czwartek, 28 grudnia 2017

Dune: The Dice Game – Crash Space #6

Planszówki to dosyć drogie hobby. Wystarczy spojrzeć na ceny nowych, wysokobudżetowych tytułów znanych producentów takich jak choćby Fantasy Flight Games – zaś gry, które oscylują cenowo w okolicach w miarę bezbolesnych, rażą albo prostactwem zasad, albo tandetą wykonania, albo beznadziejną dostępnością. Dzisiejsze wydanie Crash Space będzie wyjątkowe – nie tylko dlatego, że znowu, po półrocznej przerwie, przeczytacie na naszym blogu coś o grach planszowych, ale również dlatego, że omawiana dziś pozycja nie ma żadnej z tych cech: to złożona strategia z dużym naciskiem położonym na negocjacje i intrygę, jakość jej wykonania zależy tylko i wyłącznie od was samych, a to dlatego, że wzory komponentów do niej można za darmo pobrać z sieci i samodzielnie wyprodukować... Oprócz tego jest oparta na jednej z najważniejszych, najmocniej kształtujących swój gatunek powieści science-fiction w historii. Panie i Panowie, oto Dune: the Dice Game, zwana też po prostu Diuną albo, ciut żartobliwie, The Dice Must Flow.

Jak na grę w uniwersum Diuny przystało, teatrem naszych działań będzie Arrakis – a konkretnie, północna półkula jedynej planety we Wszechświecie będącej źródłem narkotycznej Przyprawy. Każdy z grupy od czworga do siedmiorga graczy wcieli się w lidera jednej frakcji zmagających się o wyłączność na Melanż. W mechanice gry oznacza to, że zwycięży ten z graczy, który na koniec swojej tury kontroluje trzy z pięciu strategicznych obszarów na mapie (składającej się jedynie z dziesięciu sektorów, z czego jeden, Niecka Polarna, to port kosmiczny i neutralna ziemia niczyja, gdzie żadne starcia miejsca mieć nie mogą) – lub jest członkiem dwuosobowego sojuszu, który kontroluje łącznie cztery z pięciu strategicznych pól. Kontroluje – czyli ma tam swoich żołnierzy. Żołnierzy, którzy przed wycieczką na Arrakis muszą zostać wyszkoleni i wyposażeni, a których transport na powierzchnię planety także kosztuje... Mało tego, każdy obszar niebędący ziemią niczyją ma w sobie coś, co dodaje mu strategicznej wartości: fortyfikacje utrudniające jego przejęcie, bazy żniwiarek pozwalające na wydobycie Przyprawy czy lądowiska ornitopterów, dzięki którym nasze siły mogą uderzyć na dowolny rejon mapy.

Nazwa gry sugeruje, że istotną rolę grają tu kostki. Siedem kostek, gwoli ścisłości: cztery herbowe, trzy akcji. Całą garścią turlamy na początku każdej swojej tury – a wyniki, które się na nich pokażą, oznaczają rody, z którymi możemy spróbować zawrzeć sojusz (to kości herbowe) lub akcje, jakie możemy wykonać (jak można się domyślić – kostki akcji). Przerzucać można, choć za każdym razem musimy zatrzymać co najmniej jeden wynik, można więc wykonać do sześciu rzutów. Sporo, ale i to niekoniecznie: jeden z wyników na kostkach akcji może skutecznie pokrzyżować nasze plany. Mowa o burzy piaskowej, którą trzeba albo zablokować wraz z innymi wybranymi przez nas kostkami, albo odrzucić jedną inną kość, by ją okiełznać. Chyba że akurat odrobina parszywej arrakańskiej pogody jest nam na rękę...

Porządek tury jest następujący: najpierw rzuty, potem propozycja sojuszu (można złożyć tylko jedną taką propozycję na turę, a wybrany przez nas gracz może się zgodzić albo nie), potem aktywny gracz rekrutuje jednostki zgodnie z liczbą swoich herbów na kostkach (to samo robi jego sojusznik). Gdy to nastąpi, kolejna faza polega na działaniach skrytobójczo-dywersyjnych (których można wykonać tyle, ile ma się symboli wendetty na kostkach akcji: to kradzież technologii chroniącej przed dywersją albo mordowanie niechronionych wrogich oddziałów na mapie). Następnie możemy (za wyturlaną Przyprawę – na kostkach akcji połowa ścianek zawiera jej symbole, odpowiednio dwa, trzy lub trzy) przysłać rekrutowane wcześniej posiłki na kontrolowane przez siebie rejony planszy, a wreszcie rozkazać wojskom przemieszczenie się do wskazanego obszaru (i, być może, stoczenie tam bitwy). Później, jeżeli mamy jakieś symbole burzy piaskowej na swoich kostkach, burza przemieszcza się do odpowiedniego obszaru zgodnie ze strzałkami na planszy (bezlitośnie mordując jednostki i blokując obszar, na którym się zatrzyma). Nam natomiast pozostaje dobranie nowego żetonu lojalności (o tym, co robią – za chwilkę) i decyzja, czy chcemy go zamienić na aktualnie przez nas posiadany – i grę rozpoczyna kolejny gracz. To dość sporo kroków do zapamiętania, a przynajmniej tak się wydaje, jednak dzięki ich prostocie (oraz karcie pomocy na tylnej okładce instrukcji) już po kilku turach ich porządku nie trzeba nikomu przypominać.

Jednym z najważniejszych elementów strategii w Diunie jest to, z kim w danej chwili zawrzeć sojusz i jak się targować o jego warunki. Tych można określić sporo – prawo do rekrutacji jednostek czy przyprawa niezbędna na opłacenie ich transportu w zamian za rodową zdolność (każdy ród daje swojemu sojusznikowi jakąś zdolność, z której sam nie może korzystać!), pozwolenia na przemarsz przez kontrolowane przez sojusznika tereny, czy nawet pomoc w zdobyciu zajmowanego przez wspólnego wroga obszaru – możliwości jest mnóstwo. Należy jednak pamiętać, że tylko jeden rodzaj umów w grze jest wiążący i są to umowy dotyczące płatności za przewóz wojsk. Cała reszta... Słowa można dotrzymać, ale równie dobrze można tego nie zrobić, jeśli taki rozwój wypadków jest nam na rękę. Podobnie nasi sojusznicy – w każdej chwili mogą nas zdradzić, niczym dziwnym jest więc posiadanie planu awaryjnego na właśnie taką ewentualność!

Jak wspomniano wcześniej, każda organizacja ma szereg specjalnych zdolności, również tych, które gwarantują graczowi zawierającemu z nimi sojusz. I tak: Atrydzi mogą korzystać z dwóch Przywódców zamiast jednego (Przywódca gwarantuje pokaźną premię w starciu, w którym zdecydujemy się go wykorzystać – księcia Leto oraz niezastąpionego Duncana Idaho), zaś sojusz z nimi gwarantuje dodatkowe żetony lojalności za każdym razem, gdy nasz przywódca zdecyduje się walczyć osobiście. Harkonneni mają na swoich usługach mentata-skrytobójcę Pitera de Vries, dzięki któremu mogą dokonywać zabójstw w ramach wendetty dwa razy częściej niż zazwyczaj, zaś ich sojusznicy mogą poznać tajniki infiltrowania twierdz, unikając ryzyka związanego z atakowaniem ufortyfikowanych pozycji. Ród Corrino, oprócz zwykłych żołnierzy, może rekrutować także elitarnych Sardaukarów, siedzi też na ogromnych rezerwach Przyprawy, którą może udostępnić swojemu sojusznikowi, podczas gdy bioinżynierowie Bene Tleilax potrafią sporządzić gholę przywódcy sojusznika, oddając im do dyspozycji niemożliwą do odróżnienia kopię lidera do ponownego wykorzystania. Są też Fremeni – ich żołnierze są drodzy i powoli się ich rekrutuje, jednak dorównać im sprawnością mogą tylko Sardaukarzy, a oprócz tego nigdy nie boją się burz piaskowych – zaś sojusznik rdzennych mieszkańców Arrakis może z ich pomocą odegnać zagrożenie ze strony niszczycielskiego wiatru. Najciekawszą frakcją w moim odczuciu były Bene Gesserit – matki wielebne. Zawieranie z nimi sojuszu praktycznie nie daje korzyści (innych niż płynących z posiadania sojusznika tudzież zawartej umowy) – ale proponując go, czarownice mogą korzystać z Głosu, sprawiając, że sojusznik nie może się nie zgodzić na proponowane przez nich warunki! Mało tego, ich jednostki, dzięki specjalnemu szkoleniu hipnotycznemu, są niewrażliwe na większość technik sabotażu i skrytobójstwa – ich najpotężniejszą cechą jest jednak możliwość wskazania jednego z rodów uczestniczących w zmaganiach i jeśli okaże się, że ten ród jest jedynym zwycięzcą walki o Diunę, Bene Gesserit zwyciężają zamiast niego. Stając przeciwko Matkom Wielebnym trzeba być stale czujnym, zaś sięgając po supremację lepiej jest wspomóc się zaufanym sojusznikiem... Tak, powodzenia w poszukiwaniach takiego. Mamy też Przemytników Tueka, którzy nie muszą się przejmować rekrutacją, zamiast tego mając praktycznie dowolną liczbę żołnierzy na zawołanie, choć płacą za nich znacznie drożej – zaś fundusze na rozmieszczanie wojsk mogą pozyskać od sojuszników, w zamian oferując im bezpieczny transport w dowolne miejsce na mapie – oraz przekupną Gildię Kosmiczną, zdolną do przerzucania wojsk z miejsca na miejsce oraz wygrywającą grę, jeśli nikomu innemu nie uda się to w sześć tur. Każda strona konfliktu, choć z pozoru nie różni się od pozostałych zbyt mocno, okazuje się po wnikliwym spojrzeniu preferować zupełnie inny styl rozgrywki i oferuje odrębny zestaw wrażeń z rozgrywki – to niewiarygodne, jak dużą różnorodność udało się tutaj osiągnąć przy jednocześnie dość małej liczbie zasad, a jeszcze bardziej zdumiewa to, że autorowi gry, Heiko Guntherowi, udało się za ich pomocą znakomicie oddać realia ukazane w powieści. Oprócz bycia interesującą strategią, Dune: The Dice Game zionie klimatem uniwersum Herberta. Skoro jesteśmy na blogu poświęconym głównie książkom, myślę, że jest naprawdę niewiele lepszych rzeczy, które mogę w ogóle powiedzieć o jakiejś grze.

Prędzej czy później dojdzie do walki, ponieważ chociaż wielka pustynia długa jest i szeroka, rozpychająca się łokciami międzyplanetarna szlachta w końcu uzna, że i to dla niej za mało. System jest banalny – nasi żołnierze reprezentowani są przez kolorowe sześcianiki (a przynajmniej tak zaleca instrukcja) po to, by łatwo było schować je w dłoni. Obie walczące strony biorą więc w dłonie wszystkich kombatantów ze spornego rejonu i, jeśli mogą, dodają do nich graniastosłup reprezentujący swojego przywódcę. Potem, w tajemnicy, przekładają wybraną przez siebie ilość znaczników do drugiej ręki – to żołnierze, których poślemy na pewną śmierć, by zapewnili nam zwycięstwo – możemy w tym momencie zadecydować, że nasz przywódca weźmie udział w tym starciu i wzmocni nasze siły swoją inspirującą obecnością, i geniuszem taktycznym. Potem nadchodzi czas na ujawnienie, kto postawił ilu ze swoich wojaków. Ten, kto uzyskał w ten sposób większą siłę, wygrywa starcie i wybija resztę wrogich jednostek na planszy, a jeśli na sam koniec zostały mu jeszcze jakieś niewykorzystane jednostki, obejmuje niedawny teatr walk we władanie. Jednak zanim to nastąpi, dzieje się jeszcze jedna ważna rzecz. Pamiętacie enigmatyczne żetony lojalności, o których wspomniałem wcześniej?

No właśnie. Jeśli akurat mamy taki żeton z symbolem reprezentującym naszego adwersarza, możemy go teraz wykorzystać – już po ujawnieniu zawartości dłoni obu graczy, a jeszcze przed podliczeniem wyników – aby wskazany przez nas wrogi oddział przeszedł ze strony wroga na naszą. Tak jest! Cwany gracz może nawet sprawić, że wrogowie pozabijają się nawzajem, a żaden z jego dzielnych wojaków nie kiwnie nawet palcem na spuście swojego głuszaka. Żetony lojalności daje się też wykorzystywać na etapie rzucania kostkami, by zmienić wynik jednej kości herbowej na herb widoczny na żetonie – przydatne, by zdobyć więcej wojsk albo mieć dodatkowy argument przy negocjacji warunków sojuszu.

Jak widać z przedstawionego przeze mnie opisu, starcia w Diunie mają elementy zarówno taktyki i ślepego trafu, jest jednak miejsce i na odrobinę ryzyka, i na trochę przebiegłości. Pozostają przy tym względnie proste i nie przedłużają rozgrywki, dzięki czemu więcej czasu możemy poświęcić na knucie i obmyślanie zguby naszych wrogów. Bardzo eleganckie rozwiązanie!

Wady? Do głowy przychodzą mi trzy, góra cztery – jak każda planszówka, w której biorą udział kostki, jesteśmy w Diunie skazani na konsekwencje kiepskich rzutów. Chociaż mamy liczne możliwości zmiany kiepskich wyników na nieco bardziej sensowne, zdarzać się będą kolejki, w którym nie będzie nam dana możliwość nawet kiwnięcia palcem w sandale od filtraka, bo wszystkie kości uparcie będą pokazywały przemieszczającą się burzę piaskową. Inna wada, z którą trzeba się liczyć, to czas oczekiwania na swoją kolej, tym dłuższy, im więcej graczy zasiada przy stole. To czas, który można wypełnić negocjacjami, knuciem, zachętami do wybrania nas jako sojusznika czy słownymi potyczkami z zarzucającymi nam złe intencje rywalami, wciąż jednak musi minąć trochę czasu, zanim znowu dostaniemy kości do ręki i staniemy się panami własnego losu. Trzecia wada, przypuszczalnie najmniej poważna, bo i niedotycząca samej gry, jest taka, że ciężko u nas znaleźć drukarnię, która wykona elementy gry w takiej jakości, by dorównywały komponentom gier ze sklepowych półek. Wspomniałbym jeszcze o tym, że zasady gry są w miarę intuicyjne... Ale tylko pod warunkiem, że gramy z ludźmi, którzy czytali chociaż pierwszą książkę najsławniejszego cyklu Franka Herberta – ci, którzy „Diunę” znają i cenią w mig pojmą, o co biega w całym tym światku kosmicznych intryg, wymian handlowych i krwawych przewrotów. Pozostali będą musieli na zrozumienie gry poświęcić nieco więcej czasu, mniej wytrwali mogą się nawet kompletnie zniechęcić i zamiast tego zaproponować partyjkę w Banga...


Jeśli nic z powyższego nie wydaje się aż tak straszną wadą, by przekreślała jakąkolwiek możliwość zagrania w tę grę – uważam, że kościanej Diuny spróbować co najmniej warto. Klimat Arrakis, intryga, spontaniczne sojusze i zdrada, to wszystko czeka i obiecuje nie lada przygodę. Przygodę, która kosztuje tylko tyle, ile sami zdecydujecie się na nią wydać. Poznawszy w Internecie pewnego drukarza, który Diuną pasjonował się mocno, zdobywszy też kontakt do męża znajomej parającego się grawerunkiem laserowym oraz namiary sklepu internetowego sprzedającego półprodukty do gier, udało mi się pozyskać egzemplarz „Dune: The Dice Game”, który dobrze wygląda (ciut minimalistycznie, ale to akurat wynika z samej szaty graficznej komponentów!) i daje się wygodnie ograć, płacąc za niego około stu trzydziestu polskich Solaris (wliczając to koszty różnych firm kurierskich zaangażowanych pośrednio w realizację przedsięwzięcia), choć przypuszczam, że ktoś bardziej przebiegły tudzież z większym zacięciem do ręcznych robótek czy dysponujący lepszym niż ja sprzętem drukarskim mógłby śmiało zamknąć się w ułamku tej ceny. A skoro to tytuł, przy którym można się świetnie bawić przez długie godziny... Myślę, że zdecydowanie warto.

Dane ogólne:
Tytuł: Dune: The Dice Game
Autor: Heiko Gunther
Wydawnictwo: Brak
Rok wydania: Nie dotyczy
Czas rozgrywki: 1-2 godziny
Liczba graczy: 4-7
Wiek: Nie określono, ale 14+ wydaje się rozsądnym pomysłem.

sobota, 23 grudnia 2017

„Zgroza #2: Obłęd” - recenzja komiksu

Jakie to uczucie: poznawać przeszłość i charakter bohatera, który dotąd był raczej drugoplanową postacią czytanej pozycji i odkrywać, że wcale nie jest on tak pozytywny, jak mogłoby się to wydawać? W przypadku Zbyszka Zgrozy, wcześniej znanego z cyklu komiksów „Lis”, nie jest to może aż tak daleko posunięte, jednak zdecydowanie jego osobę można określić bardziej mianem „dwojakiej” niż „dobrej”. Czy nadal mógł utrzymać się na pozycji „starego, dobrego gliny”, do którego miałam tyle sympatii? Czy może spadnie na drugą stronę spektrum, już jako czarny charakter, wciśnięty w ramy wymiaru sprawiedliwości, miejsce, które w innych okolicznościach przyszłoby mu oglądać od zupełnie innej strony? Póki co wiemy stanowczo zbyt mało, aby to stwierdzić – trzeba więc dać się rozwinąć historii, której ciąg dalszy opowiada drugi zeszyt komiksu „Zgroza”, czyli „Obłęd”.

Odkrycie, którego dokonali Zgroza i Czerwiński podczas potajemnej akcji wykopania trumny ojca Zbyszka, nie da im jednak żadnych odpowiedzi. Wręcz przeciwnie – mała książeczka z baśniami Hansa Christiana Andersena nosi na sobie niewiele śladów. Znane już czytelnikowi zamazane czerwoną substancją oczy postaci na ilustracji, domalowane wąsy… Nic szczególnego. Wątpliwości pogłębiają się, dochodzą kolejne pytania – zwłaszcza ze strony Czerwińskiego, który dopiero uczy się, jak wygląda praca ze Zgrozą od jej najdziwniejszej strony. Partner komisarza nie rozumie, dlaczego woli działać samodzielnie, przemilczając przed przełożonymi wiele z rozgrywających się aktualnie wydarzeń. Wiele z tych niedomówień wyjaśni jednak wizyta w pewnym starym przybytku…

Od strony fabularnej czeka nas więc tylko więcej tajemnic, które jednak coraz bardziej przybliżą nas do mrocznego sedna wydarzeń. Kto chce zaszkodzić Zgrozie i do jakich czynów się posunie w swoich działaniach? O tym, że nie przebiera w środkach i że żywi osobistą urazę do Zbyszka (a może nawet nie do niego samego?), już wiemy. Dalej będzie tylko mroczniej i brutalniej – trzeba się więc przygotować na trochę mocniejszych scen.

Najbardziej interesująca jest tu oczywiście osoba sprawcy, ale tego możemy na razie się jedynie domyślać. Kto jest aż tak pewny siebie, że ślady, jak groźby, jest w stanie po prostu podłożyć komisarzowi niemal pod nos? Jego metody działania są dość typowe dla szaleńca z motywem personalnego odwetu (o ile o odwecie można tu mówić – w końcu równie dobrze może tu w grę wchodzić coś zupełnie innego) – działa jak osoba, która chce być znaleziona, ale po długim poszukiwaniu, w trakcie którego będzie wodziła swoją ofiarę za nos i podsuwała jej kolejne informacje związane z własnym życiem prywatnym i przeszłością. Czy mam rację? To się jeszcze okaże.

Dziwią mnie jednakowoż trochę metody działania Zgrozy, który znacząco odchodzi od stereotypu dochodzeniowca, który znamy z literatury kryminalnej. Otrzymawszy podejrzaną przesyłkę, otwiera ją w miejscu publicznym, nie dbając o to, czy ktoś coś zobaczy, nie próbuje wybadać, skąd została nadana bądź kto zlecił wysyłkę, po prostu… Idzie tak, jak dyktuje mu niewidzialny oponent. Niemal samotnie – ciągnąc za sobą jedynie niewiele rozumiejącego Bogdana Czerwińskiego. Czy to rozsądne, czy może Zbyszek wie, czego się spodziewać na końcu tej drogi?

Wizualnie komiks utrzymuje klimat i kolorystykę znaną z poprzedniego zeszytu. Utrzymane w sepii bądź pokolorowane zimną zielenią kadry doskonale oddają klimat lat dziewięćdziesiątych, a szczegółowe rysunki, w których znać brudną, ale konsekwentną kreskę Grzegorza Kaczmarczyka, nadają postaciom odpowiedniego charakteru. Widać zmianę na pozycji osoby odpowiedzialnej za tusz – Patrycja Awdjenko, w porównaniu z Alkiem Wałaszewskim z pierwszego zeszytu, zdecydowanie mniej bawi się w subtelności i szczodrą ręką nadaje sceneriom mroku, i czegoś, co można określić może jako „codzienna szaruga”. Wyjątkowo spodobały mi się tu kadry zawierające samochód poruszający się po skąpanych w deszczu ulicach miasta – mają w sobie coś w ponury sposób urokliwego. Po raz kolejny wykonano też kawał świetnej roboty z okładką, matową, z paroma lakierowanymi elementami – której warto przyjrzeć się baczniej, choćby ze względu na kolejny wyjątek z baśni umieszczony z tyłu.

„Zgroza #2. Obłęd” nie jest w żaden sposób gorszy od poprzednika, kontynuuje podjęte wątki, dając czytelnikowi jeszcze więcej tego gęstego, mrocznego klimatu z kryminalną tajemnicą na czele. Brak odpowiedzi intryguje coraz bardziej, a zakończenie po prostu zmusza do niecierpliwego czekania na kolejną część. Tak jak poprzednim razem więc – polecam!

Za udostępnienie komiksu do recenzji dziękuję wydawnictwu Sol Invictus.

Dane ogólne:
Tytuł: Zgroza #2: Obłęd
Autorzy: Kuba Ryszkiewicz (scenariusz), Grzegorz Kaczmarczyk (rysunki, kolory), Patrycja Awdjenko (tusz)
Wydawnictwo: Sol Invictus
Rok wydania: 2017
Liczba stron: 32

sobota, 9 grudnia 2017

Stosik #33 Listopad - Grudzień 2017, czyli łotrowe urodziny

Hej, hej! Stosik spóźniony, ale uciec nie ma gdzie - w końcu wszystkie książki już na półkach (: 

Oj, nie udał nam się listopad - przede wszystkim z powodu paskudnego choróbska, które przyplątało się i długo nie chciało odejść. Zaległości nadrabiamy, część już za nami, część czeka w kolejce, kolejne zobowiązania jednak nadchodzą wielkimi krokami. W ten przedzimowy czas - życzcie nam ciepła!

O ile więc nasza aktywność znacząco zmalała pod względem czytania i pisania, o tyle stos książek, który uzbierał się przez ostatni miesiąc, wcale nie jest taki mały. A do tego parę solidnych pozycji plaszówkowych... No i przydarzył nam się wypad na targi, który zaowocował zakupem paru komiksów (: Ale zajrzyjmy do stosów...

Stos mieszany zakupowo-recenzencki:
1 i 2. „Solaris” i „Opowieści o pilocie Pirxie”, Stanisław Lem, Wydawnictwo Literackie. Jakiś czas temu obiecałam sobie uzbierać kolekcję książek Lema - to efekty tej obietnicy, po „Wizji lokalnej”, którą kupiłam sobie dwa miesiące temu i „Człowieku z Marsa”, który Łotr dostał do recenzji od pewnego portalu. Wybrałam nową edycję Literackiego ze względu na to, że są dostępne w nieudziwnionych cenach - i się dzieje (:
3. „Dom Derwiszy. Dni Cyberabadu”. Ian McDonald, Wydawnictwo Mag. Uczta Wyobraźni już niemal kompletna... zostało niewiele pozycji, których nam jeszcze brak. 
4. „Nakręcana dziewczyna. Pompa numer sześć”, Paolo Bacigalupi, Wydawnictwo Mag. A to już rarytas... Sporo radości daje mi fakt posiadania tej książki (:
5. „Na południe od Brazos”, Larry McMurtry, Wydawnictwo Vesper. Egzemplarz recenzencki od wydawnictwa, Łotr czytał, zachwycał się, smucił się, a co najważniejsze - napisał, co o tej książce myśli.

Stos zakupowo-recenzencki drugi - jakoś nie udaje mi się tych książek rozsądnie podzielić (:
6,7,8. „Lśnienie”, „Dolores Claiborne” i „Desperacja t.1”, Stephen King, Wydawnictwo Albatros, Prószyński i S-ka. Dalsza część kolekcji, zaczyna to już ładnie wyglądać na półce...
9. „Morski trakt”, Ursula LeGuin, Książnica. A to już zdobycz z wymiany książkowej, organizowanej przez grupę Śląskich Blogerów w ramach Targów Książki w Katowicach. Znane nazwisko, inny klimat, bardzo interesująca pozycja.
10. „Wiedźma Opiekunka”, Olga Gromyko, Papierowy Księżyc. Egzemplarz recenzencki, otrzymany za sprawą portalu Konwenty Południowe. Cudo, pierwszy tom podobał mi się bardzo, wreszcie mogę przeczytać ciąg dalszy :3
11. „Ogień sprawiedliwości”, Piotr Langenfeld, Wydawnictwo WarBook. Od wydawnictwa do poczytania książka jednego z ulubionych autorów.

Stos najlepszy planszówkowy <3
12. „Infiltration”, Fantasy Flight Game; gra z uniwersum Androida, o którym Łotr był pisał w ramach akcji uświadamiającej. Grana, bardzo fajna pozycja (: Zakup własny okazyjny, tak jako jak kolejna w kolejce.
13. „Mainframe”, Fantasy Flight Game, Galakta. Kolejna androidowa, trochę prostsza, ale nadal przyjemna i klimatyczna.
14. „New Angeles”, Fantasy Flight Games, Galakta. Egzemplarz recenzencki od wydawnictwa i chyba najlepsza gra osadzona w uniwersum Androida ze wszystkich dostępnych - jak dla mnie. Wymaga większej ilości graczy, ale jest warta każdego poświęconego jej czasu. Łotr był o niej napisał parę słów.
15. „Scythe”, Stonemaier Games, Phalanx. Cudo kupione w ramach dwóch okazji - urodzin Łotra, obchodzonych pod koniec listopada i mikołajek - dla mnie i dla niego. Gra-legenda, bo już jest dość znana w środowisku planszówkowym. Trochę nerwów kosztowała, bo udało nam się zaklepać ostatnią sztukę w miejscowej gralni - ale szczęśliwi jesteśmy, mogąc mieć ją w swojej kolejce. Teraz tylko oczekiwanie na dodatki...


Stos ostatni komiksowy:
16. „Monstressa”, Non Stop Comics. Kupiona na stoisku wydawnictwa na Targach Książki w Katowicach - piękny komiks. Musiałam o nim coś napisać (;
17. „Zgroza #2” od wydawnictwa Sol Invictus - recenzja niedługo. Pamiętacie pierwszy zeszyt „Zgrozy”? Robił wrażenie. Czas na parę słów o kolejnym.
18. „Biocosmosis. Emnisi - Enone”, Pro-Arte. Kolejna pozycja zwracająca uwagę dopracowaną kreską i pięknymi kolorami. Również zgarnięta na Targach, i o niej napisze się parę słów (:
19. „Jaronizmy” tom pierwszy, czyli pozycja zawierająca rysunki artysty znanego w internetach jako Jaroński (: Łotr chciał kubek, kubków nie było, więc kupił książkę - nie pożałował, jako że autograf był w komplecie.

Tyle! Może mniej niż zwykle, ale nadal jest na czym oko zawiesić. Zmykamy czytać... i szykować miejsce na stos poświąteczny (:

____________
Grafika ilustrująca wpis: CC Joanna Kosińska on Unsplash.

wtorek, 5 grudnia 2017

„Na południe od Brazos” Larry McMurtry

Jak ważny w powieści może być stopień skomplikowania fabuły? Czy istnieje rozsądna przeciwwaga dla zjawiska określanego jako „epicki rozmach”? Czy jest czymś niezbędnym, by wielowątkowe dzieło opowiadało historię zawiłą, złożoną, niebanalną? A może wręcz przeciwnie – można napisać coś wiekopomnego, ogromnego, zwyczajnie dobrego, ale jednocześnie takiego, by jego założenia dało się streścić w trzech zdaniach? Jak wysoko literacka biegłość może wynieść opowieść zupełnie przeciętną? Te pytania, wraz z całą masą innych, zarówno pokrewnych tematycznie, jak i kompletnie z nimi niezwiązanych, zadawałem sobie praktycznie bez przerwy przy lekturze jednej z najnowszych propozycji wydawnictwa Vesper, które cieszy odświeżonymi wydaniami absolutnych klasyków. Niektórzy z naszych czytelników mogą pamiętać moje zachwyty nad „Frankensteinem” Mary Shelley – o ile jednak lektura tego protoplasty dramatów science fiction (co jest całkiem zrozumiałe) może wprawiać niektórych w filozoficzne nastroje, omawiana przeze mnie powieść jest czymś z zupełnie odległego gatunku... Jest to western. Panie i Panowie, Larry McMurtry ze swoim najważniejszym dziełem: oto „Na południe od Brazos”.

Dziki Zachód z roku na rok traci coraz więcej ze swojej dzikości. Dobiegła końca wojna między Północą i Południem. Dumni niegdyś Indianie w coraz większej desperacji posuwają się do coraz bardziej ponurych sposobów na życie, podczas gdy ich pobratymcy siłą zostają zepchnięci do rezerwatów. Na całym kontynencie wyrastają miasteczka, całe tabuny osadników ciągną do Oregonu. Na tle tego wszystkiego poznajemy Ochotników z Teksasu (chodzi o Texas Rangers, czyli właściwie „Strażników Teksasu”) – a wśród całej barwnej gromadki przede wszystkim Augustusa „Gusa” McCrae, gadułę i lenia, a także jego dokładne przeciwieństwo, pracowitego, mrukliwego samotnika, Woodrowa F. Calla. Cóż robią najgroźniejsze strzelby w kraju, gdy wojna na pograniczu bezprawia dobiega wreszcie końca? Co tylko mogą – na przykład zakładają firmę handlującą bydłem i końmi. Okolice sennego miasteczka Lonesome Dove to nieszczególna okolica na lukratywny biznes, a i to mimo bliskości granicy z Meksykiem, niewysychającym źródłem jednego i drugiego towaru (ranczerzy z południa na pewno nie będą za nimi tęsknić). Kiedy na horyzoncie pojawia się stary znajomy z oddziału, mąciwoda i lekkoduch Jake Spoon (obecnie ścigany listem gończym za przypadkowe zabójstwo – przez niezbyt rozgarniętego szeryfa), kompania handlowa Hat Creek podejmuje kolektywną decyzję o tym, by popędzić stado bydła do Montany, ukazanej przez starego rozrabiakę jako ostatni kawałek dzikiej ziemi w Stanach. Towarzyszyć im będzie, a jakże, gromada kowbojów, jeden lub dwóch meksykańskich kucharzy, niezastąpiony murzyn-tropiciel Joshua Deets, a także... dama lekkich obyczajów, Lorena Wood.

„Na południe od Brazos”, czego łatwo się domyślić z powyższego wstępu, jest przygodową powieścią drogi. Śledzić będziemy przede wszystkim losy kompanii handlowej Hat Creek na ich pełnej zagrożeń i niespodziewanych wypadków, a mimo to żmudnej i nierzadko monotonnej drodze do ziemi obiecanej w Montanie. Tak długa i niebezpieczna wyprawa ma to do siebie, że zmienia ludzi – na lepsze, na gorsze, ale zawsze gruntownie, dlatego warto w nią ruszyć w doborowym towarzystwie. Obsada „Na południe od Brazos” jest właśnie taka – bohaterowie powieści są ludźmi prostymi, o prostych ambicjach, marzeniach i pragnieniach, a jednak sportretowanymi tak biegle, tak trafnie i spójnie, że czytelnik ma wrażenie obcowania z prawdziwymi, żywymi ludźmi, którzy w czasie podróży wspólnie walczą o przezwyciężenie codziennych trudności, przekomarzają się, piją i dowcipkują. Każdy z nich ma coś dla siebie charakterystycznego, co sprawia, że nie sposób nie polubić prawie wszystkich członków tej zgrai. Deets jest pogodnym optymistą, któremu do szczęścia potrzeba tylko światła poranka, podczas gdy Call, z pozoru stanowczy, żelaziście konsekwentny typ, pod surową skorupą kryje szarganego poczuciem winy wiecznego chłopca, uciekającego przed konsekwencjami własnych wyborów. Cicha, eteryczna Lorena robi wszystko, co może, by po prostu jakoś żyć w świecie okrutnym dla młodych, pięknych kobiet, a skrycie marzy o tym, by zobaczyć San Francisco. Gus jest próżniakiem i ochlapusem, w którym bije serce lwa. Każdy z nich ma w sobie coś, z czym można sympatyzować – co sprawia, że boleśnie jest odczuć stratę choć jednego z nich... Może za wyjątkiem Jake'a, bo ten jest postacią tak cholernie niesympatyczną, że sam zdzieliłbym go w pysk, gdybym tylko mógł. Serio. Wal się, Jake.

Trochę gorzej na tym polu wypadają bohaterowie pozostałych wątków, jakie przyjdzie nam śledzić – a jest ich kilka. Pierdołowaty szeryf Fort Smith, July Johnson, wyrusza w tułaczkę po Ameryce w poszukiwaniu własnej żony, Elmiry, która uciekła z domu, by odnaleźć swoją pierwszą miłość, włóczęgę Dee Boota. Elmira jest osobą... po prostu beznadziejną, widzącą tylko własne potrzeby i chyba nienawidzącą wszystkich ludzi wkoło, Johnson z kolei jest skończonym idiotą, że tego nie widzi. Oboje wydają się, choć realni jak reszta, to obrzydliwie miałcy i pozbawieni charakteru w porównaniu z drużyną kowbojów. Jednak o prawdziwym kunszcie literackim autora świadczy to, że jest w stanie opowiedzieć historię o bohaterach, których absolutnie nie da się lubić – w taki sposób, że chętnie się ją czyta. A McMurtry robi dokładnie to.

Można się domyślić z moich wcześniejszych wypowiedzi, że „Na południe od Brazos” będzie opowiadać historię raczej nieskomplikowaną – i faktycznie. To książka o życiu kowbojów na szlaku. Nie ma tu miejsca na intrygę, na nagłe zwroty fabuły, które wysadzają czytelników z foteli. Najważniejszy western McMurtry'ego to książka statyczna, tocząca się do swojego zakończenia powolnym tempem tabunu sunącego przez pustkowia w upalny dzień. Ale to w porządku – to nie jest powieść o wielkich wydarzeniach, ale o niedużych ludziach na tle większego obrazka. W istocie mamy tu do czynienia z prawdziwą mozaiką ludzkich życiorysów i obszernym studium tego, jak przerozmaite charaktery nawiązują więzi ze sobą nawzajem, zmieniają się pod ich wpływem. Mottem powieści, obranym bardzo trafnie, jest „uva uvam vivendo varia fit” – „winogrono dojrzewa, żyjąc przy innych winogronach” – a autor okazuje się świetnym obserwatorem i analitykiem, potrafiącym z niewiarygodnym pietyzmem oddać szczegóły tego procesu.

Realistyczne portrety uzupełniają niewiarygodnie żywy, wciągający obraz świata sprzed prawie dwóch setek lat, wykreowany przez McMurtry'ego, dając czytelnikowi wrażenie, jakby sam tam był. Ameryka z początków osadnictwa jest miejscem groźnym i surowym, gdzie na nierozważnych podróżnych czyhają groźne drapieżniki, gwałtownie zmienna pogoda czy śmiercionośne choroby, a jednak największym zagrożeniem okazuje się być ludzka chciwość, zapalczywość i zła wola. Czytelnik zaś, dzięki zdumiewająco plastycznej warstwie opisowej (kojarzącej się trochę z barową gawędą, bo i napisana jest językiem swobodnym, dowcipnym), chłonie ten świat całym sobą. Lektura czegoś takiego jest doświadczeniem, które trudno zapomnieć.

Krótko mówiąc: pokochałem tę książkę. I wiecie co? Ja nawet nie lubię westernów – jedyne, które do tej pory potrafiłem strawić, to filmy z Clintem Eastwoodem, choć nie ukrywam, że oglądałem je z niesłabnącą uwagą. „Na południe od Brazos” jest dziełem wspaniałym, do głębi poruszającym, prawdziwym arcydziełem nie tylko w obrębie swojego gatunku, ale i literatury w ogóle. Mogę je jedynie szczerze polecić, zwłaszcza tym z czytelników, którzy cenią sobie nawet jeśli nie westerny, to chociaż powieści przygodowe, obyczajowe, czy zainteresowanym tym okresem historycznym... Albo po prostu lubiących dobre, kompletne, spójne historie o ludziach i ich osobistych dramatach.

Za udostępnienie książki do recenzji dziękujemy wydawnictwu Vesper.

Dane ogólne:
Tytuł oryginału: Lonesome Dove
Autor: Larry McMurtry
Wydawnictwo: Vesper
Rok wydania: 2017
Liczba stron: 840

niedziela, 26 listopada 2017

„Jak wytresować Cthulhu. Tom 2: Coś na dachu” Maciej Jasiński, Jacek Frąś

Uwielbiam gry paragrafowe. Jeszcze nie tak dawno stary, dobry „Wojownik Autostrady” utrzymywał mnie przy życiu na wykładach z bioetyki, ochrony środowiska czy innej zapchajdziury, która miała zapewnić mi punkty ECTS niezbędne do ukończenia semestru. W końcu co może być lepsze od książki, w której możesz wziąć sprawy we własne ręce i zadecydować o tym, jak potoczy się dalsza akcja? Cóż, na pewno nie skrót założeń programu Natura 2000! Dlaczego o tym wspominam? Ano dlatego, że omawiana dzisiaj pozycja niejako wpasowuje się w ten nurt. Nie jest może grą w pełnym znaczeniu tego słowa, co po prostu historyjką, w której możemy sami wybrać swoją przygodę – na dodatek skierowaną do młodszego odbiorcy, luźno inspirowaną... mitologią Lovecrafta. Oto „Jak wytresować Cthulhu. Tom II: Coś na dachu” Macieja Jasińskiego, ilustrowana przez Jacka Frąsia.

Kasia jest nastoletnią dziewczynką. Ciekawa świata, wesoła i pogodna, różni się od wielu swoich rówieśniczek jednym, tycim szczegółem – jej dziadek był strażnikiem Księgi, którą to rolę objęła po jego nagłej śmierci. Cóż to za Księga? Nie wiemy, ale możemy się domyślać, skoro pierwszą rzeczą, jaką robi z nią Kasia, jest przygotowanie rytuału, który przyzwie z głębi R'Lyeh samego Wielkiego Cthulhu, Tego, Który Śpi Umarły. Przedwieczne bóstwo okazuje się... sympatycznym gamoniem, który nade wszystko uwielbia się najeść. Nastoletnia kultystka i Ten Z Mackami szybko zostają przyjaciółmi, zaś ten drugi w tajemnicy przed rodzicami tej pierwszej mieszka odtąd w jej pokoju.

U początku wakacji codzienną rutynę przerywa nagła, niezapowiedziana wizyta dawno nie widzianej ciotki Zenobii. Ta, pod pretekstem wizyty na grobie dziadka, wpada w życie Kasi jak huragan, a na dodatek składa jej rodzicom propozycję nie do odrzucenia – zapraszając młodą na tygodniowe wakacje na wsi, z opcją zwiedzania rodowej posiadłości (teraz opuszczonej, od kiedy kontrola z urzędu wykazała ryzyko zawalenia całego obiektu). Początkowy sceptycyzm dziewczynki kończy się jednak, gdy Wielki Przedwieczny zaczyna marudzić, że chętnie ruszyłby się gdzieś z domu. Dziewczynka i jej obcy bóg wyruszają zatem na wycieczkę, w czasie której przyjdzie im odkryć prawdziwe intencje Zenobii, zwiedzić stary dom, a nawet... Dziki Zachód lub starożytną Grecję, przy okazji dowiadując się tego i owego o zagrożeniach beztroskiego podróżowania w czasie.

Wspomniałem na początku, że nie jest to gra paragrafowa w pełnym znaczeniu tego słowa, tylko historia, której ciąg dalszy sami wybieramy z kilku możliwości (za pomocą kolorowych ilustracji, które ukazują nam sytuację – trochę przypomina to komputerowe gry przygodowe). Prawda jest taka, że chociaż możemy czytać „Jak wytresować Cthulhu” kilka razy i za każdym razem odkryć coś nowego (w tym nawet pewne poszlaki na temat motywacji niektórych bohaterów tej historii), większość podejmowanych przez nas decyzji jest czysto kosmetyczna – nie zmienia się zakończenie całej historii, które jest tylko jedno. Dwukrotnie w czasie całej lektury wybranie złej opcji może doprowadzić do nieszczęśliwego finału i przedwczesnego zakończenia całej przygody – to akurat miły smaczek, który zmusza do chwili zastanowienia. Innym razem stajemy przed standardowym dylematem z cyklu „które drzwi wybrać?”, z czego tylko jedne prowadzą dalej, inne zaś, po przeczytaniu krótkiego fragmentu historii, zawracają nas z powrotem do punktu wyjścia.

Normalnie obraziłbym się na coś takiego, gdyby nie fakt, że akurat warstwa treściowa „Jak wytresować Cthulhu” stoi na wysokim poziomie – mimo swobodnego, lekkiego, humorystycznego stylu i względnie prostej historii, autor potrafił całkiem przyzwoicie zbudować napięcie, które udzieliło się nawet osobie dużo starszej niż planowany target. Dlatego nawet lektura tych „ślepych uliczek” sprawia przyjemność i cieszy. Wspomniane wcześniej ilustracje także są bardzo przyjemne – lekka, swobodna, radosna kreska pana Frąsia świetnie pasuje do nastroju całości. Jedyne, czego mogę się tu sensownie czepić, to niezbyt jasne określenie w niektórych sytuacjach, które odnośniki prowadzą do danej decyzji. Przykład: w pewnym momencie możemy spróbować ruszyć prosto na głównego złego albo spróbować go podejść znienacka. Rozmieszczenie numerków na ilustracji w moim odczuciu nie dość jasno określało, który paragraf reprezentuje daną decyzję. Ale to kosmetyka.

Trochę żałuję też, że decyzje w czasie lektury nie wpływają na zakończenie, musimy jednak pamiętać, że „Coś na dachu” skierowana jest do młodszych adresatów, którzy, być może, dopiero rozpoczynają swoją przygodę z paragrafówkami, nie mogła więc być zbyt skomplikowana. Dla nich z całą pewnością będzie to chociaż kilka godzin dobrej zabawy (o dziwo, nieduża książeczka całkiem zadowalająco wypełnia sobą czas). Kolejny (ale niewielki) żal mam o to, że mity Cthulhu zostały tutaj potraktowane bardzo swobodnie i z mocnym przymrużeniem oka – w modny ostatnio, parodystyczny sposób przypisując istocie, której sama obecność miała wywoływać nieopisaną grozę, cechy typowe dla kapryśnego, ale uroczego zwierzątka domowego – ale kto wie? Może dla części odbiorców będzie to bodziec, by w przyszłości pójść w kierunku źródła?

Dość narzekania. Trzeba to otwarcie powiedzieć: nawet taki stary pierdziel jak ja, czytając „Coś na dachu”, czasem się przy lekturze uśmiechnął, a czasem zaniepokoił – co znaczy, że mamy do czynienia z czymś co najmniej dobrym. Obdarzeni bujną wyobraźnią młodsi czytelnicy na pewno będą śledzić nadprzyrodzone przygody Kasi i Cthulhu z wypiekami na twarzy.

Za udostępnienie książki do recenzji dziękujemy księgarni Czytam.pl.

Dane ogólne:
Tytuł: Jak wytresować Cthulhu. Tom II: Coś na dachu
Autorzy: Maciej Jasiński (tekst), Jacek Frąś (ilustracje)
Wydawnictwo: Tadam
Rok wydania: 2017
Liczba stron: 96

piątek, 24 listopada 2017

Ałbena Grabowska „Ostatnia chowa klucz”

W wieku nastoletnim, zwłaszcza w czasie nauki w liceum, nietrudno jest wyłonić kilka rzeczy, które wydają się być najważniejsze w życiu. Konieczność uzyskania jak najlepszych wyników, oficjalnie stawiana na piedestale jako priorytet, łatwo schodzi na dalszy plan wobec spraw czysto uczuciowych i kontekstów towarzyskich. Wówczas każdy błahy problem, kłótnia z przyjaciółką czy nieuważne słowo wypowiedziane w obecności upatrzonego chłopaka, urasta do rangi prawdziwej tragedii. Trudno też wtedy ocenić, jakie konsekwencje przyniosą dokonane wtedy wybory i podjęte decyzje – w bliższej i dalszej przyszłości. Wielu z młodych przekona się na własnej skórze o tym, że młodość nie chroni przez zagrożeniami. A jeśli w grę wchodzi prawdziwe niebezpieczeństwo?

Marzena jest szczęśliwa, że grupka najfajniejszych dziewczyn w klasie zaakceptowała ją w swoim gronie. Ich wycieczki na opuszczony strych i wspólne spędzanie czasu na rozmowach „o niczym” podobały jej się jednak do czasu. Gdy niespodziewanie do grupy dołączyła Julia, klasowa outsiderka, wszystko się zmieniło. Spotkanie w kryjówce, zamiast odbyć się jak zwykle, przerodziło się w dziwną ceremonię inicjacji, podczas której ich przewodniczka, Justyna, poprowadziła je przez nie do końca przyjemną procedurę, obejmującą też zadanie bólu nowej członkini. Marzena, zupełnie nieświadoma tego, czemu miała służyć cała procedura, zachowuje jednak milczenie, postanawiając poczekać na dalszy rozwój wypadków. Jednak gdy ani następnego dnia, ani później Julka nie pojawia się w szkole, a policja rozpoczyna poszukiwania zaginionej, zaczyna się bać.

Niepokojąca zmiana następująca w stosunkach między dziewczynami przynosi tylko coraz więcej obaw o to, jakie będą konsekwencje. Czy jednak zaginięcie Julii, narażonej na wiele nieprzyjemności pod pozorem „inicjacji” (która przecież była wymysłem nowym!) ma jakiś związek ze sceną, która rozegrała się w pokoju na strychu? Powieść bardzo szybko uderza w mroczniejsze tony. Miejsce zwykłej, szkolnej codzienności zajmuje strach przez porywaczem, w małym gronie koleżanek ze strychu wzmocniony także niepewnością odnośnie ich nieokreślonego udziału w zdarzeniu. Jednak jest jeszcze jeden wątek, dodający opowieści niepowtarzalnego uroku: obecność kilku osób, które Marzena spotyka na swojej drodze podczas powrotu do domu owej feralnej nocy. Osób, z których każda obarczona jest sporym bagażem problemów przeszłych i obecnych – na swój sposób „zwariowanych” – zachowujących się jak zwiastuny nieszczęścia. Oni też staną się głównym bodźcem, który skłoni Marzenę do podjęcia własnego śledztwa w sprawie zaginięcia koleżanki. Oni i… dziwne rozmowy pomiędzy rodzicami i jej, i jej koleżanek.

Każdy rozdział rozpoczyna fragment z perspektywy porywacza (przez co wiemy, że jest on mężczyzną, który porusza się w pobliżu grupki dziewczyn), a kończy spojrzenie jeszcze jednej osoby – kobiety obserwującej jego poczynania. Można z tych dwóch części wysnuć wiele domysłów, jednak nie na tyle, by móc z całą pewnością wskazać sprawcę. Niepokojący fakt istnienia osoby, która zna i grupkę bohaterek, i ich prześladowcę, wzmaga poczucie zagrożenia w dwójnasób. Sama Marzena zaś dokłada swoje, wypytując kolejne osoby, od kolejnych dostając ostrzeżenia… Czy to ktoś z sąsiadów, skoro przecież mają nie po kolei w głowach? Może rodzic którejś z dziewczyn, w końcu niektóre z ich zachowań również wydają się podejrzane? A może ktoś jeszcze inny? Chociaż dość szybko można wskazać najbardziej podejrzaną grupkę, na ilość wskazówek pozwalającą wskazać jedną osobę, przyjdzie nam czekać dłużej.

Na końcu książki umieszczono ciekawostkę – nierozdzielone strony, zawierające dodatkowy fragment tekstu. Zalecenie wypisane na nich sugeruje, by rozciąć je dopiero wówczas, gdy zakończy się czytanie powieści. Nie powiem, czy moje wzrastające coraz bardziej oczekiwania co do ujawnienia tej „tajemnicy” spełniły się, czy pozostawiła ona po sobie rozczarowanie, powiem tylko – nie zaglądajcie tam wcześniej. Tam naprawdę jest całe wyjaśnienie, do ostatniej możliwej wątpliwości. No i czy to nie jest najlepszy bodziec do tego, by książkę skończyć jak najszybciej?

Jak na powieść z gatunku new adult, „Ostatnia chowa klucz” oceniam bardzo pozytywnie. Nie jest może szczytem finezji kryminalnej, osoby obeznane lepiej z bardziej skomplikowanymi zagadkami i przyzwyczajone do wyłapywania ważnych szczegółów odnajdą się tam pewnie szybciej, dla mnie jednak czytanie jej było czystą przyjemnością. Zdecydował o tym klimat – bardzo niepokojący, realistyczne oddanie reakcji dziewczyn, ich sprzeczne emocje i pogłębiający się strach, dobrze (choć niekoniecznie pomyślnie) rozwinięty wątek miłosny (smutno, choć przecież tak bywa) i bohaterka, z którą można się identyfikować: inteligentna, ale niepozbawiona naiwności. Moje pierwsze spotkanie z prozą Ałbeny Grabowskiej uważam więc za całkowicie udane. 

Za możliwość przeczytania książki dziękuję księgarni Czytam.pl

Dane ogólne:
Tytuł oryginału: Ostatnia chowa klucz
Autor: Ałbena Grabowska
Wydawnictwo: Zwierciadło
Rok wydania: 2017
Liczba stron: 300

czwartek, 2 listopada 2017

Stosik #32 Październik - Listopad 2017, czyli grami zasypało

Hej hej! Jeszcze miesiąc temu przerażaliśmy się, że tak dużo książek znów, że czasu mało, że w ogóle... Tymczasem październik upłynął na bardzo intensywnej pracy recenzenckiej i nie zanosi się, żebyśmy w listopadzie mieli odpuścić. Świadczy o tym ogromny stos rzeczy, który do nas przybył, a wiemy już, że to na pewno nie koniec.
To już listopad?! - DŁ.

Miesiąc oceniam więc jak bardzo udany zarówno pod względem czytelniczym, jak i recenzenckim i zakupowym. Nie przedłużając... zajrzyjmy do stosów, które, klasycznie już u nas, są ogromne.

Stosik pierwszy: recenzencko-zakupowy:
1. „Ręka mistrza. Część 2”, Stephen King, Albatros, Prószyński i S-ka. Dalsza część kolekcji. W tym miesiącu tylko jedna... Kolejne muszą poczekać.
2. „Kuro”, Somato, tom 3 mangi, wydawnictwo Waneko. Do poprzednich dwóch recenzenckich (:
3. „Helsreach”, Aaron Dembski-Bowden, Copernicus Corporation. Ta i kolejne trzy to część sporej paczki od wydawnictwa, otrzymanej przez nas dzięki uprzejmości portalu Konwenty Południowe. Łotr już przeczytał i napisał, co myśli o tej książce.
Telegraficzny skrót dla leniwych: książka świetna, tylko główny bohater jest koszmarnie dupowaty.
4, 5. „Młotodzierżca” i „Imperium”, Graham McNeill, Copernicus Corporation. Dwa tomy z planowanych trzech z cyklu „Legenda Sigmara”. Skusiłam się, bo Warhammera Fantasy lubię. Pierwszy tom już przeczytany, czeka na opisanie.
Hurr, hurr...
6. „Ostatni rozkaz”, Dan Abnett, Copernicus Corporation. Łotrowego ulubionego czytadła tom dziewiąty.
Może nie „ulubionego”, ale Duchy Gaunta lubię i szanuję.
7. „Cień Gildii”, Aleksandra Janusz, Nasza Księgarnia. Tom trzeci „Kronik Rozdartego Świata”, zdobyczny (;
8. „Król w Żółci”, Robert W. Chambers, wydawnictwo C&T Crime & Thriller. Zakupiony okazyjnie przez Łotra.
Chciałbym, żeby wiązała się z tym jakaś historia o starym, zakurzonym antykwariacie i podejrzanie uśmiechniętym staruszku o wytatuowanych dłoniach, ale obawiam się, że w dobie Internetu już nie jest nam to dane...

Stos drugi, czyli uzupełniania kolekcji ciąg dalszy. Już niewiele brakuje! Nie pytajcie, ile to wszystko kosztowało. Całość z Uczty Wyobraźni od Maga, wymieniam więc tylko autorów i tytuły:
9. „Diaspora”, Greg Egan.
10. „Pokój”, Gene Wolfe.
11. „Osama”, Lavie Tidhar.
12. „Wurt”, Jeff Noon.
13. „Nova Swing”, M. John Harrison.
14. „TV Ciał0”, Jeff Noon.
15. „Atrament”, Hal Duncan.
15. „Brasyl”, Ian McDonald.
16. „Cudzoziemiec w Olondrii”, Sofia Samatar.
17. „Wieki Światła”, Ian R. MacLeod.
18. „Maszyna różnicowa”, William Gibson, Bruce Sterling.
19. „Welin”, Hal Duncan.
Kroczek po kroczku do pełnej serii... Półka obstawiona Ucztą Wyobraźni wygląda majestatycznie. To taki Alicjowy powód do dumy.

Stos 3.1 - gry!
20. „W Roku Smoka”, egzemplarz recenzencki od wydawnictwa Rebel. Zagraliśmy, cóż, szczególnie wybitne to nie było. O wrażeniach z gry napisał Łotr tutaj.
Uech... Gdyby mi ktoś powiedział, że gra o posyłaniu poddanych na śmierć z głodu, zarazy albo od podatków będzie nudna, nie uwierzyłbym.
21. „Legenda Pięciu Kręgów” od wydawnictwa Galakta, również do recenzji. No, to było wyzwanie! W tak skomplikowaną karciankę dawno nie graliśmy. Recenzja dostępna na portalu Konwenty Południowe.
Dość powiedzieć, że udało nam się dograć partię do końca dopiero za trzecim razem...
22. „Abyss”, gra wydawnictwa Rebel wygrana przez Łotra w konkursie na portalu Nowa Fantastyka. Cudo! Pięknie wydana pozycja, ciekawa, na pewno nie raz jeszcze zagramy.
Najbardziej klimatycznie wydana rzecz, jaką widziałem od bardzo dawna, to fakt.
23. „Ghost Stories”, ponownie egzemplarz recenzencki od Rebela. Jedna z najlepszych gier, jakie przyszły do nas w tej formie. Polecam Waszej uwadze recenzję (:
A ja Ghost Stories w ogóle. Ta gra kopała nam tyłki przez ostatni miesiąc. Uwielbialiśmy to.


Stos 3.2, gier ciąg dalszy:
24, 25. „Bang! Gra kościana” i „Bang! Old Saloon”, obie od wydawnictwa Bard z przeznaczeniem do zrecenzowania. Jeszcze przed nami (:
26. „Łupieżcy”, recenzencka, przedpremierowa gierka od wydawnictwa Black Monk. Na premierę trzeba będzie jeszcze trochę poczekać, ale zdradzę już, że to wyjątkowo przyjemna, prosta gra dla... kociarzy (;
27. „Do boju, towarzysze!", jak wyżej, w tą pozycję jeszcze nie graliśmy.
28. „Zaklinacze. Śmierć w Szlamie”, dodatek do gry „Zaklinacze”, który przybył do nas, jak podstawka, od wydawnictwa Gindie. Kolejna świetna rzecz do luźnego pogrania - a o dodatku można poczytać już w recenzji.
Dodatek jest dużo sympatyczniejszy, niż sugeruje to tytuł. Naprawdę.

Ostatnią częścią stosu są... różności. Ale za to jakie!
29. „Pokusa Arcylicza”, przygoda w świecie Warhammera Fantasy, której Konwenty Południowe mają przyjemność patronować, a która przybyła do nas z zadaniem ogrania i opisania. Tekst już dostępny na stronie (:
30. „Incognito”, część czwarta komiksowej serii, wydawnictwo Sol Invictus. Recenzja niedługo na blogu! (:
31. „Ani Chybi Magia”, wydawnictwo Sol Invictus. O tym dziwnym dziwie już pisałam - zaproszę więc po prostu do przeczytania recenzji :D


Tyle szaleństwa! W przyszłym miesiącu już tak dobrze nie będzie, więc cieszmy się obfitością (:
Ostatnim razem, kiedy to powiedziałaś, ledwo wygrzebaliśmy się spod stosu planszówek. Czy możesz dla odmiany powiedzieć coś w stylu, że na pewno nie trafi nam się większy pokój?...

niedziela, 29 października 2017

„Głód” Graham Masterton

Kinematografia i literatura przełomu XX i XXI wieku wydają się być zgodne co do jednej rzeczy: jeśli świat ma się skończyć, to na pewno nastąpi to przy udziale bomby atomowej. Wystarczy spojrzeć na wątki, jakie non stop przewijają się w scenariuszach postapokaliptycznych powieści i filmów. Trudno znaleźć choćby jedną osobę, która na dźwięk słowa „postapo” w pierwszej kolejności pomyśli o czymkolwiek innym niż pokłosiu wojny atomowej. A przecież wcale nie musimy sięgać po broń masowego rażenia, by zobaczyć koniec naszej cywilizacji. Wystarczy przecież, że... nie będziemy mieli co jeść. Panie i panowie, oto „Głód” Grahama Mastertona.

Edmund Hardesty miał wszystko: piękną żonę, dobrze prosperującą firmę i ułożony plan na resztę życia, gdy okazało się, że może mieć jeszcze więcej. Jego ojciec i starszy brat umarli niedługo po sobie, pozostawiając Edowi w spadku imponujących rozmiarów farmę w okolicy Kansas. Hardesty porzucił więc swoje dotychczasowe życie, by od tej pory całym sercem i duszą oddać się zadaniu wykarmienia wspaniałego narodu Stanów Zjednoczonych Ameryki pszenicą pochodzącą z niezmierzonych pól, które odziedziczył w spadku. Wszystko idzie nieźle do pewnego ponurego popołudnia, gdy okazuje się, że zdrowe dotąd rośliny czernieją i gniją w zastraszającym tempie. Tajemnicza zaraza szybko staje się obiektem zainteresowania mediów – i nie mniej medialnego senatora, który upatruje w niej okazji, by wzbogacić się na funduszu wsparcia dla farmerów z Kansas. Plan wydaje się dobry do momentu, w którym w całych Stanach wybuchają kolejne ogniska choroby. Wkrótce w całym kraju zaczyna brakować jedzenia...

Akcję „Głodu” śledzimy naprzemiennie oczami kilkorga bohaterów. Najważniejsze są tutaj wątki Hardesty'ego, który z pomocą ponętnej sekretarki senatora, Delli, dociera do straszliwej prawdy – oraz jego żony, Season Hardesty, która dosłownie w przeddzień kryzysu wyjeżdża na wypoczynek do swojej siostry. Para małżonków pozwala nam obserwować rozwój tej ponurej sytuacji z różnych perspektyw. Ed, obracając się w towarzystwie możnych i bogatych, ukazuje zakulisowe machinacje elit, które do samego końca nie dostrzegają powagi sytuacji, a nawet próbują ugrać na klęsce głodu jak najwięcej politycznego kapitału. Oczami Season zobaczymy tę samą sytuację, ale z punktu widzenia prostych obywateli. Ci także nie dostrzegają kłopotów, dopóki nie powiedzą o nich mass media – a kiedy do tego dojdzie, wybucha panika, w czasie której ludzie plądrują sklepy, uciekają się do kradzieży, bestialskich aktów przemocy, jednoczą w gangi, a nawet sekty...

Fabuła w utworze jest prosta i raczej przewidywalna – za wyjątkiem kilku zwrotów akcji tak wydumanych, że niemożliwych do przewidzenia – stanowi jednak tylko pretekst dla sportretowania cywilizacji opartej na konsumpcji w dobie, w której brakuje dla niej pożywki. Ten portret wypada całkiem nieźle: wyparcie, panika, stopniowe pogarszanie się nastrojów społecznych, obraz zwykłych ludzi zmuszonych do robienia rzeczy podłych, by wreszcie w ogóle oszaleć i zacząć się zachowywać jak zwierzęta. Wszystko to sprawia, że w taki rozwój wypadków łatwo uwierzyć, jeśli nie myśli się zbyt długo o przyczynach, jakie go wywołały.

Tu tkwi największa słabość powieści – wszystko, co się dzieje, dzieje się z pewnego powodu, jednak powód ten nie jest dostatecznie prawdopodobny, by usprawiedliwić akcję, uczynić ją bardziej rzeczywistą. Prym wiedzie tu jednak wątek sensacyjny – ten nie przekonał mnie do siebie jakoś szczególnie, co być może było winą bohaterów. Żaden z nich nie wydał mi się na tyle ciekawy, by z nim sympatyzować. Ba! Jestem skłonny powiedzieć, że nie lubiłem żadnego z nich, bo nie było tutaj niczego do lubienia. Są typowymi dziećmi swoich czasów i kultury, a ponieważ powieść miała krytykować owczy pęd konsumentów, stąd trudno, by było inaczej – dla ogólnej spójności to dobrze, ale znacznie gorzej, jeśli chce się zainteresować czytelnika losami płaskich, jednowymiarowych protagonistów.

„Głód” cechuje styl charakterystyczny dla twórcy. Długoletni czytelnicy twórczości Mastertona dobrze go znają: trafne, plastyczne opisy, owszem, ale również epatowanie brutalnością, obrzydliwością i okrucieństwem. Co do tego ostatniego miałem szczególnie mieszane uczucia: w tej konkretnej powieści owe szokujące sceny przyczyniły się do budowania gęstego, ponurego, przesyconego obłędem klimatu całości, nie mogłem jednak pozbyć się wrażenia, że część z nich (szczególnie scena gwałtu na głównej bohaterce – wrażliwe jednostki ostrzegam już teraz) wydawała się dodana na siłę, tylko po to, by czytelnik poczuł się zgorszony. Myślę, że istnieją bardziej finezyjne sposoby na wzbudzenie gwałtownych emocji niż rozwlekłe opisy stosunku.

„Głód” jest dziwną książką. Z jednej strony depresyjny klimat nieuchronnej zagłady wręcz przygniata do ziemi, z drugiej ciężko się nie zżymać na mocno naciągany tok przyczyny i skutku. Do tego dochodzi jeszcze charakterystyczny styl autora – i mamy pewny przepis na książkę, którą jedni polubią, inni znienawidzą, ale dla znakomitej większości pozostanie całkowicie obojętna. Fanom Mastertona nie potrzeba dodatkowej zachęty, by po „Głód” sięgnęli, stąd polecić go chciałbym osobom, które mają ochotę na postapo, ale inne niż zwykle, nie-wojenne, z odrobiną polityki i posmakiem sensacji, ale tylko tym, które nie będą narzekać na dosadność niektórych „mocnych” scen. Cała reszta sięgnąć może, ale nie straci czegoś niepowtarzalnego, jeśli postanowi go ominąć.

Za książkę dziękujemy księgarni Czytam.pl i wydawnictwu Replika.

Dane ogólne:
Tytuł oryginału: Famine
Autor: Graham Masterton
Wydawnictwo: Replika
Rok wydania: 2017
Liczba stron: 416

niedziela, 22 października 2017

„Hel-3” Jarosław Grzędowicz

Hel-3. Od znanego ze szkolnych podręczników helu-4 różni go brak jednego neutronu w jądrze. Jeden nukleon odróżnia nudny, niereaktywny gaz szlachetny używany w większości do wypełniania baloników, od wysokowydajnego paliwa reakcji termojądrowej z deuterem. Dwadzieścia pięć ton helu-3 to objętość mniej więcej jednej-dwóch cystern. To również dokładnie tyle, ile potrzeba, by na cały rok zaspokoić potrzeby energetyczne kraju wielkości Stanów Zjednoczonych, a to wszystko bez potrzeby martwienia się promieniotwórczymi odpadami, zmorą teraźniejszej energetyki jądrowej. Niestety, na Ziemi prawie go nie ma – jego niewyobrażalne ilości tkwią jednak w glebie naszego Księżyca. Jeszcze nie wszyscy o tym wiemy, ale przyszło nam żyć u początków wielkiego kosmicznego wyścigu po energetyczną supremację. Temat jest gorący jak diabli – nic więc dziwnego, że bardzo szybko wzięli go na warsztat różni fantaści. Za granicą to Kevin Wilson (twórca uniwersum Androida), Ian MacDonald („Luna: New Moon”) czy Pierce Brown („Red Rising”). W Polsce zaś motyw superpaliwa podjął Jarosław Grzędowicz, autor świetnego „Pana Lodowego Ogrodu” – a jego nowa powieść, temat dzisiejszej recenzji, nazywa się po prostu „Hel-3”.

Norbert Roliński jest iwenciarzem – to powszechny zawód w dystopijnej rzeczywistości 2054 roku. Iwenciarz to ktoś, kto jest wszędzie tam, gdzie coś się dzieje, a dzięki nowinkom technicznym jest w stanie te wydarzenia uwiecznić i umieścić w trzewiach MegaNetu. To łowca przygód, detektyw i niezależny dziennikarz w jednym – w teorii. W praktyce jednak, aby przeżyć, trzeba imać się taniej sensacji – w końcu przychód generowany jest przez wyświetlenia, a te nabijane przez spragnionych dramy przeciętnych użyszkodników o niezbyt krytycznym podejściu i mało wysublimowanych gustach. Po tym, jak omal nie stracił życia podczas filmowania wystąpienia islamskich radykałów w Dubaju, Norbert wraca do Polski za ostatni grosz. W jego kraju przez trzydzieści siedem lat od teraz niewiele się zmieniło – biedni nadal biednieją, bogaci wciąż się bogacą, elita pozwala sobie na luksusy, podczas gdy przeciętnemu obywatelowi o ósmej wieczorem zakręcają wodę i wyłączają prąd – wszystko w imię oszczędności zasobów i polityki zrównoważonego rozwoju. Gdy po próbie ujawnienia dekadencji grup trzymających władzę ktoś postanawia sprzątnąć Rolińskiego, udaje mu się uciec tylko dzięki interwencji najemników wynajętych przez ekscentrycznego miliardera, Szamana. Ów miliarder, szef spółki Badland Solutions, wizjoner i ekspert od spraw niemożliwych, proponuje mu najbardziej pokręconą robotę w dziejach – ma bowiem stworzyć relację z wyprawy na Księżyc, której celem jest pozyskanie ilości cudownego paliwa, która na zawsze zażegna kryzys energetyczny na Ziemi.

Akcja „Helu-3” rozwija się bardzo powoli – choć treścią książki jest wyprawa na Księżyc celem założenia operacji wydobywczej, ten wątek zaczyna się właściwie dopiero w drugiej połowie powieści. Do tego momentu mamy raczej do czynienia z kreśleniem zarysu świata przedstawionego w utworze. A ten wpasowuje się trochę w nurt zwany cyberpunkiem – z jednej strony świat w 2054 roku zachłysnął się nowymi technologiami (MegaNet, omnifony będące jednocześnie urządzeniami dostępu do Sieci oraz dokumentami i środkiem płatniczym, a nawet drobne, kosmetyczne terapie genowe upodabniające ludzi do zwierząt), z drugiej zaś kompletnie stanął na głowie, jeśli chodzi o jakiekolwiek normy społeczne i etykę. Opuszczone budynki w centrum Warszawy zajmowane przez rolników z małych miejscowości, którzy z powodu przyjętych ustaw zostali wyparci z biznesu – albo dekadenckie imprezy za zamkniętymi drzwiami, gdzie społeczne elity bawią się przy zdalnie sterowanych striptizerkach, a w przerwach ucztują na wymierających gatunkach – to tylko dwa ze smaczków świadczących o tym, w jak paskudnym kierunku zmierza świat “Helu-3”. Nastrój budowany jest po kawałku, właśnie dzięki takim z pozoru pozbawionym znaczenia drobnostkom, detalom. Wszystkie te motywy gdzieś się już wcześniej pojawiły, jasne, ale akurat cyberpunk od samego początku żeruje na dorobku Gibsona (o Gibsonie wspominam tu nieprzypadkowo – tworzenie wystroju poprzez drobne, wspominane mimochodem szczegóły to przecież jedna z jego ulubionych technik). Grzędowicz także nie odkrywa niczego nowego, zamiast tego znane wątki ukazując przez swojską kliszę. Szczerze mówiąc, nie bardzo wiedziałem, jak się z tym czuć. Klimat jest niezły, ale towarzyszy mu jakieś wrażenie dysonansu – świat niby się zmienił, a jednak pozostał taki sam.

Skoro mowa o warstwie opisowej, zdecydowanie zasługuje na wzmiankę sposób przedstawienia misji kosmicznej, do której w końcu dochodzi pod koniec powieści. Zachowano tu sporą dozę wierności wobec aktualnego stanu astronautyki (efekt, jak przyznaje sam autor, uzyskany dzięki konsultacji z kadrą uniwersytecką – brawo za rzetelność!), sugerując cokolwiek pesymistycznie, że w ciągu najbliższego półwiecza za bardzo się ona nie zmieni – za wyjątkiem może czadowych skafandrów wyposażonych we wszelkie możliwe systemy, ale jednocześnie tak złożonych, że samego ich ubierania trzeba się uczyć długie tygodnie. Kapitalnie opisana zostaje rzeczywistość kosmicznego lotu – jako przepełnione nudą i niewygodą długie tygodnie siedzenia w klaustrofobicznie ciasnej puszce, której cieniutkie ścianki są jedynym, co odgradza człowieka od nieskończonej, morderczej próżni. Robi to piekielne wrażenie.

Pojawia się też odrobina humoru. Ktoś mądry powiedział kiedyś, że „ironia jest najwyższą formą inteligencji, ale najniższą dowcipu”. Nie mogę się z tym stwierdzeniem zgodzić: najniższą formą dowcipu znaną obecnie człowiekowi – polegającą przecież na powtarzaniu do znudzenia tego samego, do momentu w którym odbiorca śmieje się wyłącznie z grzeczności dla osoby czyniącej nawiązanie albo na znak, że rozpoznaje jego źródło – są memy internetowe. Ich obecność nie powinna dziwić, jako że głównym bohaterem powieści jest sieciowy dziennikarz, na szczęście też nie ma tego dużo, ale… „Poland can into space”, serio?!

Bohaterowie? O ile jednak drugoplanowi całkiem nieźle się bronią, a niektórzy z nich nawet dają się polubić, nie mogę powiedzieć tego o samym Norbercie. Ten, oprócz bycia niezależnym reporterem, wydaje się nie przejawiać żadnych cech osobowości, które odróżniałyby go od tłumu, jaki wypełnia ulice miast przyszłości. Jasne, może i przeżywa ciekawy kryzys, kiedy zostaje pozbawiony jednego urządzenia, które akurat zawsze powinien mieć przy sobie – i ma przez chwilę możliwość spojrzenia z zewnątrz na przechodniów pogrążonych w wirtualnym świecie – może i cechuje go ambicja nakazująca poszukiwania ciekawych i istotnych tematów, z których da się zrobić materiał, ale w tym wszystkim wydaje się dziwnie pozbawiony ikry. Nie polubiłem go i pod sam koniec doszedłem do wniosku, że jego losy nie obchodzą mnie aż tak bardzo jak to, co stanie się z towarzyszącą mu grupą najemników. Ci opisani zostali skąpo – niektórzy mają tylko ksywki i jeden akapit wzmianki – ale może właśnie dlatego ich najbardziej widoczne cechy nie dają się łatwo zagubić.

Powieść cechuje się wolno narastającym napięciem – na początku nie odczuwa się go za bardzo, chociaż w pierwszym rozdziale akcja toczy się bez przerwy. Staje się namacalne dopiero później, o dziwo nawet w momentach, gdzie zwalnia – astronautyczne szkolenie Norberta może i wydaje się beztroską sprawą w kontekście kogoś, kto musiał już wiać przed terrorystami, prywatną ochroną albo mafią, ale gdzieś na horyzoncie majaczy widmo zbliżającego się niebezpiecznego zadania. I to wychodzi zupełnie nieźle. Co natomiast nie jest fajne – to zakończenie.

Grzędowicz, zapowiadając swoją książkę, mówił o niej jako o “fantastyce naukowej bliskiego zasięgu”. I faktycznie, wysnuta przez niego wizja nie wybiega daleko w przyszłość, nosi też przyjemne znamiona prawdopodobieństwa, dodatkowo wzmacniane przez kapitalny opis lotu na Księżyc. W science fiction zdolność przekonania czytelnika, by uwierzył, że to wszystko możliwe, to akurat bardzo dobra cecha. Dobre wrażenie pryska jednak jak mydlana bańka na ostatnich dziesięciu stronach. Konwencja, której konsekwentnie trzymano się przez całą dotychczasową powieść, idzie w odstawkę. Nie zdradzę, co dokładnie się dzieje – kto będzie ciekaw, sam przeczyta i wyrobi sobie własne zdanie – mi jednak zazgrzytało. Zakończenie próbuje usprawiedliwić samo siebie za pomocą niezbyt przekonującego foreshadowingu, jednak przyjęte uzasadnienie wydaje się wydumane i wzięte, nomen omen, z kosmosu.

Z tego wszystkiego nie wiem nawet, jak mam podsumować ten tekst. „Hel-3” czaruje klimatem, może nie bardzo oryginalnym, może skądinąd znajomym, ale właśnie przez to łatwo jest dać mu się porwać. Z drugiej jednak strony nieźle zapowiadająca się historia mocno traci przez mało charakternego protagonistę, z którym ciężko się zżyć i którym trudno się przejąć, a kompletnie niekonwencjonalne zakończenie pozostawia przykry niesmak i wrażenie bycia oszukanym w mało finezyjny sposób. Jestem zły na tę książkę i zły na nadzieje, które z nią wiązałem – ale czy to znaczy, że nie warto jej przeczytać? Trudno mi powiedzieć. Dlatego zrobimy tak: weźcie „Hel-3” i przed przystąpieniem do lektury wyrwijcie rozdział czternasty, a potem czytajcie w spokoju i bawcie się zupełnie nieźle. Albo nie posłuchajcie mojej rady i przygotujcie się na lawinę mieszanych uczuć.

Dane ogólne:
Tytuł: Hel-3
Autor: Jarosław Grzędowicz
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Rok wydania: 2016
Liczba stron: 512

wtorek, 17 października 2017

Konkurs z Sagą o Barnimie – wyniki!


Obiecałam wyniki na wczoraj, przeciągnęło się odrobinę, ale co się odwlecze... Czas na ogłoszenie zwycięzców!

Odpowiedzi było dwanaście, różnej długości i złożoności, trudno też było wybrać te najciekawsze (: 

Najczęściej łączyliście wybrany żywioł ze swoim znakiem zodiaku, co w sumie dowodziłoby, że coś w tym jest, a żywiołem, który okazał się Wam najbliższy, była... ziemia!

Na szczęście możemy nagrodzić aż pięć osób. 

Nie przedłużając (imiona bądź nicki wymienione tak, jak dany użytkownik się przedstawił):

Zestaw „Barnim. Ogień” + „Barnim. Woda” wraz z opowiadaniami „Kamienie” i „Srebro” powędruje do Marcina za wskazanie, jak wspaniałą harmonię żywiołów reprezentuje sama natura i jak człowiek może się do niej dopasować (:

Zestawy „Barnim. Ogień” + „Barnim. Woda” otrzymają:
Małgorzata Kub za cudną rymowankę
oraz
Mateusz za piękny, poetycki opis swojej bliskości z żywiołem ziemi.

Natomiast komplety „Barnim. Woda” + opowiadanie „Srebro” otrzymają:
Magda Zieleń za trafne powiązanie żywiołu powietrza z ludzką naturą
oraz
Jan Kubik za najbardziej literacką odpowiedź, będącą dla mnie jednocześnie książkowa polecanką (:

Gratulacje!
Wiadomości do zwycięzców pójdą już niedługo - myślę, że uwinę się z tym do jutra, chyba że ktoś mnie wyprzedzi (;
Dziękuję wszystkim za udział! <3

niedziela, 15 października 2017

„Obrońcy Shannary t.1: Czarne Ostrze” Terry Brooks

Cykl „Kroniki Shannary” zdążył dorobić się wielu fanów na całym świecie. U nas zaś stało się to odrobinę później, jednak z podobnym impetem. Wydana w zeszłym roku nakładem wydawnictwa Replika trylogia, rozpoczęta „Mieczem Shannary”, przedstawiała świat, w którym magia niekoniecznie jest dobra, łatwo dać się jej zwieść, relacje łączące elfów i ludzi dzieli wiele konfliktów, a zło, pozornie dawno pokonane, znów podnosi się z popiołów. Cykl dorobił się serialu, tak jak i książki przeznaczonego raczej dla młodzieży, chociaż i starsi odbiorcy nie stronili od niego. Dwa sezony „Kronik Shannary” jeszcze przede mną, ostatnimi czasy jednak przyszło mi się zetknąć z nową pozycją Terry’ego Brooksa, osadzoną w tym samym świecie, otwierającą nową serię „Obrońców Shannary”: „Czarnym Ostrzem”.

W niewielkiej osadzie w górach Leah, pozostałości po królestwie rządzonym przez ród, którego imię spotyka się nadal wszędzie wokół, żyją nadal ostatni potomkowie klanu. Daleko im jednak do spokoju – choć wydają się pozostawieni samym sobie, próbując wiązać koniec z końcem i zwyczajnie przeżyć w świecie nieprzyjaznym rodzinom pozbawionym ojca i opiekuna. Paxon i jego siostra, Chrysallin, są ze sobą mocno związani, jednak charakterami zupełnie się różnią. Gdy porywcza dziewczyna w grze z nieznajomym stawia na szali swoje życie – i przegrywa, jej brat postanawia wyruszyć za nią i jej porywaczem. Nie wie jeszcze, że prawdziwym celem obcego przedstawiającego się jako Arcannen nie jest Chrys, a on sam…

Wpadka dziewczyny i plan jej odbicia są tylko wstępem do bardziej skomplikowanej intrygi, w której główną rolę będzie grał młody bohater – a także jego miecz. Artefakt z dawnych czasów, rodzinna pamiątka, okazuje się bowiem w pełni współpracować z Paxonem, niekoniecznie świadomym mocy, która w nim drzemie. Zaprowadzi to zarówno jego, jak i lekkomyślną siostrę w miejsce, w którym oboje zostaną wplątani w intrygi o charakterze o wiele poważniejszym niż lokalny spór z poszukiwaczem magicznych pozostałości po dawnych czasach. Owa intryga, chociaż dość przewidywalna i nie posiadająca wielkiej głębi – jej wpływ na innych poza wymienionymi w książce bohaterami jest szczątkowy – została jednak opisana w sposób spójny i ogólnie trzyma się całości. 

„Czarne Ostrze” to pierwszy tom nowego cyklu osadzonego w świecie Shannary, więc chociaż czytanie go przez osoby nie znające głównie trylogii nie będzie szczególnie trudne, to jednak dobrze jest sięgnąć najpierw po bazową serię. Powieść mocno nawiązuje do wcześniejszych wydarzeń, autor pokusił się jednak o określenie tego, jak obecne wydarzenia mają się do dawniejszych w sposób krótki i wpleciony niejako w przemyślenia głównego bohatera. To rozwiązanie dość toporne, ale potrzebne – i w takiej formie jeszcze nie najgorzej przedstawione. 

Paxon jako bohater jest dość przeciętny. Mamy tu do czynienia z klasycznym rozwojem postaci „od zera do bohatera”, z odkrywaniem swojego przeznaczenia, ukrytych zdolności i mocy. Brakuje mu pewności siebie, nie wie, co chce robić z własnym życiem, a to zwykłe, w którym pełni rolę głowy rodziny, nie odpowiada mu. Co za szczęście, że przeznaczenie postanowiło się o niego upomnieć! Jego nemezis, czyli Arcannen, też nie posiada jakichś wybitnych cech, wręcz przeciwnie – wydaje się być raczej… niezręczny. Tu autor się nie popisał – czarny charakter opisywany jest jako wyjątkowo groźny, potężny, tymczasem daje się okpić niejeden raz, nawet wtedy, gdy pozornie panuje nad sytuacją. Metody stosowane przez niego są wręcz banalnie proste do przejrzenia. Jeśli miałabym wybrać prawdziwego złoczyńcę tej powieści, postawiłabym na Miszę – starą wiedźmę, nie stroniącą od metod okrutnej manipulacji ludzkimi umysłami, co czyni zresztą w sposób skuteczny – chociaż i ona nie pozbawiona jest słabości. Nadal wypada jednak o wiele lepiej, niż jej „współpracownik”. 

„Czarne Ostrze” reprezentuje sobą obraz typowy dla gatunku young adult. Pomimo tego, że wątek miłosny został tu zepchnięty na drugi, a nawet trzeci plan, rozwiązania zastosowane w zakresie rozwoju postaci, jej przemiany i motywacji są bardzo klasyczne. Powieść podejmuje jednak tematykę już nie tyle przyjaźni, co lojalności względem rodziny, ujmując ją jako pełną poświęcenia i uczucia, ale zdecydowanie odpłacającą się z nawiązką w podobny sposób. Gdzie dalej powiedzie los Paxona, Chrysallin i innych, związanych z nimi bohaterów? Zobaczymy w kolejnym tomie.

Za udostępnienie egzemplarza do recenzji serdecznie dziękuję księgarni Czytam.pl



Dane ogólne:
Tytuł oryginału: The High Druid`s Blade
Autor: Terry Brooks
Wydawnictwo: Replika
Rok wydania: 2017
Liczba stron: 336

niedziela, 8 października 2017

Konkurs z Sagą o Barnimie!


Hej! Były zapowiedzi, była recenzja, czas więc na konkurs. Tym razem wyjątkowy, bo patronacki (:

Jakiś czas temu rozdaliśmy kilka egzemplarzy książki „Barnim. Ogień”, dzisiaj więc, z racji ukazania się w sprzedaży drugiego tomu, mamy dla Was nowe zadanie.

O ile w „Ogniu” akcja toczyła się przez większość powieści raczej powoli, sielankowo – nie bez powodu kojarzyła mi się z odprężającym spacerem po górach – „Woda” budzi raczej skojarzenia z tym samym spacerem, ale bliżej szczytu, gdy niebo zasnuwają już ciężkie, ołowiane chmury, aby pod sam koniec przerodzić się w rozpaczliwe zbieganie w dół w strugach ulewnego deszczu, w poszukiwaniu schronienia. Wcześniej mieliśmy śledztwo z nieoczekiwanym finałem – w „Wodzie” zrobiło się ciut bardziej awanturniczo, wzrosło tempo, dramatyzm, a także różnorodność.

Nie przedłużając – mamy dla Was parę książek (: Konkurs przeznaczony jest zarówno dla tych, którzy z „Barnimem” nie mieli jeszcze do czynienia i tych, którym „Ogień” jest już dobrze znany.


Do wygrania są więc następujące dobra:
- Zestaw „Barnim. Ogień” + „Barnim. Woda” wraz z opowiadaniami „Kamienie” i „Srebro”;
- Dwa zestawy „Barnim. Ogień” + „Barnim. Woda”;
- Dwa komplety „Barnim. Woda” + opowiadanie „Srebro”.

Wszystkie książki będą zawierały autograf autora. Jest więc o co walczyć (:

Co trzeba zrobić, by dostać książki? Zadanie jest proste. Należy odpowiedzieć na pytanie:  

Który z żywiołów jest Ci najbliższy i dlaczego?

Odpowiedź należy zamieścić w komentarzu do tego posta, podając też adres mailowy – abyśmy mogli powiadomić zwycięzców o wygranej. Konkurs będzie trwał przez tydzień – od dziś (8.10.2017) do kolejnej niedzieli (15.10.2017 godz. 23:59).
Czytając „Wodę”, nie mogłem się od niej oderwać tak samo, jak wcześniej od „Ognia” – zdecydowanie trzyma poziom pierwowzoru, budując na solidnych podwalinach położonych przez pierwszą książkę – a po zakończeniu tak samo nie mogłem się otrząsnąć, że to już koniec.
Trochę zasad ogólnych:
1. Organizatorem konkursu jest blog Kot w Bookach.
2. Nagrody ufundowało wydawnictwo Tegono.
3. Warunkiem uczestnictwa w konkursie jest posiadanie adresu korespondencyjnego na terenie Polski.
4. Konkurs trwa od 8.10.2017 do 15.10.2017, do godziny 23:59. Wyniki zostaną ogłoszone następnego dnia (16.10.2017) w osobnej notce oraz na fanpage'u bloga.
5. Aby wziąć udział w konkursie, należy zgłosić się w komentarzu pod notką konkursową, podając odpowiedź na pytanie oraz adres e-mailowy. Dodatkowy punkt karmy otrzymują osoby, które (po)lubią strony Kot w Bookach i Barnim Saga na facebooku bądź udostępnią post konkursowy.
6. Nagrody zostaną wysłane bezpośrednio z siedziby wydawnictwa za pomocą wybranej przez wydawcę metody wysyłki.
7. Zwycięzca proszony jest o odpowiedź na maila z informacją o wygranej w ciągu tygodnia; w przeciwnym razie wygrana przechodzi na kolejną osobę.