyć wiecznego niewyspania spowodowanego nocnymi dyżurami. Kiedy jednak pewnego dnia odwiedza go dawna miłość ze szkolnych lat, Becky Driscoll, wszystko wywraca się do góry nogami. Rebecca przychodzi w imieniu swojej kuzynki i, cała we łzach, opowiada doktorowi, jak to wuj zainteresowanej stał się nagle kimś zupełnie innym – niczym pozbawiona ludzkich emocji skorupa. Miles z początku upatruje w opowieściach kuzynki swojej przyjaciółki objawów lekkiej paranoi. Nie spodziewa się, że jej przypadek będzie tylko pierwszym z wielu, jakie w tym samym czasie nawiedzą tę spokojną okolicę. Z dnia na dzień ludność Mill Valley zaczyna masowo podejrzewać swoich bliskich o to, że stali się kimś innym, niż byli do tej pory. I chociaż do pewnego momentu Bennellowi udaje się tłumaczyć to rodzajem zbiorowej psychozy, bardzo szybko natrafia on na zjawiska, których po prostu nie da się wytłumaczyć na drodze rozumu. Rzeczywistość jest dużo bardziej skomplikowana – i zdecydowanie bardziej upiorna... 

Powieść Finneya napisana jest prostym, łatwym do przyswojenia i zrozumiałym językiem, zaś umiejętnie i dowcipnie prowadzona narracja pierwszoosobowa sprawia, że główny bohater praktycznie od początku daje się poznać i polubić jako sympatyczna, choć dźwigająca bagaż przykrych doświadczeń osoba. To ważna rzecz w powieści z dreszczykiem – utożsamiając się z protagonistą łatwiej nam przeżywać niepokój o jego losy, co gwarantuje silniejsze wrażenia podczas lektury i właśnie ten zabieg udał się tutaj bardzo dobrze. Widziana jego oczami Mill Valley bardzo szybko nabiera właściwego klimatu cichego (nieco zbyt cichego?) amerykańskiego przedmieścia, które pod płaszczykiem obojętnego spokoju skrywa mroczną, niepokojącą tajemnicę. 

Tajemnicę, którą autor ukazał ze sporą biegłością. Dużo dało tutaj wprowadzenie postaci drugoplanowej – kolegi po fachu głównego bohatera, zaprzyjaźnionego psychiatry, którego komentarze do całej sprawy pozwalają jednocześnie zbudować tło i zasiać w czytelniku ziarno niepewności. Rzeczywiście – do pewnego czasu trudno jest pozbyć się podskórnego wrażenia, że lęki, które trapią głównych bohaterów, to tak naprawdę fikcja, wymysł zmęczonego umysłu podatnego na sugestie. To niezwykle umiejętna gra z czytelnikiem, który niemal do końca nie jest pewien, czy narratorowi można zaufać, czy też może on sam uległ masowej halucynacji. 

W końcu jednak przychodzi czas na to, by ujawnić tę skrzętnie skrywaną tajemnicę... I wtedy jest już odczuwalnie słabiej. Wyjaśnienie zjawisk przedstawionych w powieści – nie chcę tutaj zdradzać zbyt wielu szczegółów, choć sam tytuł nadany książce w polskiej wersji robi to dość dobitnie – wydawało mi się trochę wydumane, zaś rozstrzygnięcie wątku głównego kojarzy się mocno z „Wojną Światów” Wellsa. W jednym i w drugim bowiem tytule mamy do czynienia z zakończeniem typu deus ex machina, a problem, nad którym bohaterowie głowią się przez całą akcję powieści, nagle rozwiązuje się sam z siebie, jak gdyby nigdy nic. 

Chociaż zakończenie pozostawia pewien niedosyt i uczucie zmieszania, trzeba „Inwazję porywaczy ciał” zdecydowanie docenić za zakłopotanie, w jakie wprowadza czytelnika, umiejętnie bawiąc się jego oczekiwaniami i sprawiając, że dalszy bieg wypadków wcale nie jest taki oczywisty. Czytając ją, bawiłem się znakomicie – i chociaż nie uznałbym się za fana powieści grozy, nie mógłbym nie przyznać, że pulpowy klimat lat sześćdziesiątych ma w sobie coś niepowtarzalnego, czego brakuje w taniej, epatującej obrzydliwością grotesce wielu współczesnych tytułów o podobnej tematyce. Na szczególną uwagę zasługuje, jak zawsze, znakomicie ilustrowane wydanie od Vesper – czarno-białe ryciny węglem i ołówkiem zdecydowanie dodają całości nastroju, działając na wyobraźnię i sprawiając, że wrażenie niepewności jeszcze się wzmaga. Kto ceni sobie dobry dreszczowiec, po „Inwazję porywaczy ciał” powinien koniecznie sięgnąć – myślę, że mimo pewnych wad, czas poświęcony na lekturę nie będzie czasem straconym. 

Za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego dziękujemy, a jakże, Wydawnictwu Vesper.

Dane ogólne: 
Tytuł oryginału: The Body Snatchers 
Autor: Jack Finney 
Wydawnictwo: Vesper 
Rok wydania: 2018 
Liczba stron: 220

poniedziałek, 25 czerwca 2018

„Wojna Światów” H. G. Wells

Jeden z najbardziej „kinowych” motywów literackich w fantastyce naukowej – inwazja istot pozaziemskich na błękitną planetę – ma historię długą i zawiłą. Choć dzisiaj sprawia wrażenie tak oklepanego, że aż taniego (zawdzięczając to, podobnie jak wiele innych dzieł klasyki, nadmiernej popularyzacji na srebrnym ekranie, a przez to spłyceniu i standeceniu), był czas, kiedy pomysł, że na Ziemię przybędą nieznani dotąd wrogowie z pustki kosmosu i bez żadnego wysiłku zajmą nasz bezpieczny dom we Wszechświecie, budził szczerą i autentyczną grozę odbiorców (oraz masową panikę wśród słuchaczy słuchowisk radiowych – doniesienia mówią nawet o kilku ofiarach śmiertelnych). A kiedy? W roku 1898 – wtedy, gdy świat ujrzał po raz pierwszy jedno z najważniejszych dzieł Herberta G. Wellsa, „Wojnę Światów”. Wydawnictwo Vesper, podtrzymując tradycję publikowania wznowień klasyków literatury w nowej, pięknej formie, nie mogłoby przeoczyć również i tej perły – oto więc dostajemy do rąk nowe, odświeżone wydanie jednego z protoplastów fantastyki naukowej, wzbogacone o ilustracje Henrique Alvina Correi.

Historia przedstawiona w „Wojnie Światów” nie jest skomplikowana: pewnego dnia na przedmieściach Londynu ląduje przesyłka z kosmosu. Srebrny walec, który wyrył w polach olbrzymi lej, okazuje się zawierać pokraczną istotę, ambasadora obcej cywilizacji. Zebrane wokół znaleziska tłumy szybko wpadają w panikę, kiedy okazuje się, że otyłe, straszące mnogością mackowatych odnóży stworzenia nie mają pokojowych zamiarów i wcale nie w głowie im jakiekolwiek pertraktacje, o czym dobitnie świadczy los, jaki spotyka pokojową delegację mającą nawiązać kontakt z przybyszami.

Dalsze wydarzenia następują szybko – początkowe zaciekawienie i niedowierzanie błyskawicznie ustępuje miejsca panice, a z Londynu uciekają tłumy. Marsjanie nie marnują czasu, by się temu przyglądać, budząc do życia ukryte machiny wojenne – straszliwe trójnogie mechy, rozsiewające wokół śmiercionośny gaz bojowy i dosłownie wyparowujące cele morderczym „promieniem gorąca”. Jakikolwiek opór, jaki mogłyby stawić brytyjskie wojska, zostaje absolutnie i krwawo stłumiony w ciągu kilku godzin, ludzie zaś zredukowani do przestraszonych zwierząt, kryjących się w ruinach miast przed nowymi panami tego świata.

Całą historię poznajemy z ust bezimiennego świadka tych wydarzeń, obserwującego kolejne etapy inwazji i kluczowe wydarzenia na własne oczy. Narrator, filozof i pisarz, ma okazję być akurat tam, gdzie mają miejsce najbardziej przełomowe momenty – i chociaż stara się zachować chłodny obiektywizm, chcąc pisać wyłącznie o faktach, nie kwestionując nawet marsjańskiej moralności w obliczu dokonywanych przez przybyszów masowych mordów, w końcu okrucieństwa i śmierci jest zbyt dużo, a on sam ulega załamaniu nerwowemu. Taki sposób prowadzenia narracji cechuje wiele dzieł z tamtego okresu, nieco odzierając opisywane wydarzenia z dosłowności, za to ukazując je przez filtr przeżyć wewnętrznych ich obserwatora. Tych ostatnich jest tu jednak odczuwalnie mniej niż w powieściach Poego, Shelley lub Stokera, zaś sylwetka bohatera stanowi raczej kontur, mający niczego nie zasłaniać. Podobnie jak w przypadku utworów wymienionych wyżej autorów, w „Wojnę Światów” trzeba się wczuć, wczytać, aby w pełni dać się uderzyć przerażającej rzeczywistości, jaką opisuje. Jednak włożony w to wysiłek jest w pełni wart efektu – w moim odczuciu żadna inna powieść jak dotąd nie ukazała w tak złożony sposób tej niewyobrażalnej grozy i bezsilności, jaka musi towarzyszyć chwili, gdy wszystko, co znałeś, zostaje zniszczone przez siły, którym po prostu nie mógłbyś mieć możliwości się przeciwstawić.

Co jest już regułą dla tej serii wydawniczej, Vesper również przy wydawaniu „Wojny Światów” stanął na wysokości zadania, serwując swoim czytelnikom małe arcydzieło. Wspomniane wcześniej czarno-białe ilustracje Henrique Correi sprawiają niekiedy wrażenie wyjętych z książeczek dla dzieci – maszyny Marsjan mają na nich poczciwe rysy i duże, wyłupiaste oczy – a jednak pełno na nich śmierci i zniszczenia. W połączeniu ze świetną kreską i światłocieniem otrzymujemy coś dziwacznego, co jednocześnie w genialny sposób łączy się z całością, jeszcze bardziej potęgując nastrój absurdalnej, niemożliwej do zrozumienia beznadziei – trącając przy tym jeszcze jakąś czułą strunę z dzieciństwa, kiedy niepokój budziły, na przykład, „twarze” masek samochodowych. Upiorne...

Cóż dodać? Ci, którzy zbierają wydania klasycznej literatury grozy od Vesper, wiedzą już, czego mogą się spodziewać – powiem więc, że i w przypadku „Wojny Światów” mogą liczyć na jeszcze więcej tego samego. Tym spośród was, którzy jeszcze nie poznali najważniejszej powieści Wellsa, mogę jedynie szczerze polecić to wydanie – przyjemność z lektury to oczywista sprawa w przypadku jednego z najważniejszych, nawet jeśli nieco już starzejących się, protoplastów gatunku, a jeśli jeszcze można go mieć w tak przyjemnej dla oka formie... Nad czym się tu zastanawiać?

Za udostępnienie tekstu do recenzji dziękujemy wydawnictwu Vesper.

Dane ogólne:
Tytuł oryginału: The War of the Worlds
Autor: Herbert George Wells
Wydawnictwo: Vesper
Rok wydania: 2018
Liczba stron: 218

czwartek, 31 maja 2018

„Zawsze mieszkałyśmy w zamku” Shirley Jackson

Czego możemy spodziewać się po książkach z gatunku grozy? Brutalnych morderstw, krwawych scen pełnych okrucieństwa? A może straszliwych duchów zamieszkujących tajemnicze domostwa, przepełnionych nienawiścią do żywych? Tak, to pojawia się bardzo często. Jest to jednocześnie mniej więcej kompletna lista rzeczy, których w powieściach znajdować nie lubię. A może raczej – nie w nadmiernej, przytłaczającej ilości. Cenię sobie pozycje, które, zamiast epatować okrucieństwem, czarują tajemnicą, w której istnieje gdzieś głęboko ukryta, ale pobrzmiewająca tu i ówdzie nutka niepokoju. Takie książki czyta się z czystą przyjemnością, zwłaszcza jeśli zostawiają pewne elementy do własnej interpretacji czytelnikowi. Do takich książek należy „Zawsze mieszkałyśmy w zamku” Shirley Jackson, z którą to książką miałam przyjemność spędzić kilka miłych chwil ostatnimi czasy.

Rodzina Blackwoodów była niegdyś rodem bogatym, utytułowanym i ogółem uprzywilejowanym. Jednocześnie nie byli oni szczególnie lubiani w okolicy – kumulacja niesprzyjających okoliczności, nieporozumień i ludzkich przywar widocznych po obu stronach doprowadziła do sytuacji, w której pomiędzy nimi a mieszkańcami miasta wytworzył się mur uprzedzeń. Nie zmieniło się to, gdy w męczarniach, pod wpływem trucizny dodanej do cukru umarła większość rodziny – prócz trzech osób. Młoda Mary Katherine, jej siostra Costance i, niepełnosprawny po owym strasznym wydarzeniu, ich wuj Julian zamieszkujący starą posiadłość stanowią dość ekscentryczną grupkę. To Constance uznano niegdyś za morderczynię i chociaż została oficjalnie uwolniona od zarzutów, ludzie z miasteczka nie zapomnieli… Żyjące w izolacji panny przyzwyczaiły się do swojego losu, są też z nim całkiem szczęśliwe – wszystko to zmienia się jednak, gdy w odwiedziny przybywa do nich kuzyn, Charles Blackwood, od razu wywołując sprzeczne uczucia: sympatię u Constance, niechęć u Mary Katherine.

Siostry poznajemy w kilka lat po tragicznych wydarzeniach. Narratorką jest najmłodsza Mary Katherine, która w trakcie wyprawy po zakupy do miasteczka pokaże czytelnikowi, jak kształtują się obecne stosunki pomiędzy posiadłością a jej otoczeniem. Jej opowieść daleka jest jednak od dziecięcej naiwności, nie ma też cech dojrzałości – i chociaż nie wiemy dokładnie, w jakim wieku jest narratorka, nietrudno nam zauważyć, że jej postrzeganie jest dalekie od normalnego. Jej relacja jest zaś niepełna, choć zdecydowanie wystarczająca – ekspozycja w powieści jest tak dyskretna jak to tylko możliwe. Mary Katherine część rzeczy tłumaczy na swój sposób, innych nie tłumaczy wcale, a więc przyjdzie nam domyślać się, kim są niektóre osoby i elementy, jakie jest ich znaczenie i czy w ogóle takowe posiadają. Potęguje to wrażenie dziwności, tworzy wraz ze specyficznymi cechami bohaterki surrealistyczny klimat, który wyjątkowo przypadł mi do gustu.  

Trójka bohaterów żyje w odosobnieniu, ich rozkład dni i tygodni jest stały od lat. Constance nie potrafi i nie chce wyrwać się z błędnego koła, w jakim zamknęło ją posądzenie o zamordowanie rodziny, nie opuszcza posiadłości, przyzwyczaiła się do lęku przed zewnętrznym światem. Mary Katherine jest zaś zdziczałym dzieckiem, praktykującym myślenie magiczne i swoisty rodzaj zaklinania rzeczywistości za pomocą wymyślanych przez siebie rytuałów i słów. Jest fascynującą bohaterką, jednocześnie uroczą i upiorną, ale konsekwentną i nieznającą strachu. Wrażenie niesamowitości potęguje wuj, człowiek tracący kontakt z rzeczywistością, rozpaczliwie chwytający się pamiętanych szczegółów rodzinnej tragedii jako czegoś, co zakotwicza go w czasie i przestrzeni. Jego przekonanie, że Mary Katherine umarła opuszczona w czasie procesu Constance sprawia, że sama zaczęłam wątpić… A potem było tylko jeszcze dziwniej, zwłaszcza, gdy do posiadłości przybywa chaos pod postacią kuzyna Charlesa.

Uwielbiam książki, które w tak subtelny sposób budują klimat i mieszają w uczuciach czytającego. Łącząc w sobie sprzeczne elementy, bazując na przedstawianiu bohaterów cierpiących z powodu głęboko zakorzenionej traumy – jako szczęśliwych w obecnej sytuacji, tworzą obraz bardzo specyficzny, ale jednocześnie przesycony pewnym urokiem. Nietrudno wejść w niego, przekonać się i sympatyzować z bohaterkami, a wszystkich postronnych, próbujących pomóc widzieć jako wrogów i burzycieli ustalonego od lat porządku. Autorka poszła o krok dalej – bo w roli „głosu rozsądku” i „wybawiciela” postawiła człowieka pełnego przywar i o wątpliwej moralności. Tu nie ma dobrego rozwiązania – ale jest wiele takich, które nazwać można najwyżej mniejszym złem. „Zawsze  mieszkałyśmy w zamku” to powieść statyczna, spokojna, ale posiadająca drugie, ukryte pod warstwą stagnacji oblicze. Powiem jedno – naprawdę warto ją przeczytać. 

Za możliwość przeczytania książki dziękuję wydawnictwu Replika i księgarni Czytam.pl
„Zawsze mieszkałyśmy w zamku” można kupić TUTAJ.

Dane ogólne:
Tytuł oryginału: We Have Always Lived in The Castle
Autor: Shirley Jackson
Wydawnictwo: Replika
Rok wydania: 2018
Liczba stron: 226

czwartek, 17 maja 2018

Stosik #38 Kwiecień - Maj 2018, czyli książki w deszczowy dzień

Maj przyszedł szybko, jeszcze szybciej zleciała jego połowa - a stosik dopiero dziś. Tak wyszło! Ale wszystko po kolei. Jako że w najbliższym czasie wiele się zmieni, to ten stosik jest dość znaczący - bo ostatni w warunkach obecnych. Kolejny będziemy witać już w nowym miejscu (i obyśmy mieli już wtedy internet!)  (:
Póki było ciepło (a bywało nawet i gorąco jak w lecie), to nie było kiedy zająć się tą górą książek, która nazierała się w półtorej miesiąca. Rosnąca groźba pomylenia jednych z drugimi zmotywowała mnie do nie czekania na lepszą pogodę, na światło, które pozwoli uzyskać nieco lepsze zdjęcia. No to mamy deszczowy stosik... A nawet i ulewowy, patrząc po tym, co dzieje się za oknem (;

Stos recenzencki w całości, prawie wyłącznie geniuszowy, za to wyłącznie konwentopołudniowy:
1. „Mamusiu, przecież byłam grzeczna”, Rafał Cuprjak, Genius Creations. Coś nowego, coś niefantastycznego, zobaczymy...
2. „Życie i czasy Mistrza Haxerlina”, Jacek Wróbel, Genius Creations. No wreszcie! Za Haxem tęskni się już od dawna.
3. „Świat w pudełku”, Katarzyna Rupiewicz, Genius Creations. Nie wiem, co myśleć... Poczytamy.
4. „Paradoks marionetki. Tom 2. Sprawa zegarmistrza”, Anna Karnicka, Genius Creations. Tu oczekiwanie trochę krótsze, ale też chętnie sięgnę (:
5. „Taniec marionetek”, Tomasz Niziński, Genius Creations. Wygląda łotrowo, nie wiem, które z nas pierwsze przeczyta, ale spodziewam się tu czegoś niecodziennego.
6. „Zaklęcie na wiatr”, Paulina Kuzawińska, Genius Creations. Cudo, nie okładka!
7. „Noc kota, dzień sowy. Tom 2. Gliniana pieczęć”, Marta Kładź-Kocot, Genius Creations. Hm, ostatecznie pierwszy tom był dość przyjemny, ciekawe, czy ten czymś zaskoczy...
8. „Bóg Imperator”, Graham McNeill, Copernicus Corporation. Trzeci i ostatni tom dziejów Sigmara. Czyli jeszcze więcej wzniosłości, chwały i majestatu w tonie warhammerowym (:
9. „Upadłe Anioły”, Mike Lee, Copiernicus Corporation. Łotr własnie czyta i... a, nie będę zapeszać.

Stos mieszany zakupowo-recenzencki:
10, 11. „Marzenia i koszmary, tom 1”, „Stukostrachy”, Stephen King, Prószyński i S-ka, Albatros. Kolekcji ciąg dalszy.
12. „Sztylet ślubny”, Aleksandra Ruda, Papierowy Księżyc. Patronat Konwentów Południowych. Ach, jak bym chciała już ją w łapki dorwać...
13. „Kształt wody”, Guillermo del Toro, Daniel Kraus, Zysk i S-ka. Przeczytałam, opisałam, wrażenia miałam dość pozytywne (:
Jakimś trafem zaplątały mi się tu „Wszystkie nieba” z poprzedniego stosu, pomińmy... Recenzja tej książki pojawi się niedługo na blogu. Była... hm. Dziwna.
14. „Zawsze mieszkałyśmy w zamku”, Shirley Jackson, Replika. Ta i dwie kolejne pochodzą z paczki od Czytam.pl. Skusiła opisem (:
15. „Gryfony. Znak Gryfa”, Michael Peinkofer, Adamada. Fantasy dla młodszych, już pisałam o niej - tutaj.
16. „Rycerz Siedmiu Królestw”, George R. R. Martin, Zysk i S-ka. Raju, jaka to piękna książka! Cieszę się niesamowicie, mogąc ją mieć.
17. „Trylogia”, Henryk Sienkiewicz, Olesiejuk. Kupiona z okazji Dnia Książki i Praw Autorskich, piękne wydanie...

Znów mieszany bardzo stos...
18. „Oblivion Song. Pieśń Otchłani”, Non Stop Comics. Od wydawnictwa do recenzji, tekst można juz przeczytać na stronie Konwentów Południowych.
19. Vei. Tom pierwszy”, Non Stop Comics. Jak wyżej, z tym, że jeszcze czeka... Ale nie poczeka długo.
20. „Undertaker. Pożeracz złota”, Taurus Media. Kupiony okazyjnie na allegro, bardzo ciekawy komiks. Może doczeka się recenzji, kto wie...
21. „Shadowrun. Anarchy”, Catalyst Game Labs. Podręcznik do gry RPG osadzonej w świecie Shadowruna, łotrowy nabytek.
22. „Mroczni władcy nocy”, Copernicus Corporation. Patronat Konwentów Południowych, dodatek do gry Warhammer Fantasy Roleplay, do recenzji.

Poniżej planszówki, które przybyły do nas w kwietniu, wyłącznie zakupowe tym razem:
23. „51st State”, Portal Games. Gra osadzona w uniwersum Neuroshimy. Ciekawostka, którą Łotr chciał posiadać.
24. „Doomtown. Reloaded”, AEG. Upatrzona przeze mnie, w końcu zakupiona, fantastyczna, klimatyczna gra karciana. O niej trzeba będzie napisać.
25. „Stworze”, Underworld Kingdom. To był bardzo spontaniczny i bardzo okazyjny zakup, ale nie żałuję - gra jest piękna, niełatwa i przesycona pogańskim klimatem. Na pewno będzie często grana.


Tyle! Kolejny stos z konieczności będzie niewielki, ale tego wystarczy nam na dłużej (: 

_____

Zdjęcie ilustrujące post: CC by Priscilla Du Preez on Unsplash

wtorek, 15 maja 2018

„Gryfony. Znak Gryfa” Michael Peinkofer

Kto z nas nie marzył o jakimś nagłym zdarzeniu, które przerwałoby codzienną monotonię i odmieniło nasze życie? List z Hogwartu, odkryte w szafie przejście do Narnii, wizyta starego czarodzieja, a może… odkryty w miejscowym antykwariacie tajemniczy artefakt? Wszystko to już znamy, ale czy odkrywanie tych motywów na nowo jest choćby odrobinę mniej ekscytujące niż na początku? Dla młodszych i starszych, tych, którzy zachowują gdzieś głęboko w sobie nadzieję, że kolejna napotkana specyficzna formacja skalna będzie wrotami do innego świata, w którym napotkać można magiczne istoty, elfy, czarodziejów, a nade wszystko – przygody, wciąż pisane są nowe książki, mające choć na chwilę oderwać czytelnika od szarej rzeczywistości. Z tego powodu też z chęcią sięgnęłam po „Gryfony. Znak Gryfa” Michaela Peinkofera, które przyciągnęły mnie już samą bajecznie kolorową okładką – zobaczmy więc, czy treść była tak samo dobra, jak jej oprawa.

Melody Campbell jest uczennicą, którą trapi większość problemów mogących wystąpić w tym wieku. Odróżnia się od rówieśnic wyglądem, sposobem ubierania się, a także stanem majątkowym, który jest nie za ciekawy. Jedyną jej rodziną jest babcia Fay, właścicielka małego, pamiętającego dawne czasy pensjonatu Stone Inn. Niestety, tak jak hotelik jest solą w oku miejscowego potentata, który ma własne plany co do ziemi, na której leży, tak sama Melody wydaje się wyjątkowo przeszkadzać córce wspomnianego pana, Ashley, która prześladuje ją w szkolnych murach.  Czy jest jakaś szansa na poprawę tak trudnej sytuacji? W dzień urodzin dziewczyny, w trakcie ucieczki przed kolejnymi przejawami agresji ze strony Ashley, Melody trafia do antykwariatu pana Clue. Ten staruszek, zresztą dobrze jej już znany, pamiętając o ważnej dacie, oferuje jej dowolny przedmiot ze swojego sklepu. Dziewczyna wybiera znaleziony przypadkiem pierścionek z dziwnymi znakami. Nie wie jeszcze, jak wiele zmieni w jej życiu specyficzna moc w nim ukryta...

Książka rozpoczyna się jednak dramatyczną sceną spotkania dwóch wojowników – jednego, dosiadającego gryfa i drugiego, którego wierzchowcem jest smok. Rozmowa, która miała zakończyć waśń pomiędzy oboma Rycerzami przestworzy okazała się jednak podstępem – gryf i jego pan zginęli w pożodze smoczego oddechu. Jak to ma się do naszej młodej bohaterki? Nietrudno się domyślić, iż pierścień ma wskazać jej drogę do przeznaczenia, które nie do końca jest z tego świata. A może jednak z tego, tylko w historii nie wszystko udało się zapisać?... Opowieść antykwariusza, wydającego się posiadać pewną wiedzę o artefakcie, który otrzymała w urodzinowym prezencie Melody, sugeruje właśnie takie rozwiązanie. Co to jednak oznacza dla rzeczywistości, która w „Gryfonach” przypomina nam współczesną? O tym trzeba już przeczytać samemu.

„Znak Gryfa” i kolejne części serii, bo na jednym się nie kończy, to zdecydowanie książki dla młodszego czytelnika. Zawiera ona problematykę dotykającą dzieci w trakcie nauki szkolnej, opowiada o trudnościach spotykających osobę wyróżniająca się, nieakceptowaną, wskazuje na problem z otoczeniem, które nie reaguje, kiedy jednostka jest prześladowana, samotności, ale też bezgranicznym zaufaniu, jakim można obdarzyć nieliczne tylko osoby, wreszcie: o pokonywaniu swoich słabości w walce o lepsze jutro. Melody ma bowiem o co walczyć, nie będzie w tych zmaganiach też osamotniona, chociaż prócz problemów doczesnych i codziennych zrzuca się na jej barki także te, które przez długi czas skrywały się w mrokach dziejów. 

Pomimo tak ustalonej grupy wiekowej muszę przyznać, że przy czytaniu bawiłam się całkiem nieźle. Historia skonstruowana przez Michaela Peinkofera nie jest naiwna ani banalna, problemy przedstawione w niej są poruszające głębokie i w jakiś sposób bliskie, ani przesadnie dramatyczne, ani spłycone. Otoczka fantastyczna, zwłaszcza sceny opowiadające o Jeźdźcach Przestworzy, jest intrygująca, a całość przypomina nieco „Niekończącą się historię” Michaela Endego, choć pisaną z mniejszym rozmachem. No właśnie… jest jedna rzecz, której w „Gryfonach” zabrakło. Mowa o warstwie opisowej, która jest uboga i przedstawia się stanowczo za prosto, by możliwe było odpowiednie zbudowanie klimatu opowieści. Autor nie bawi się w stopniowanie napięcia, w ogóle nie podejmuje takiej próby, zamiast tego po prostu informując czytelnika o tym, co się zdarzyło (przykład: Melody sięgająca po pierścień w antykwariacie. W ramach wyjaśnienia takiego wyboru stwierdziła jednym, krótkim zdaniem, iż ją przyciągał, jednak w żaden inny sposób nie zostało to przyciąganie pokazane. Tak przedstawione, brzmi to niestety jak wymyślona naprędce wymówka, nie zaś zdarzenie podszyte magią). Być może jednak młodszy czytelnik nie zwróci na to uwagi.

„Gryfony” polecam rodzicom, którzy chcą wprowadzić swoje pociechy w świat fantastyki i nie stronią od klasycznych fabuł. Odpowiednio subtelne nakreślenie szkolnych problemów z zaznaczeniem wagi, jaką posiada więź z rodziną i przyjaciółmi w czasie, gdy dzieje się źle, stanowczo działa na korzyść książki, podobnie jak magiczna otoczka z nutą rywalizacji i odpowiednim przedstawieniem negatywnych efektów, jakie niesie za sobą nieuczciwość. „Gryfony” to bajka operująca utartymi schematami, jednak przedstawiona w urokliwy, choć prosty sposób. 

Za możliwość przeczytania książki dziękuję wydawnictwu Adamada i księgarni czytam.pl
„Gryfony” są do kupienia pod tym linkiem.

Dane ogólne:
Tytuł oryginału: Im Bann des Greifen
Autor: Michael Peinkofer
Wydawnictwo: Adamada
Rok wydania: 2018
Liczba stron: 216

czwartek, 10 maja 2018

„Zakuty w stal” Miroslav Żamboch


Wbrew wszelkim oczekiwaniom, naszemu światu udało się jeszcze chwilę poistnieć, zanim pochłonął go ogień trzeciej wojny światowej. Mylił się jednak ten, kto powiedział, że czwarta będzie toczona na maczugi i kamienie – kiedy opadł radioaktywny pył nadal rzucaliśmy się sobie do gardeł, walcząc o terytoria, zasoby czy resztki przedwojennej technologii. Szczególnie długa i wyniszczająca była wojna, jaką na zgliszczach dawnego świata wydaliśmy zbuntowanym sztucznym inteligencjom. Maszyny udało się w dużej mierze pokonać – jedynie na bezdrożach trafiają się jeszcze autonomiczne mechy bojowe, w szale sprzecznych dyrektyw rzucające się na wszystko, co się rusza. Poza tym jednak życie toczy się dalej – pojedyncze enklawy cywilizacji na nuklearnym pustkowiu, pełne rolników i rzemieślników mimo wszystko jakoś prosperują, czasem handlując między sobą, czasem tocząc kolejne bezsensowne konflikty. Życie trwa dalej. Z grubsza w takim świecie osadził Miroslav Żamboch swoją najnowszą wydaną w Polsce powieść – oto „Zakuty w stal”.

Głównym bohaterem powieści jest Matyas Sanders, mechanik z małej wioski, którego kłopoty zmusiły do wyruszenia w świat w towarzystwie najbardziej znanej kompanii najemniczej powojennego świata. Jej znakiem rozpoznawczym jest czołg – chluba kapitana, ogromna maszyna pamiętająca czasy sprzed zagłady, naszpikowana śmiercionośną bronią i zaawansowanymi systemami wspomagającymi walkę i zwiad. Rozsypujący się rupieć już dawno zapomniał lata świetności, a połowa fantastycznych zabawek ukrytych w jego trzewiach nie działa, wciąż jednak pozostaje zabójczą bronią i nie lada atutem w rękach nielicznej grupki żołnierzy fortuny. Nic więc dziwnego, że załoga stalowego potwora zostaje wynajęta do diabelnie niebezpiecznego zadania: eskorty kupieckiej karawany, pędzącej niemal na drugi koniec znanego świata. Karawany, którą wszyscy wokół – nawet zbuntowane maszyny – są zdecydowani dopaść za wszelką cenę... 

Powyższy skrót fabuły może sugerować, że „Zakuty w stal” jest jak „Na ostrzu noża”, tylko że zamiast magicznej katastrofy, która odmieniła świat na zawsze, były zupełnie niemagiczne atomówki. Tak naprawdę jednak, chociaż istnieją podobieństwa, „Zakutego w stal” czyta się zupełnie inaczej. To powieść science fiction o twardych najemnikach i ich wspaniałym czołgu, owszem, jednak jak na coś pasującego do tego opisu, akcja rozwija się tu dość powoli, by nie rzec – ślamazarnie. Kolejne dni w drodze mijają powoli, monotonnie, beztrosko niemal: za dnia jasne, służba, a na służbie zdarzają się wypadki i zagrożenia, ale w końcu konwój zalicza nocny postój, rozstawiane są sensory, a w obozie rozkwita życie towarzyskie. Do tego stopnia, że jeszcze na półmetku książki miałem wrażenie, że to tak naprawdę romans w post-atomowym świecie – chociaż już na samym początku dość dobitnie zostaje ukazana tajemnica, która będzie przedmiotem głównego wątku (konwój przewozi coś ważnego – ale co?), Sanders nie za bardzo się tym przejmuje, zamiast tego spędzając godziny wolne od służby na bajerowaniu córki kupca, którego obiecali ochraniać kamraci mechanika. Z czasem jednak wyjaśnia się ciut więcej, a i akcja nabiera trochę tempa, apogeum osiąga jednak dopiero na ostatnich kilkudziesięciu stronach. 

Z jednej strony to dobrze, z drugiej nie do końca. Żamboch całkiem dobrze opisał, jak mogłoby wyglądać życie w świecie dalekiej przyszłości, gdzie zdarzyła się wojna atomowa, ale ludzkości udało się niepewnie podnieść z gruzów. Przedstawia go w sposób niezwykle pełny, z dużą dbałością o szczegóły. Dzięki niej monotonna codzienność podróżującej przez pustkowia karawany zaprezentowana jest tak, że budzi mocny pozór prawdopodobieństwa, podawanie czytelnikowi informacji o świecie i jego historii poprzez prowadzone przez bohaterów rozmowy wypada naturalnie, zaś bohaterowie, nawet ci opisani szczątkowo, mają w sobie coś, co sprawia, że myśli się o nich jako o żywych ludziach. Z drugiej strony cierpi na tym tempo, a wraz z tempem – poczucie, że bohaterom coś zagraża. Postnuklearny świat jest miejscem niebezpiecznym, zwłaszcza wtedy, kiedy grasują po nim niedobitki zbuntowanych maszyn – ja jednak takiego wrażenia nie odnosiłem ani przez chwilę, nawet w finale, gdy sytuacja, w której znaleźli się protagoniści, wyglądała na kompletnie pozbawioną dobrego wyjścia. 

Nie znaczy to, że „Zakutego w stal” nie czytało mi się dobrze. Przeciwnie – to przyjemna, klimatyczna lektura dla fanów postapokalipsy, jednak nosząca znamiona typowe dla stylu Żambocha. W dowolny, nieuporządkowany sposób miesza się tutaj military science fiction, postapokalipsa, powieść drogi, obyczajówka i przygodówka, a jeśli choć na chwilę odnosisz wrażenie, że coś nie pasuje do reszty, najlepszym sposobem jest czytanie dalej – bo prędzej czy później wszystko wskoczy na właściwe miejsce. Siedemset stron mija zaskakująco szybko i pozostawia nawet pewien niedosyt – a to znaczy, ze chyba warto rzucić okiem. 

Dane ogólne: 
Tytuł: Zakuty w stal 
Autor: Miroslav Żamboch 
Wydawnictwo: Fabryka Słów 
Rok wydania: 2017 
Liczba stron: 711

sobota, 14 kwietnia 2018

Stosik #37 Marzec - Kwiecień 2018, czyli książkowa wiosna

Wiosna, wiosna... nareszcie zrobiło się ciepło (: A nawet momentami gorąco. Podczas gdy niektórzy cieszą się pierwszymi burzami, my nadal czekamy nawet na solidniejszy deszcz. Pomimo jego braku, i tak zaczęły już kwitnąć forsycje, magnolie... A jeszcze nie tak dawno padał śnieg! 

Czeka nas więc niedługo (bo z braku czasu jeszcze nie teraz) czytanie na świeżym powietrzu (: Strasznie brakuje mi kontaktu z naturą... Praca jest dobra, ale na niej życie się nie kończy, zwłaszcza, że zaniedbuje się ostatnio czytanie. A to już bardzo niedobrze! Bo przecież jest co czytać... a nowe pozycje jakoś nie chcą przestać się pojawiać (w czym aktywnie biorę udział, ale ciii...). 

Póki co zajrzyjmy więc do stosiku...


Podział oczywiście dość swobodny. Część pierwsza, recenzencka - chociaż nie w całości taka -  wygląda więc tak:

1. „Magia ukryta w kamieniu”, Katarzyna Grabowska, Videograf. Pozycja zrecenzowana już, patronat Kota w Bookach <3
2. „Marzyciel”, Laini Taylor, SQN Imaginatio. Egzemplarz otrzymany dzięki portalowi Konwenty Południowe, jestem w trakcie i bardzo mi się podoba (:
3. „Wiedźma naczelna”, Olga Gromyko, Papierowy Księżyc. Wolha Redna! Więcej Wolhy Rednej, tak, poproszę! Za tą bohaterką po prostu się tęskni. Recenzja będzie, jak w przypadku poprzedniej, na KP.
4. „Arthas. Przebudzenie Króla Lisza”, Christie Golden, Insignis. Prezent na Dzień Kobiet od Łotra, który zapamiętał, że po recenzowaniu „Fal ciemności” bardzo chciałam i tę pozycję przeczytać.

A tutaj na czysto - dalsze części kolekcji (:
5,6. „Stukostrachy” tom 2 i „Dziewczyna, która kochała Toma Gordona”, Stephen King, Albatros, Prószyński i S-ka. Musiały być.
7. „Finch”, Jeff Vandermeer, MAG. Swoją drogą, książka z Uczty Wyobraźni, która intryguje mnie chyba najbardziej.
8. „Dom burz”, Ian R. MacLeod, MAG. 
9. „Atlas chmur”, David Mitchell, MAG. No, to dopiero rarytas... Oglądałam film o tym tytule, był dziwny, ale zostawił po sobie ogółem dobre wrażenie, teraz przed książką mam trochę stracha... Ale przeczytam. To trzeba znać.
10. „To, co najlepsze”, tom 1, Harlan Ellison, Prószyński i S-ka. Kolejny omnibus Prószyńskiego do postawienia na półce, tym razem nieco cięższy w klimacie, ale tym bardziej ciekawy. Czyta obecnie Łotr.

No i przydarzyła nam się jeszcze gra... Efekt fascynacji uniwersum Pana Lodowego Ogrodu, czyli coś, co prędzej czy później musiało do nas trafić. No to jest i cieszy oko (:



Dzięki za odwiedziny! Dajcie znać, jak Wam się wiosna czytelnicza zaczęła (:

_________

Grafika ilustrująca wpis: CC by John Michael Thomson on Unsplash.

wtorek, 27 marca 2018

„Belgariada” David Eddings

Klasyczne fantasy zajmuje szczególną pozycję na liście gatunków, po które sięgam najchętniej. Książki te mają bowiem ten specyficzny, niemal czarno-biały, magiczny system wartości, przypominający raczej baśń niż życie realne, ale nadal posiadający cały zestaw własnych problemów, wojen, końców i początków. To doskonała ucieczka od codzienności, angażująca emocjonalnie i pozwalająca na specjalny rodzaj odpoczynku, za którym prędko zaczyna się tęsknić. Z tych względów jeszcze do niedawna wracałam regularnie do „Władcy Pierścieni” Tolkiena, czytając go niemal co roku od nowa. Obecnie z racji mniejszej ilości wolnego czasu powstała w tym zakresie pewna przepaść. Tym bardziej więc ucieszyłam się, mogąc wziąć do rąk księgę, która jawiła mi się jako całkiem niezłe zastępstwo, jednocześnie dając możliwość poznania kolejnej pozycji z listy tych klasycznych – mowa o „Belgariadzie” Davida Eddingsa, pięciu tomach wydanych jako omnibus przez wydawnictwo Prószyński i S-ka. 

Garion jest prostym chłopakiem, sierotą, mieszkającym na farmie Faldora i poznającym świat jak wielu innych w jego wieku – za pomocą psot i figli. Niejednokrotnie pakuje się w ten sposób (wraz z trójką przyjaciół) w kłopoty, z których surową ręką wyciąga do ciocia Pol, by zagonić go z powrotem do pomocy w kuchni. Sielskie, choć niełatwe przecież życie na farmie urozmaica czasem wizyta Starego Wilka – bajarza, opowiadającego legendy o początkach świata, wojnach bogów i starożytnym klejnocie chronionym przez Strażnika. Garion widuje też czasem tajemniczego człowieka w czerni, który obserwuje go niemal zawsze w chwilach, w których ma wpaść w jakieś kłopoty – ale nigdy nie nawiązuje kontaktu. Kwestia ta niepokoi chłopca dopiero gdy po święcie Dnia Zarania, w którym biorą udział nieszczególnie mile widziani przybysze, na farmę przyjęty zostaje nowy parobek – jak zauważa chłopak, chętny do podsłuchiwania cudzych rozmów, zwłaszcza cioci Pol i pana Wilka. Gdy pięć lat później Wilk znów powraca na farmę, przyniesie ze sobą złe wieści – a Garion będzie musiał przygotować się do długiej drogi, w trakcie której ponownie odkryje tożsamość osób, które znał i uważał za swoich krewnych, a sam będzie musiał zmierzyć się z coraz bardziej mnożącymi się mrocznymi tajemnicami, dotyczącymi zarówno teraźniejszości, jak i przeszłości.

Rzeczywistość mieszająca się z legendą, baśnie z twardą codziennością, a wszystko to w realiach ciągłej pogoni i ucieczki jednocześnie – to serwuje czytelnikom pięć tomów „Belgariady”. Początek może wydawać się nieszczególny, bo też i dzieje grupki dzieci, ich dokazywanie i połajanki starszych nie są czymś, co szczególnie wciąga. Eddings nie spieszy się z rozwijaniem akcji i wyjaśnieniami – wydarzenia będziemy poznawać tylko z perspektywy Gariona, który, chociaż wiele widzi i jeszcze więcej słyszy, niewiele rozumie. Szybko można wyciągnąć pewne wnioski dotyczące tożsamości bohaterów – w książce robi to za swoistą tajemnicę poliszynela, którą wydają się znać wszyscy poza chłopakiem, co go wyjątkowo irytuje. I on snuje pewne domysły, choć raczej skupia się na tym, w jakim miejscu wobec towarzyszy podróży go one stawiają niż na faktycznej wadze owych informacji.

Jako się rzekło, długo będziemy prowadzeni wyboistą drogą niejasnych przesłanek, w pogoni za uciekającym nieznajomym, którego znaczenie dla całej historii będzie równie nieodkryte, uciekając przed depczącymi po piętach wrogami. Poczucie zagrożenia rośnie wraz z kolejnymi odkrywanymi elementami układanki, podobnie jak zaangażowanie w lekturę – złapanie tego wątku, tej tajemnicy i sensu dopiero nadchodzi, nieprędko, ale jak już przyjdzie, to nie odpuści, stwarzając niejaką trudność przy konieczności odłożenia książki na bok. Wszystko przesycone jest zaś tą mistyczną aurą, która może przywodzić na myśl w dość prosty sposób tolkienowy „Silmarillion” – opowieść o początkach świata, bogach, a zwłaszcza jednym z nich, innym, ale może najważniejszym – tym zbuntowanym, posiadaczu starożytnego artefaktu dającego właścicielowi moc i władzę. Taką wstawką „Belgariada” się rozpoczyna, co usposobiło mnie do lektury po części dobrze – bo też i „Silmarillion” uwielbiam całym serduchem – ale i nieco sceptycznie, bo drugim Tolkienem Eddings być nie może. Wolałabym, by pozostał jedynym i niepowtarzalnym Eddingsem.

Wydana niemal trzydzieści lat „po Tolkienie” „Belgariada”, pięcioksiąg rozpoczynany przez „Pionka proroctwa”, a kończona „Ostatnią rozgrywką czarodziejów” jest jednak dosyć do „Władcy Pierścieni” podobna. Są to jednak ogólne założenia, zaś w szczegółach obie te pozycje różnią się bardzo, na tyle, by w trakcie czytania nieczęsto pierwsza przywodziła na myśl drugą. Eddings wykreował świat podobnie szeroki, jednak mniej szczegółowy – nie uświadczy się u niego problemów z różnorodnością ras, zamiast tego stawiając na konflikty na tle narodowości. Każdy z bogów Królestw Eddingsa upodobał sobie jeden z narodów, co oczywiście odpowiednio napędza konflikty i sojusze między nimi. Jest to motyw, który został opisany i rozwinięty bardzo dobrze, wprowadzając do powieści elementy polityki, o którą trudno u Tolkiena. I choć bohaterem pozostaje dorastający chłopiec, wyrwany ze swojego stabilnego, nieco nudnego, ale właściwie całkiem satysfakcjonującego życia na farmie, nieświadom jeszcze ciężaru misji, jakiej będzie musiał się podjąć, i sił, które walczą o władzę nad nim, to „Belgariadę” czyta się jako zupełnie inną jakość – w całości jednocześnie poważniejszą i lżejszą od dzieł Mistrza, a stanowczo od nich mniej skomplikowaną.

Trudno zaś przywiązać się do Gariona jako głównego bohatera – jak przystało na dorastającego chłopaka niepewnego własnej tożsamości i przynależności, jest mocno skupiony na sobie, niechętnie wychodząc z rozmyślaniami poza własny nos. Przeżywa pierwsze fascynacje płcią przeciwną, poszukuje autorytetów i miota się pomiędzy chęcią bycia dorosłym i poważnym a pragnieniem, by swojska jeszcze do niedawna ciocia Pol po prostu przytuliła go i powiedziała, że wszystko będzie dobrze. Pol zaś jest osobą mocno skonfliktowaną wewnętrznie, zewnętrznie stabilną, ale niepozbawioną pewnego surowego uroku. To jej przemianę z prostej wieśniaczki w pewną siebie panią o manierach królowej śledziłam z prawdziwą przyjemnością. I choć mogłaby być momentami nieco bardziej wyrozumiała, to jej ponury humor i cięte odpowiedzi najbardziej umilały mi czytanie. Eddings pokusił się też o stworzenie całej plejady bohaterów drugoplanowych, na których trudno narzekać – zarówno panowie, jak i panie to osoby mocno zróżnicowane pod względem charakteru, motywów postępowania i… poczucia humoru. Wiele wątków pobocznych, wiążących się z nimi, a poruszających niekiedy bardzo poważne problemy (jak duża różnica wieku w małżeństwie, niepłodność, zaburzenia psychiczne i próby radzenia sobie z silnymi konfliktami pomiędzy dwojgiem pozornie najbliższych sobie osób) stanowi bardzo interesujące urozmaicenie lektury.

„Belgariada” jako omnibus jest naprawdę piękną księgą, którą jednak trudno czytać z racji jej wagi – ode mnie wymagała zmiany zwyczajowej pozycji czytania. Nie żałuję jednak tego kroku, jako że okazało się to być prawdziwą przyjemnością. Powieści Eddingsa są angażujące, dość lekkie – pomimo nawarstwiających się w trakcie wydarzeń tajemnic – przepojone tym typem humoru, który można zawrzeć tylko przyjmując nastolatka z jego wszystkimi wewnętrznymi rozterkami i niezręcznościami za bohatera, ale też przykuwająca uwagę dobrze skonstruowanymi postaciami o skomplikowanych często charakterach. „Belgariada” jest jednak dopiero początkiem – przed nami jeszcze „Malloreon”, który, mam nadzieję, pojawi się też w podobnym wydaniu.

Za możliwość przeczytania książki serdecznie dziękuję księgarni Czytam.pl i wydawnictwu Prószyński i S-ka (:
„Belgariadę" można kupić tutaj.

Dane ogólne:
Tytuł oryginału: The Belgariad
Autor: David Eddings
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Rok wydania: 2017
Liczba stron: 1269