czwartek, 28 maja 2015

Król Artur i panowie z Triady, czyli "Malajski Excalibur" Daniela Nogala

   Różnice kulturowe fascynują nie od dziś, a szczególnie w tego rodzaju zainteresowaniach wybijają się kraje Dalekiego Wschodu. Co zresztą nie jest niczym dziwnym, zważywszy na to, od bardzo odmienni są tamtejsi ludzie, nie tylko z wyglądu, ale przede wszystkim obyczajowo, językowo i… światopoglądowo. Na bazie chińskich podań powstają bajki, a z opowieści i miejskich legend o chińskiej Triadzie bądź japońskiej Yakuzie mamy emocjonujące filmy o mafijnych porachunkach. Nieobce kulturze są też połączenia tych wątków, a jeśli dorzucić do tego motywy rodem z science fiction, dostaniemy mieszankę bardzo specyficzną.

   Owain Llewelyn, Walijczyk z pochodzenia, mieszkaniec Kuala Lumpur, para się niebezpiecznym zajęciem: jest trackerem, czyli osobą, która na zlecenie zdobywa informacje. Jak niebezpieczna jest to praca można się przekonać, gdy dostaje z pozoru zwyczajne zlecenie – ma wyszukać przysłowiowego „haka” na jednego z głównych przedstawicieli malezyjskiej sceny politycznej. Owain zabiera się do rzeczy jak najbardziej profesjonalnie, jak do rutynowej robótki, nie jest jednak przygotowany na szybki jej koniec, gdy pomagierzy słynnego działacza ściągają go na poważną rozmowę z szefem. Dowiaduje się wtedy, że jak głęboko by nie szukał, tak niczego nie znajdzie, ale jego zleceniodawca może być zainteresowany pewnym układem… Otóż Llewelyn ma odnaleźć pewien starożytny artefakt, orientalną wersję arturiańskiego Excalibura, zwanego tu Taming Sari, w zamian za co on i jego partia będą głosować tak, jak ten sobie zażyczy…  Rzecz wydaje się zdecydowanie warta rozważenia.

   „Malajski Excalibur” już od początku trudno było mi zaszufladkować jako konkretny gatunek literacki. Akcja toczy się w niedalekiej przyszłości, jeśli nawet nie współcześnie, bo postępu technicznego nie sposób się tam dopatrzeć; nie widać za bardzo oznak wskazujących na fantasy czy powieść z gatunku magii i miecza, chyba że podepniemy pod to poszukiwany Taming Sari, a za magię uznamy noszony przez głównego bohatera amulet… Co prawda, im dalej z lekturą, tym robi się przyjemniej pod względem elementów fantastycznych, jednak książka pozostaje wyraźnie sensacyjnym kryminałem z mafijnymi porachunkami jako wątkiem głównym. Może to stanowić spore rozczarowanie dla czytelnika, który spodziewał się fantastyki patrząc już choćby na okładkę i tytuł, nie należy więc nastawiać się z góry na powieść pełną czarodziejów czy rycerzy, nawet w wersji przyszłościowej.

   Przyznać trzeba, że autor włożył sporo w pracy w ogarnięcie i przedstawienie malezyjskiego społeczeństwa, będącego wybuchową mieszanką kultur. Owain spotyka w mieście przedstawicieli niemal każdej z nich: francuzkę, chińczyków, Nigeryjczyków, arabów, Europejczyków; zajmujących różne pozycje w hierarchii społecznej i trudniących się różnymi zawodami, niekoniecznie legalnymi. Najciekawszym z nich był dla mnie Ideye Mba Okolo, szaman voodoo, zajmujący się sprzedażą swoich magicznych tworów, jednocześnie będąc silnym ogniwem przepływu informacji; jest to też postać tak charakterystyczna i pozytywna, że nie da się go nie lubić. Poza tym babcia Wong i jej „chłopaki”, chińska mafia, z siedzibą w prowadzonej przez staruszkę restauracji, tworzy bardzo swojski, przyjemny klimat, podszyty lekkim dreszczykiem niepokoju. Autor do każdej z rozmów wplata kilka zdań w języku danej nacji, więc spotkamy w książce słowa nie tylko angielskie, ale i szkockie, chińskie, francuskie… takie rzeczy niesamowicie robią klimat. Przy czytaniu rzucił mi się jednak w oczy zabawny fakt: większość wymienionych w tekście chińczyków ma koreańskie nazwiska, na co zapewne niewiele osób zwróciłoby uwagę, i tłumaczone będzie też wymieszaniem narodowości azjatyckich w Malezji.

   Kolejną cechą powieści, za którą należą się brawa autorowi, to niesamowicie wręcz dokładne przedstawienie sytuacji politycznej kraju. Jako mieszanka wielu nacji z napiętą sytuacją polityczną, kraj nie jest wolny od konfliktów, wręcz przeciwnie: porachunki gangów i uliczne utarczki to początek, potem pojawiają się przejawy nietolerancji na tle rasowym i celowo prowokowane starcia. Czuje się wręcz pogłębiający się kryzys i nadchodzącą wojnę. Cała polityczna otoczka, która w książce stanowi sporą część jej treści, jest nie tylko cechą dobrą – w moim przypadku przedłużające się opisy sytuacji politycznej, z odniesieniami do historii, okraszone datami i nazwiskami, które przez większość czasu nic mi nie mówiły, były po prostu męczące i zbędne  spowalniające akcję, zwłaszcza, gdy podczas rozruchów w mieście autor pozwalał sobie na dygresję w postaci przedstawienia sytuacji politycznej sprzed paru lat.

   Co do samej akcji jeszcze: wydarzenia w takich okolicznościach powinny następować po sobie w sposób, wydawałoby się, dynamiczny i nie pozwalający na wytchnienie; nie jest tak. Nie jest to może zasługa samej pierwszoosobowej narracji, ale tu niestety mamy do czynienia z Owainem-marudą, lubiącym rozważać wszystko w kontekście historyczno-politycznym, co jedynie od czasu do czasu przerywają mu sprawy „ważniejsze”, jak na przykład morderstwo lub porwanie. Całość wydaje się rozwleczona, przegadania, rozwodniona częstymi dygresjami, które niewiele wnoszą do właściwej fabuły. Miałam ochotę po prostu pomijać niektóre fragmenty tekstu i przechodzić od razu do konkretów.


  Ogółem, „Malajski Excalibur” jest tworem specyficznym, który może się podobać, ale nie musi. Ciekawie było wejść, nawet w wyobraźni, w tak zróżnicowany pod względem kulturowym tłum, poznać poglądy na sytuację państwa z różnych punktów widzenia, a do tego wszystkiego – wysłuchać chińskich legend i pogłówkować nad tajemnicą zaginionego miecza, ścigając ludzi zamieszanych w jego zniknięcie, z wiedzą, że pakujemy się w coraz bardziej skomplikowane sprawy. Nie jest to jednak książka, do której chciałabym jeszcze wrócić, a o polityce i historii Malezji jak nie wiedziałam nic, tak nic nie wiem nadal, i po takim przedstawieniu jej przed pana Nogala nie wydaje mi się ona specjalnie atrakcyjna.

Za możliwość przeczytania książki dziękuję wydawnictwu Genius Creations.
A książkę można zakupić TU (;

Dane ogólne:
Tytuł oryginału: Malajski Excalibur
Autor: Daniel Nogal
Wydawnictwo: Genius Creations
Rok wydania: 2015
Liczba stron: 250

wtorek, 26 maja 2015

Śniadanie w Londynie, zakupy w Paryżu, wieczór na Majorce... "Ostatnia wola Sonji" Asy Hellberg

   Można przeżyć całe życie, a zmiany na lepsze doczekać się dopiero pod koniec. Można tez nie czekać tak długo. Tak czy inaczej, czasem, żeby coś nas pchnęło do działania, musi się zdarzyć cud… albo co najmniej kop w tyłek od kogoś bliskiego. Sam bodziec to jednak za mało, w końcu lenistwo i wygoda są tak zaprogramowane w codzienność, że czasem nie sposób się od nich oderwać, nawet dla czegoś lepszego…  Oczywiście, nie każdy tak ma, jednak gdy większość życia robiło się jedno, zmiana może wydawać się niemożliwa. A co, jeśli w grę wchodzą duże pieniądze, a za nimi stoi tajemnica? Tu już jest inna rozmowa, prawda?

   Sonja Gustavsson była kobietą wyjątkową, pod każdym względem i do samego końca, kiedy to umarła na zawał serca w centrum handlowym. Jej trzy przyjaciółki, Maggan, Susanne i Rebecka, jako jedyne bliskie osoby i dziedziczki zmarłej, nigdy nie spodziewałyby się tego, co je spotkało, gdy pogrążone w smutku przybyły na odczyt testamentu. Adwokat, jako wykonawca woli ekscentrycznej kobiety, przedstawił im następująca sytuację: otóż Sonja była bajecznie bogata, chorowała na serce przez długi czas, w którym zdążyła zaplanować krok po kroku dalsze losy swoich przyjaciółek. Każda z nich musi, ni mniej ni więcej, porzucić swoje dotychczasowe życie i przeprowadzić się do innego kraju, gdzie czeka na nią to, o czym marzyła jeszcze jako młoda kobieta. Mają miesiąc na zastanowienie, czy się tego podejmą… jest wiele do stracenia, ale jeszcze więcej do zyskania. Czy jednak kobiety, wszystkie po 50-tym roku życia, które ułożyły sobie życie, będą zdolne do tego, by tak po prostu wszystko rzucić?...

   W lekkim, ale pełnym emocji stylu pani Hellberg przechodzi od szoku po śmierci Sonji, przez zaskoczenie jej testamentem, do zachwytów, gdy panie odkrywają, co też zmyślna przyjaciółka dla nich przygotowała. Bardzo dokładnie nakreślono sylwetki wszystkich trzech – bo sekrety czwartej, świętej pamięci artystki zdają się nie kończyć, i ciągle wyskakuje coś nowego.  Maggan jest matką i babcią, samotną, która porzuciła ojca swojego dziecka, gdy dowiedziała się, że jest w ciąży, nie chcąc mu przeszkadzać w karierze, i w pełni, a nawet przesadnie, poświęca się rodzinie córki. Susanne i Rebecka są kobietami sukcesu, lubiącymi swoją pracę, jednak żadna z nich nie znalazła szczęścia w  życiu osobistym. Pierwsza pozostała singielką, nie angażując się emocjonalnie w związki; druga, po rozwodzie z mężem-tyranem całkowicie oddała się pracy w korporacji i nie widzi innej drogi dla siebie. „Ostatnia wola Sonji” jest pod tym względem powieścią niemal psychologiczną – wchodzi głęboko w historie bohaterek, wyciągając na światło dzienne ich słabości, ukazuje ich postępowanie w świetle dotychczasowych przeżyć, jako konsekwencje nie najlepszych życiowych wyborów. Pokazuje też jak je rozwiązać, wstawiając w to nawet… terapię u specjalisty.

   Trudno narzekać też na postacie drugoplanowe, bo choć wgląd w ich dzieje jest ograniczony (ale nie wykluczony zupełnie! Intryga się pogłębia…), to ich sposób postępowania jest wiernym odzwierciedleniem rzeczywistości: reakcje bywają nieprzewidywalne, niedopowiedzenia wywołują konflikty, a nieprzemyślane decyzje – nieprzyjemnie skutki. Autorka wspaniale pokazała różnice charakterów wynikające nie tylko z narodowości, ale i sytuacji życiowej każdej postaci, tworząc niesamowicie barwną mieszankę.

   Miłą odmianę stanowi to, że zamiast nastolatek bądź kobiet w początkowym etapie samodzielnego życia mamy osoby dojrzałe i, wydawałoby się, spełnione. Wpływ na całość książki ma to też taki, że obecny w niej seks – bo jest, i to niemało – potraktowano z przymrużeniem oka, ale też i bez łagodzenia. Panie dobrze wiedzą, czego chcą, ich ciała są niedoskonałe, a podejście do kwestii – różne. I choć nie znajdziemy w książce opisu pełnej sceny erotycznej, o tyle już można się spodziewać krótkich „wstępów” z nieskrępowanie opisaną stroną fizyczną. Same bohaterki też nie należą do osób, które krępowałoby mówienie czy słuchanie o seksie.

   A sama historia? Nieprawdopodobna, fakt, bo ile razy trafia się, że przyjaciółka zapisuje nam w spadku miliony i, przykładowo, zakupiony już i przygotowany wymarzony dom? Cóż, można pofantazjować, pozazdrościć… i przyznać rację autorce, gdy pisze, że każda z tych pań miała możliwość sama zapracować na swoje marzenia, jednak podjąwszy takie, a nie inne decyzje, ponieważ wtedy wydawało się to słuszne, wylądowała na swoim miejscu, zadowalając się okruchami bądź poświęcając się dla szczęścia innych. Dostajemy więc do rąk współczesną opowieść o Kopciuszku – a nawet i trzech Kopciuszkach, z własnymi lękami w roli złej macochy i dobrą wróżką patrzącą z zaświatów, Sonją.


   „Ostatnia wola Sonji” to książka lekka, zabawna, ale nie pozbawione głębszych wątków; powieść idealna na wieczór, gdy ma się chęć uwolnić trochę od wszechobecnej szarości i pomarzyć trochę w kierunku „co by było, gdyby”. Dodamy do tego romantyczny Paryż, szaloną Majorkę i poważny, stylowy Londyn jako miejsce przeznaczenia, zakochanego po uszy mężczyznę obok i żadnych zmartwień, prócz tego, jak najlepiej zrealizować swoje najskrytsze marzenia, i można odpłynąć. Książka będzie kontynuowana, zapowiada się już kolejny tom, „Sekret Sonji”, do której to tajemnicy nawiązuje się już kilkukrotnie w trakcie obecnego, nie wyjaśniając jednak, o co może chodzić. Czekam więc niecierpliwie na kolejną dozę egzotycznego odurzenia wizją spełnianych snów, polecając „Ostatnią wolę Sonji” każdemu, kto ma chęć czasem przeczytać coś pozytywnie zakręconego.

Za możliwośc przeczytania książki dziękuję portalowi Sztukater i wydawnictwu Czwarta Strona.

Dane ogólne:
Tytuł oryginału: Sonjas sista vilja
Autor: Asa Hellberg
Wydawnictwo: Czwarta Strona
Rok wydania: 2014
Liczba stron: 344

środa, 20 maja 2015

Zagubieni w kosmosie. "Chór zapomnianych głosów" Remigiusza Mroza

   Książki o podboju kosmosu mają szczególne miejsce w literaturze. Niewiele rzeczy tak pobudza wyobraźnię, zwłaszcza człowieka związanego z nauką, jak nieograniczona przestrzeń i możliwości jej zbadania, może nawet znalezienia innych form życia… od dawna towarzyszy nam pytanie czy jesteśmy sami we Wszechświecie, a kwestia ta podnoszona jest co jakiś czas od początku również w literaturze, gdzie powstają różne wersje kontaktów z innymi cywilizacjami, w rozmaitych ich formach, kształtach i podejściu do ludzi. Znaczną jednak większość łączy jeden motyw: zagrożenie. Obcy są inteligentniejsi, lepiej rozwinięci, bardziej zaawansowani technologicznie i… wrodzy, a co najmniej obojętni, co też nie stanowi pozytywnego aspektu. Co jednak w przypadku, gdy postanowią się nami pobawić?...

   Hakon Lindberg jest członkiem załogi ISS Accipitera, na pokładzie którego przemierza kosmos pogrążony w stanie diapauzy wraz z resztą załogi. Poznajemy go w momencie, w którym budzi się, widząc nad sobą, przez szybę komory, osuwające się po niej zakrwawione ciało. W panice wydostaje się, by zobaczyć przerażający obraz… z załogi nie przeżył nikt, poza nim i nawigatorem, Diją Udinem. Jednak napastnika ani śladu, pozostały tylko pokiereszowane ludzkie ciała i przekaz dźwiękowy: „Rah’ma’dul”. Co może zrobić dwóch ludzi, astrochemik i nawigator, w takiej sytuacji? Dlaczego przeżyli, i gdzie ukrył się napastnik? Czego od nich chce i kim jest? Pytania, zamiast znajdować odpowiedzi, zdają się mnożyć z godziny na godzinę.

   Przyszłość to kolonizacja innych planet. Misje, wysyłane w kosmos w „Chórze zapomnianych głosów” mają głównie za zadanie odkryć miejsce odpowiednie do zasiedlenia, jednak w momencie zawiązania akcji nie znajdujemy się w szczególnie odległych czasach: nie udało się jeszcze przekroczyć prędkości światła, a wyposażenie statków kosmicznych nie zawiera niczego, co wydawałoby się na dzień dzisiejszy cudowne bądź niemożliwe do wykonania – pomijając komory kriogeniczne. W ten sposób poradzono sobie z odległościami – statki podróżują po 50 i więcej lat z zamrożonymi, uśpionymi załogami. Co do samej technologii, nie można mieć pewności, jako że, jak zaznaczył autor, tak długie podróże na pewno spowodują różnice, i pewnie rozwiązania zostały zestandaryzowane – jak wielkość śluz powietrznych czy włazów, bądź ogólna zasada ich działania, aby kiedyś, w razie potrzeby, nie napotkać przeszkód w dostaniu się na pokład starszego okrętu. Sama diapauza została opisana też od strony medycznej jako stan mający spory wpływ na organizm (w odróżnieniu od zwykłej hibernacji, po której ludzie zazwyczaj wstawali jak po długim śnie…), przede wszystkim pod względem ogólnej wydolności organizmu i procesów zachodzących w mózgu: im dłuższa, tym bardziej niekorzystny wpływ, zaburzenia równowagi, obniżenie odporności, pękające naczynia krwionośne czy inne problemy ogólnoustrojowe, o obniżonym samopoczuciu już nie wspominając. Dodajmy do tego kwestie psychiczne: pożegnanie na długi czas – jeśli nie na zawsze! - z rodziną, świadomość faktu, że w momencie przebudzenia bliscy dawno nie będą żyli… To pewnego rodzaju nieśmiertelność, ale ujęta w szczególny, techniczno-biologiczny sposób. Taka konstrukcja wizji, z dopiętymi na ostatni guzik naukowymi szczegółami, daje ładny, kompletny i dosyć realny obraz długiego lotu kosmicznego, a mi, jako czytelnikowi, poczucie satysfakcji, że tak miło pogłaskano żądną szczegółów naukowych ciekawość.

   Dopracowani zostali też bohaterowie książki, i tu autor postawił na różnorodność od samego początku. Lindberg jest, wedle własnych słów, Skandynawem, który nie bardzo lubi mówić o sobie, będąc w zamian człowiekiem konkretnym i nieskłonnym do okazywania emocji; za towarzysza dostał Udina, muzułmanina, któremu nie zamykają się usta, nie ważne, czy ma coś do powiedzenia, czy nie. To zetknięcie przeciwnych biegunów powoduje oczywiste kolizje, nawet bez pojawiąjących się pomiędzy nimi nieufności i poczucia zagrożenia – w końcu to ten drugi mógł być sprawcą tragedii na Accipiterze bądź być w zmowie z napastnikiem. Muszą jednak współpracować, co wynagradzają sobie ciągłymi przepychankami słownymi, które początkowo mogą irytować zważywszy na to, jak bezużyteczni wydają się obaj, porzuceni samotnie w kosmosie. Żaden nie ma umiejętności, które pozwoliłyby im na przeżycie. Ich ciągłe kłótnie – bo nie rezygnują z nich kompletnie w żadnej sytuacji – drażnią też członków przybyłej po nich wyprawy ratunkowej, i panom zdarza się oberwać po twarzach i dumie za nie. Nie jest to jednak reguła, bo jeszcze częściej niż zirytować zdarzyło mi się uśmiechnąć z ich wrednego humoru i wzajemnej złośliwości. We wspomnianej brygadzie znajdą się też inne, warte wspomnienia postacie, jak choćby Nozomi Ellyse, odpowiedzialna za łączność i będącą uosobioną kreatywnością z pełnym przeszkoleniem technicznym, wcale niepozbawioną kobiecego uroku; bądź głównodowodzący jednostki „ratunkowej” ISS Kennedy, którego tajemniczość jest równa profesjonalizmowi. Ogółem, osób w kompanii nie sposób pomylić ze sobą czy zapomnieć, każdy ma charakter, historię, własny sposób wyrażania się i postępowania; nie da się ich też nie lubić.

   A co z obcą formą życia? A czy to naprawdę są kosmici? Kwestia wydaje się być wątpliwa pod wieloma względami, z czego najważniejszy jest jeden: nikt niczego nie widział… prawie. Żadnych dziwnych postaci, obcych statków kosmicznych, jest tylko pojawiające się co jakiś czas „Rah’ma’dul”, którego znaczenia nikt nie potrafi zidentyfikować. Hipotezy są różne, od wirusa, przez błędy programów i właśnie atak kosmitów, a sama tajemnica i znajdowane co jakiś czas tyleż skąpe co straszne wskazówki dają książce pana Mroza spory ładunek zagadek niemal kryminalnych oraz horroru. Napotykane przez połączoną wyprawę elementy układanki stanowią niesamowicie energetyzujące momenty, a na snucie domysłów co do zakończenia pozwalają jedynie tyle, że może być ono jeszcze bardziej zaskakujące.

   W trakcie czytania natrafiłam jedynie na jedną rzecz, która stanowiła zgrzyt w tej pełnej akcji historii: równolegle do ISS Kennedy miała miejsce inna wyprawa, którą w trakcie rozwoju wypadków zidentyfikowano jako mającą za zadanie zająć się rozrodem ludzkości na innej planecie od strony czysto medycznej: zawierała lekarzy i specjalistów od in-vitro, a także zamrożone komórki rozrodcze ludzi. Ten statek początkowo nazwany został ISS Challenger, następnie jednak zmienił nazwę na ISS Laevitt. Czy autor po prostu zapomniał się w tym przypadku? Przyzwyczaiłam się do kontrowersyjnego Challengera, więc taka zamiana zdezorientowała mnie trochę, sprawiając, że zaczęłam przeczesywać fragmenty już przeczytane w poszukiwaniu czegoś, co być może pominęłam, a co by to zjawisko tłumaczyło, niczego jednak nie znalazłam. Uznaję więc to za zwykłe przeoczenie.

   „Chór zapomnianych głosów” jest książką wciągającą i dopracowaną, chociaż tym, co w głównej mierze tak korzystnie wpływa na mój jej odbiór jest akcja: nie ma przestojów, ciągle coś się dzieje, akcja łamie się i zmienia kierunek, a potem pojawiają się kolejne wyjaśnienia i szczegóły, a całość nie daje chwili wytchnienia. Podczas czytania nasuwa się nieraz skojarzenie ze słynnym już "Obcym", jednak podobieństwo jest jedynie pozorne i zawiera się w klimacie całości, stanowiąc kolejną z jego zalet. Opisy przeżyć i stanów emocjonalnych bohaterów nie są rozwlekłe, ale skonstruowane tak , że dają niemal odczuć ich wrażenia na własnej skórze. Trzeba też trochę zimnej krwi, zwłaszcza, jeśli zamierza się tę książkę czytać nocą, tak jak ja to zrobiłam – potrafi przestraszyć, nawet nie pokazując wyraźnie, co takiego przerażającego się tam znajduje. Zdecydowanie jest to mocna rzecz, którą docenią nie tylko wielbiciele space opery, i mogę powiedzieć zupełnie szczerze, że aż prosi się, by ją sfilmować.


Za możliwość przeczytania książki dziękuję wydawnictwu Genius Creations.
A książkę można kupić TU (:


Dane ogólne:
Tytuł oryginału: Chór zapomnianych głosów
Autor: Remigiusz Mróz
Wydawnictwo: Genius Creations
Rok wydania: 2014
Liczba stron: 416

poniedziałek, 18 maja 2015

Wirtualny Sherlock i Granica Rzeczywistości. "Gamedec" Marcina Przybyłka

   Powieści detektywistyczne mają swój specyficzny urok. Zdarzenie, ludzka krzywda, i jedna, jedyna osoba, która siłą własnego umysłu ma dojść do rozwiązania zagadki… Podejrzani, mylne tropy, przygodni towarzysze, i wreszcie wielki finał, gdy okazuje się, że zabił zupełnie kto inny. A gdyby tak przenieść całe założenie w przyszłość? Więcej, zostawić rzeczywistość i przenieść się do świata wirtualnego, gdzie przestępstwa mają zupełnie inny wymiar, ale wcale nie są przez to mniej groźne? Czy człowiek, który zgubi się w wirtualnej rzeczywistości, może umrzeć też realnie?

   Torkil Aymore jest gamedekiem – co stanowi skrót od game detective i oznacza speca od zagadek kryminalnych, rozgrywających się w sieci. Mieszka w Warszawie… a może raczej w Warsaw City, będącej polską stolicą w bliżej nieokreślonej przyszłości. Zmiany jednak zaszły duże, przejawiając się nie tylko w kompletnie zangielszczonych nazwach miast i dzielnic, ale przede wszystkim, w życiu ludzi. Światy wirtualne gier MMO są powszechnie dostępne i użytkowane za pomocą najnowszych technologii, gdzie do gry przenosi się całą jaźń gracza, który w wydarzeniach w niej po prostu uczestniczy, zamiast je oglądać. Nowe możliwości to i nowe zagrożenia, a więc gracz może w środku utknąć pod wpływem własnego błędu bądź czyjegoś celowego działania, i natrafić na mnóstwo innych niebezpieczeństw totalnie nie będących zwykłymi kreaturami; i w razie „wypadku” do usług jest właśnie gamedec, dysponujący wiedzą, najnowszym oprogramowaniem i błyskotliwym umysłem.

   Treść książki nie ma ciągłości fabularnej, jest podzielona na rozdziały, z których każdy stanowi osobny „przypadek”. Różnią się one między sobą rodzajem wykonywanej przez Torkila pracy, stopniem jej trudności, i wieloma innymi czynnikami, stanowiąc dla czytelnika mieszankę wrażeń ze świata, w którym zwykła codzienność dużego miasta miesza się z równoległą, wirtualną z wplecionym w nią futurystycznym żargonem. Moim ulubionym opowiadaniem był „Zawodowiec”, gdzie Aymore dostaje zlecenie od słynnego gracza, Petera „Crasha” Kytesa. Crash prosi o nietypową rzecz, będącą po części również przysługą: jest już starym człowiekiem, którego ciało źle znosi wielogodzinne granie i związany z tym wysiłek, tymczasem niedługo jego drużynę czeka ostatni, najważniejszy mecz. Uznał więc, że najlepiej będzie, jeśli ktoś go zastąpi… Gra jest specyficzna, ponieważ oddano w niej realnie – i bez cackania się – wrażenie bólu przy zadawanych ranach, a Peter znany jest wszem i wobec z rekordowej wytrzymałości na niego. Przed biednym gamedekiem długie godziny ciężkich i bolesnych treningów, jednak umiejętności, które opanuje, przydadzą mu się jeszcze nie raz.

   Kolejność opowiadań została, mam wrażenie, dokładnie przemyślana, by książkę czytało się tak, jak gra się w grę: ona leveluje. Zwiększa się poziom trudności, ilość potrzebnych umiejętności i te, które Torkil nabywa w trakcie; nagroda za kolejne zadania staje się proporcjonalnie wyższa, ofiary i sprawcy na coraz wyższych szczeblach hierarchii społecznej, a wirtualna rzeczywistość… coraz bardziej realna. To naprawdę niepokojący motyw – kolejne nowinki techniczne, pozwalające lepiej i na dłużej „wsiąknąć” w grę, kolejne dodatki sprawiające, że wirtual lepiej naśladuje real, aż do momentu, w którym zaczynają się one stawać niemal równorzędne. Co to znaczy? W książce pojawiło się pojęcie „zoeneta”, czyli człowieka, którego ciało z jakiegoś powodu nie funkcjonuje bądź zostało zniszczone, za to sprawny pozostał mózg. Podłączony do systemu, przenosi świadomość do komputera, gdzie taka osoba nadal żyje… kreując sobie coraz to nowe postacie. Nie trzeba było długo czekać na to, by podjęto próby pójścia w drugą stronę, i „ożywienia” całkowicie wirtualnych tworów – NPCów, niegrywalnych postaci z gier. Zacierają się granice. Momentem, który na mnie podziałał najmocniej, i cokolwiek przeraził, muszę przyznać, była zamierzona przez twórców jednej z gier sytuacja, gdy gracz w chwili zagrożenia życia próbuje się wylogować – i nie może. Kolejne próby powrotu do rzeczywistości okazują się oszustwem, gdyż nadal tkwi się w grze. Czy po takim czymś normalny człowiek nie nabrałby głębokiego strachu przed wchodzeniem w wirtual?

   „Gamedec” podobał mi się też ze względu na zastosowane przez autora zabawy słowne – nie tylko futuryzm w postaci „zoenetów”, „dibeków” i innych, ale przede wszystkim liczne wtrącenia w języku angielskim. Pokazuje się to już na początku w zangielszczonych nazwach miejsc (Warsaw City, Stockomville, Kampilou), ale i powszechnie stosowanych wyrazach, a nawet całych zdaniach. Przede wszystkim ma to miejsce przy grach, których oprawa dźwiękowa jest właśnie angielska, choć i sami bohaterowie potrafią rzucić ładną, choć pospolitą angielszczyzną. Powoduje to, że książka wiernie oddaje klimat gier online, i czytelnik obeznany trochę z nimi będzie się, w mojej opinii, dobrze bawił, czytając.

   Należałoby jeszcze wspomnieć o kwestii erotyki, bo, tak jak w grach, jest obecna ona i w książce. Tu jednak mamy kontakt z trochę brutalniejszą jej odmianą, bo o ile szczególnie rozbudowanych scen seksu nie znajdziemy, to bywają one „niestandardowe” – zahaczając nawet o bardziej skrajne gusta, od romantycznych sytuacji na plaży do mordowania prostytutek, przy czym to ostanie, w świecie Twisted&Perverted, określone zostało jako przygoda dla „umiarkowanych dewiantów”. Wobec tego obraz obecnego championa z jednej z gier, otoczonego roznegliżowanymi postaciami kobiecymi (będącymi nie tylko charakterami wirtualnymi), z których ciał bez skrępowania korzysta, jakoś zaczyna blaknąć. To, i ogólna brutalność niektórych momentów sprawia, że zastanowiłabym się przed dawaniem tej książki dzieciom.

   Przy „Gamedecu” spędziłam kiedyś parę miłych chwil, zapoznając się z jego planszowym wydaniem, ale gdy dobrałam się do książkowego pierwowzoru, nie znalazłam w nich wielu wspólnych punktów. Z ciekawością zanotowałam motyw w jej oprawie graficznej, gdzie spleciony z demonem anioł przypomniał mi grę Goodabads i Petera „Crasha” Kytesa, którego drużyna korzystała z demonich postaci, walcząc przeciwko aniołom. Zaskoczeniem za to były dla mnie książkowe nawiązania do „Blade Runnera”, wspomnianego nawet przez głównego bohatera jako „stare, dobre kino”, i do paru jeszcze wytworów obecnej kinematografii i literatury science-fiction, tym bardziej, że jestem świeżo po lekturze wcześniej wspomnianego tytułu i powiązania są dla mnie widoczne – i stanowią kolejny powód do podszytego lekkim niepokojem rozbawienia.

Aniołki i demonki. Źródło obrazka: valkiria.net

  Muszę też przyznać, że „Granicę rzeczywistości” przeczytałam błyskawicznie, zupełnie nie mając ochoty się z nią rozstawać. Pan Przybyłek wykonał kawał dobrej roboty – napisał książkę, która jest tyle ciekawa, co niepokojąca przez odniesienie do prężnie rozwijającego się rynku gier, a całość jest suto okraszona specyficznym, choć łatwym w odbiorze humorem. Postać Torkila Aymore daje się lubić, to profesjonalista, ale nie pozbawiony zwykłych problemów, od faktu istnienia pustej lodówki do rozterek natury sercowej. Tak ujęte przygody w świecie wirtualnym długo pozostaną aktualne, strasząc kolejne pokolenia. Polecam więc nie tylko graczom, a sama rozpoczynam polowanie na kolejny tom.

Dane ogólne:
Tytuł oryginału: Gamedec. Tom 1: Granica Rzeczywistości
Autor: Marcin Przybyłek
Wydawnictwo: Supernova
Rok wydania: 2004
Liczba stron: 364

czwartek, 14 maja 2015

Elektryczne owce moralnie naganne. "Blade Runner" Philipa K. Dicka

   Wyobraźmy sobie świat, w którym obok ludzi, żyją androidy: humanoidalne istoty niemal nie do odróżnienia od normalnego człowieka, które myślą, czują, wpasowują się w społeczeństwo. Zwykle są ściśle kontrolowane, ale czasem, pojedyncze osobniki wyrywają się i ukrywają wśród ludzi. Wyobraźmy sobie świat, w którym powietrze i ziemia skażone są tak bardzo, że wyginęła niemal cała flora i fauna, a zwierzęta można spotkać już tylko w formie udomowionej, a i te są na wagę złota, tymczasem moralnie pożądane jest, by każdy posiadał jakieś zwierzę, a wobec trudnej sytuacji na rynku, tworzone są ich elektryczne zamienniki… Kosmos, można by powiedzieć, taką wizję przedstawia czytelnikowi Philip K. Dick w książce „Blade Runner”. I jest to wizja zaiste niepokojąca.

   Rick Deckard jest porządnym obywatelem San Francisco, ma dobry, jeszcze nie zmieniony radioaktywnym opadem genotyp, żonę i owcę na dachu. Ma też nieźle płatną, ale niezbyt bezpieczną pracę: jest łowcą androidów. Tych zbuntowanych, które uciekają z kolonii na Marsie, zazwyczaj zabiwszy wcześniej swoich właścicieli. Czytelnik poznaje Ricka w momencie, gdy jego życie przestaje go satysfakcjonować: posiada co prawda zwierzę, ale elektryczne, co trzyma w ścisłej tajemnicy przed sąsiadami, ponieważ na żywe go nie stać, a jego żona wpada w depresję - z własnej woli. Sytuację może uratować nowe zlecenie: człowiek zajmujący się eliminacją nowego typu androidów, Nexusa-6, uległ wypadkowi, rażony laserem przez wroga, i to właśnie Rick ma go zastąpić, odnajdując pozostałą przy życiu szóstkę najnowocześniejszych i najgroźniejszych humanoidalnych maszyn…

   Wizja przyszłości, wykreowana przez Dicka w „Łowcy Androidów” jest niepokojąca, a jednocześnie fascynująca, z kilku względów. Pierwszym, co uderza czytelnika, jest sposób, w jaki  ludzie wpływają na własne nastroje: programują je za pomocą urządzenia. Każda jedna emocja ma swój kod, na każdą można „się ustawić”. Iran, żona Deckarda, świadomie wybiera te negatywne: rozpacz, depresję, użalanie się nad sobą, i z tego zdaje się czerpać przyjemność. Druga rzecz, to to, co właściwie odróżnia androidy od ludzi, czyli empatia. Sposób na ich wykrycie to prosty test, polegający na zadawaniu pytań i badaniu odpowiedzi, ze szczególnym uwzględnieniem odruchowych reakcji emocjonalnych. Androidy są inteligentniejsze od ludzi, ale cechuje je chłód emocjonalny, choć i to nie we wszystkich przypadkach, zapewne dlatego pytania dotyczą zwierząt i dzieci. I jeszcze trzecia rzecz, choć nie najmniej ważna: degeneracja, zachodząca w ciałach ludzi pod wpływem promieniowania. Skażenie jest powodem, dla którego wielu ludzi emigruje do kolonii na Marsie, ale nie wszyscy mogą to zrobić: ci, w których organizmie zaszły zbyt duże zmiany, są sterylizowani i „uziemiani”. Nazywa się ich „specialami”, w odróżnieniu od „normali”, i występują oni w rozmaitych formach. W książce poznajemy jednego z nich – Johna Isidore, „kurzego móżdżka”, człowieka o obniżonym ilorazie inteligencji, jednak nie na tyle, by nie mógł wykonywać najprostszych prac. „Specjale” są izolowani od społeczeństwa, które do takich prostych prac ich wykorzystuje, dopóki są do nich zdolni, traktując ich jednak jak osoby drugiej kategorii. Jak bardzo ironiczny wydźwięk ma w tym kontekście słowo „specjalny”, prawda?...

   Specyficznie ujęta została kwestia wierzeń. Rodzajem boga jest Mercer, właściwie człowiek, który jest podobny do archetypicznego Syzyfa: wspina się pod górę, z której strącane są kamienie, trafiające i raniące go. Ludzie „jednoczą się” z nim, i z innymi, za pomocą urządzenia, które przenosi ich do pewnego rodzaju wirtualnej rzeczywistości, gdzie przechodzą własną drogę. Urządzenie umożliwia dzielenie się uczuciami, i jest ważnym elementem w empatycznej układance, stworzonej przez autora. Ale czy Mercer istnieje naprawdę, czy też jest tylko wymysłem ludzi?

   Nie można narzekać na brak akcji z książce, Dick nie bawi się w opisy przyrody, woląc rzeczowo przedstawić wydarzenia, które zmieniają się w szybkim tempie. Nie ma szans, by czytelnik znudził się podczas czytania. Jedyne, co mi przeszkadzało, to właśnie ta, pobieżnie potraktowana wydawałoby się, akcja. Rick Deckhard radzi sobie świetnie z przeciwnikami, którzy mieli być niewyobrażalnie wręcz sprytni i groźni, tymczasem nie ma z nimi żadnych problemów – wchodzi, przedstawia się, przeprowadza test, zabija androida. Android się poddaje. Czasem kombinuje, ale nie ukrywa tego, kim jest. Nie ma woli życia. Jak im się udało uciec z Marsa, skąd taka inicjatywa? Ta ich pozorna motywacja gdzieś się gubi po drodze.

   W sprzedaży pojawiło się już wiele wydań tego dzieła Dicka, i było, z tego co widzę, trochę zamieszania z tytułem. Czasem brzmi on „Łowca Androidów”, czasem z angielska „Blade Runner”, tymczasem w oryginale jest to „Do Androids Dream of Electric Sheep?”. Najbliższe temu było chyba wydawnictwo Rebis, którego wersja dotarła do mnie, a które do angielskiego tytułu dołączyło podtytuł „Czy androidy marzą o elektrycznych owcach?”. Zadziwia mnie, i odrobinę bawi ta gra autora, bo „andki” żadnych uczuć specjalnych co do zwierząt nie mały… do innych swego rodzaju również, więc i do elektrycznych substytutów domowych pupili się raczej nie przekonają.


   Na podstawie „Łowcy Androidów” nakręcono film, którego, przyznam się bez bicia, nie oglądałam. Nie wiem też, czy chcę to zrobić, świat wykreowany w książce zafascynował mnie do tego stopnia, że nie bardzo mam ochotę zapoznawać się z czyjąś jego interpretacją. Wizja takiej przyszłości jest dobra przez pewną realność, postęp technologii jest obecnie bardzo dynamiczny, i kto wie, kiedy i nam zaczną towarzyszyć humanoidalne roboty. Choć sam fakt ich występowania nie jest tak ważki w tej książce jak specyficzna, bardzo dokładnie przedstawiona moralność, która wydaje się być miejscami zupełnie nie do przyjęcia, a miejscami bardzo odpowiednia, i ludzka natura niejednokrotnie się przeciwko niej buntuje, szukając innych ścieżek. „Specjale”, elektryczne zwierzęta, merceryzm, empatia, o którą tak bardzo się dba, a która jest jedynym, co odróżnia ludzi od robotów, to wszystko tworzy z „Blade Runnera” wybuchową mieszankę, od której nie sposób się oderwać, a więc książkę czyta się niemal „jednym tchem”. Polecam więc nie tylko fanom fantastyki.

Dane ogólne:
Tytuł oryginału: Do Andoids Dream of Electric Sheep?
Autor: Philip K. Dick
Wydawnictwo: Rebis
Rok wydania: 2011 (Wydanie III)
Liczba stron: 272

środa, 13 maja 2015

Choć pachnące, to nadal drewno. "Drzewo Różane" Marcina Królika

   Zwykle nie czytam takich rzeczy. Odkąd pamiętam, moje czytelnictwo to głównie fantastyka wszelka, z okazyjnymi skokami w bok w kierunku filozofii, teologii czy literatury faktu. Można więc powiedzieć, że debiutancka powieść pana Marcina Królika była pewnego rodzaju debiutem i dla mnie – może niekoniecznie czytelniczym, ale na pewno recenzenckim.
Cóż... Oto przed Wami, drodzy czytelnicy – "Drzewo Różane".

   Treścią tej niezbyt długiej, osadzonej w czasach nam współczesnych powieści są perypetie młodego małżeństwa wiodącego swój żywot w Cisowie, niewielkiej miejscowości gdzieś pod Warszawą, za to z niemałą, mroczną przeszłością. On – z zawodu nauczyciel angielskiego w klasie maturalnej oraz redaktor lokalnego szmatławca, po godzinach zaś powieściopisarz-amator śniący wciąż sny o stworzeniu i wydaniu swojej pierwszej wielkiej powieści, ona zaś – ekspedientka w sklepie sportowym i niedoszła matka, obecnie starająca się dojść do ładu z własnym życiem po tragedii, która ją spotkała. Jest jeszcze ten trzeci. Stary Żyd, którego cały świat legł w gruzach wiele lat temu, gdy do Cisowa przybyli Naziści i, wśród wielu innych wyrządzonych przez nich potworności, spalili jego rodzinę żywcem. Obecnie – poważany za wielką wodą astrofizyk.

   Losy bohaterów splatają się pobieżnie, gdy Cisów świętuje otwarcie obserwatorium astronomicznego. Bartek, redaktor, otrzymuje od znienawidzonego naczelnego polecenie napisania reportażu, zaś Felek Rosenbaum (obecnie Phillip Rosen) zostaje zaproszony na uroczystości jako gość specjalny.

   Można więc powiedzieć, że "Drzewo Różane" jest opowieścią o zmaganiu różnych ludzi z własnymi problemami i tragediami. A tych jest dramatów bohaterowie przeżywają mnóstwo: ludobójstwo, okrucieństwa wojny, ból matki po utracie nienarodzonego dziecka, małżeńskie problemy jej i jej męża czy znienawidzona praca tego ostatniego. Wątki te w interesujący, przemyślany sposób przeplatają się ze sobą.

   Pierwsza rzecz, która rzuca się w oczy – sposób prowadzenia narracji dowodzi bezsprzecznie, że powieść została napisana przez osobę oczytaną i inteligentną. Tekst pełen jest barwnych porównań, frapujących dygresji i nieoczekiwanych konkluzji, miejscami trafiają się ciekawe próby "łamania czwartej ściany", w dodatku cechuje go pewna lekkość, która sprawia, że lektura, mimo trudnej tematyki, była dla mnie w pewnym sensie przyjemnym doznaniem.

   Niestety, językowa biegłość to nie wszystko.
Żaden z trojga bohaterów pierwszoplanowych, ani nawet żaden ze stosunkowo niewielu drugoplanowych, wcale nie przypadł mi do gustu. I chociaż przeżywają dylematy i rozterki, które są takie codzienne, zwyczajne, że właściwie do wielu z nich każdy z nas mógłby się odnieść – nie byłem w stanie zmusić się do wykrzesania sobie chociaż odrobiny współczucia czy choćby sympatii do nich. Być może dlatego, że mimo tego wspólnego gruntu, zachowują się miejscami skrajnie... nielogicznie. Wykreowane przez pana Królika ich sylwetki wydają się po prostu niekonsystentne, nieciągłe, pozszywane z kilku niepasujących do siebie elementów.

   To nie koniec.
   Historia z początku intryguje i w pewnym sensie wciąga, szybko jednak traci impet, w dodatku wydaje się urwana w najmniej odpowiednim miejscu. Sprawia wrażenie niedokończonej – nie mowa tu o cliffhangerze, czy choćby o zaserwowaniu czytelnikowi na pożegnanie ostatniej informacji, która wywróci wszystko do góry dnem. Zakończenie, chociaż wywołuje pewien wstrząs, absolutnie niczego nie wyjaśnia, a żaden z wątków nie pozostaje godziwie, zadowalająco domknięty. Po przebrnięciu przez ostatnią stronę "Drzewo Różane" pozostawiło mnie z zestawem bardzo mieszanych odczuć – z jednej strony nie bardzo chciałbym czytać dalej, nawet gdyby coś pozostało, a z drugiej czułem frustrujący niedosyt, niemal niechęć, że to już koniec, że brnąłem przez tę historię tylko po to, by ona tak naprawdę uczciwie się nie skończyła.

   Podsumujmy: całość przypomina raczej literackie ćwiczenie kogoś, kto w pisaniu jest już biegły. Świetny warsztat, owszem, czyta się z przyjemnością, ale treść... Tu jest już znacznie gorzej.
Będę za to z niesłabnącym zainteresowaniem śledził kolejne posunięcia autora – bo chociaż fabuła leży, myślę, że coś jeszcze może z tego być. Wystarczy po prostu nieco lepsza historia do opowiedzenia – bo opowiadać pan Marcin potrafi z całą pewnością.

Za udostępnienie materiału do recenzji składamy podziękowania autorowi we własnej osobie.
Jeśli Was zainteresowałem – można go znaleźć w sieci na http://marcinkrolik.pl/.



Dane ogólne:
Tytuł: Drzewo Różane
Autor: Marcin Królik
Wydawnictwo: RW2010
Rok wydania: 2013
Liczba stron: 227




poniedziałek, 11 maja 2015

Boję się, ale pójdę. "Abhorsen" Gartha Nixa

   Gdy zaczyna się czytać kolejny tom serii po długim czasie, który minął od ostatniego z nią kontaktu, zawsze jest odrobinę niezręcznie. Przypominanie sobie miejsc, postaci, celów, wątków, jest w tym przyjemność, ale nie pozbawiona pewnego zażenowania, że tyle książek zdążyło się przeczytać przez ten czas, gdy ta właśnie historia czekała cierpliwie na dokończenie. Teraz, gdy dawno wiadome jest, że „Abhorsen” Gartha Nixa nie jest ostatnim tomem cyklu o Starym Królestwie, i gdy właśnie na „Clariel” zaczęłam się na poważnie czaić, czerwona okładka błyszcząca z półki skutecznie skusiła moje oczy i łapki, nie chcąc się od nich odkleić aż do ostatniej strony. Bo i faktycznie, gdy już chwyciła, nie sposób się było oderwać.

   Lirael i Sameth są w drodze do celu, wraz z towarzyszącymi im Podłym Psiskiem i Moggetem.  Docierają do Domu Abhorsenów, gdzie mają nadzieję znaleźć tymczasowo schronienie przed ścigającą ich złą siłą w postaci zmarłej nekromantki, Chlorr w Masce. Odkrywają powoli prawdę o zagrożeniu, które powstaje na zachodzie, a w którym uczestniczy przyjaciel Sama z czasów szkolnych, Nicholas Sayre. Tymczasem Sabriel i Touchstone przebywają z misją dyplomatyczną w Ancelstierre, które przeżywa problemy natury politycznej w wyniku wojenek partii próbujących dobrać się do władzy. Ich misja nie zdążyła się niestety nawet na dobre zacząć, gdy została przerwana przez zamach na ich życie…

   Książka, przede wszystkim, obfituje w akcję. O ile poprzedni tom to w większości podróż i przeżycia egzystencjalne bohaterów, tak tutaj już każde z nich dowiaduje się jasno i wyraźnie, kim jest i jaki jest jego cel. Skutkuje to lekką zmianą nastawienia – w przypadku Lirael, która nabiera pewności, chociaż ciągle nadziwić się nie może temu, jak bardzo zmieniło się jej życie – bądź kompletną przemianą, jak u Sama. Książę Sameth dostaje przysłowiowego kopa w tyłek, co cudownie wpływa na odbiór historii podczas czytania: przestaje irytować. Za to rolę naczelnego łamagi obejmuje Nick, choć trochę nie z własnej woli.

   Kontynuując kwestię charakterów, nie mogę nie przyjrzeć się dokładniej mojemu ulubieńcowi, czyli Moggetowi. Przez większość czasu jest go niewiele, mało się odzywa, a jak już, to rzucając niejasne uwagi bądź złośliwe komentarze, co nie drażni tak jego towarzyszy, jak… mnie. Nie czułam się zbyt komfortowo, nabierając niechęci do ulubionej postaci: po prostu przez większość czasu sprawia wrażenie, jakby był poza tym wszystkim, szedł z musu i nie interesowało go to, co się właściwie dzieje. Tych kilka niejasnych zdarzeń, których jest uczestnikiem po drodze nie pomaga – a nawet dokłada jeszcze troszkę, ponieważ białe kocisko ani myśli powiedzieć, o co właściwie chodziło.  Te wszystkie nieprzyjemności wynagradza z nawiązką na sam koniec, gdzie okazuje się być… ach. I nie wolno zdradzić, a zaiste była to mocna rzecz. Uwielbiam tego kota.

Taki charakterny kotek... zdjęcie autorstwa KikiricianGoddess (uwaga na spoilery w tekście w linku).

   Całość powieści, mam wrażenie, nabrała troszkę mroczniejszego charakteru niż „Lirael”. Objawia się to głównie w opisach samych zmarłych, zadawanych przez nich (i nie tylko przez nich) ran, ale także w tym, jak rozgrywane są sceny: zamach na życie królewskiej pary i przeżycia bohaterów w reakcji na śmierć różnych osób. Autor jakby postanowił wniknąć trochę głębiej w ich emocje, pokazać więcej charakteru. Pozwala to lepiej poznać postać, ale i bardziej gra na emocjach czytelnika to, jak wydarzenia oddziałują na nie. Czy to dobrze? Zdecydowanie tak.

   Jedną rzeczą, która mnie tu zdziwiła, jeśli zatrzymać się jeszcze na chwilę przy fabule, to brak wątku miłosnego. Co prawda tłumaczyłyby to powiązania rodzinne między wędrującymi ze sobą bohaterami, ale jest jeszcze tyle innych osób… Lirael zachowuje się momentami jak nieczuła staruszka, Sam jest kompletnie aseksualny, Nicholas większość czasu spędza w pozycji horyzontalnej lub sypiąc iskrami z nosa i uszu, a wszyscy inni są zabiegani i zajęci strasznymi rzeczami tak, że nie widzą nic innego. I jak tu ma dojść do skutku kolejny Abhorsen? Pewnie nadzieje rokuje jeszcze młoda Ellimere, ale tu autor nie pokusił się o nic więcej niż tylko dającą lekką nadzieję wzmiankę na sam koniec. Powieść dla młodzieży bez wielkiej miłości? No po prostu nie godzi się.

   Jakieś minusy? Pewnie, choć, poza tym co wymieniałam przy okazji poprzednich tomów, czyli zamieszania z odległościami (które nie jest widoczne tak bardzo, jako że tym razem bohaterowie poruszają się jedynie po niewielkim odcinku mapy) wynaleźć można tylko problemy z tłumaczeniem.(w paru miejscach odrobinę nie zgadza się z wersją z „Lirael”) i zdarzające się w tekście powtórzenia, co zresztą jest tylko czepianiem się z mojej strony.


   Co mogę powiedzieć? Może inaczej – co mogę powiedzieć poza tym, że końcowa scena wymiata, Mogget niszczy system, Podłe Psisko rozczula do łez, a grające razem wszystkie dzwonki tworzą tak cudowny klimat, że po prostu chce się czytać? Doszłam w tym zachwycie do jednego strasznego wniosku – historia przedstawiona przez Nixa w „Abhorsen” jest tak kompletna, że nie wyobrażam sobie teraz sięgania po „Clariel”, bo będę się bała rozczarowania. Jednak, znając życie, w końcu to zrobię, w nadziei na powrót do świata, gdzie magia ściera się z technologią, a zmarłych w ich domenie pilnują samotni stróże z siedmioma dzwonkami przy pasie. Ponieważ ma on swój niepowtarzalny urok. Dlatego też całą serię polecam, nie tylko młodszym czytelnikom.

Dane ogólne:
Tytuł oryginału: Abhorsen
Autor: Garth Nix
Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie
Rok wydania polskiego: 2014 (Wydanie III)
Liczba stron: 424

środa, 6 maja 2015

Od definicji do rzeczywistości. "Bogactwo i ubóstwo" George'a Gildera

   Czym jest bogactwo, a czym ubóstwo? Na pierwszy rzut oka, obie kojarzą się prosto: ze stanem posiadania. Wikipedia mówi na temat ubóstwa, iż jest to „stały brak dostatecznych środków materialnych dla zaspokojenia potrzeb jednostki, w szczególności w zakresie jedzenia, schronienia, ubrania, transportu oraz podstawowych potrzeb kulturalnych i społecznych”, bogactwo będzie więc jego przeciwieństwem. Czy jednak można to tak jednoznacznie określić? Czy stan, który dla jednego będzie biedą, dla innego nie może być pożądany jako o wiele lepszy od aktualnego? Po chwili zastanowienia można dojść do wniosku, że te pojęcia nie są ani tak jasno określone, ani tak proste, jak mogłoby się wydawać.

   „Bogactwo i ubóstwo” to książka podejmująca trudny temat zdefiniowania obu tych terminów i wyjaśnienia, jak mają się one do rzeczywistości. Biorąc pod uwagę różne systemy – najbardziej socjalizm, kapitalizm i liberalizm – omawia przyczyny obu stanów, ich przejawy i skutki, porównując je ze sobą. Autor szczególnie skupia się na kapitalizmie, i choć trudno wyczuć jakie naprawdę ma podejście do tematu, wnika głęboko do korzeni samego zjawiska, rozprawiając się nie tylko z jego technicznymi założeniami, ale przedstawiając też społeczne skutki przemian w obrębie systemu, podając konkretne przykłady. Ciekawym elementem jest analiza – w odniesieniu do przemian systemowych właśnie – modeli rodziny i jej zachowań, zmian pod wpływem wysokości zarobków, ilości osób pracujących i jakości ich pracy. Rozważone to zostało w kontekście nie tylko statystyk zawieranych małżeństw, rozwodów i ilości dzieci, ale też ogólnej satysfakcji z własnej sytuacji życiowej, ilości wolnego czasu i tego, jak jest on wykorzystywany, a nawet poziomu stresu.

   Zarówno pojęcie „ubóstwa” jak i „bogactwa” są w książce opisane osobno, o każdym z nich, szczegółowo, traktuje jeden rozdział, a raczej podrozdział, bo ujęto to głównie w odniesieniu do kapitalizmu, i to jedynie w Stanach Zjednoczonych, co oczywiście słabo przekłada się i na obecną chwilę (książka pochodzi oryginalnie z roku 1981 i nie była uaktualniania), i do rzeczywistości polskiej. Jest też przesycona ideałami autora i jego wizją przyszłości, co zwraca uwagę już po chwili czytania, choć osobiście zwaliłam to na początku na karb własnego, czasem zbyt sceptycznego, podejścia – pewne rzeczy brzmią zbyt pięknie, by były prawdziwe. Wyjaśnia się to, gdy uświadomimy sobie rok pierwszego wydania dzieła pana Gildera.

   I to też stanowi główny minus – idealizm i nieadekwatność przekonań, widoczne zwłaszcza w przykładach, przytaczanych w tekście. Pomimo świetnie, zdawałoby się, wykonanych obliczeń, omawianie małżeństw składających się z dwojga osób pracujących jako bardziej „optymalne” zarówno gospodarczo, jak i życiowo, i rzadziej prowadzących do rozwodów brzmi ładnie – pozornie - ale skąd taki wniosek? Ze źródeł z 1979 roku, kiedy rozwody były o wiele rzadsze nie tylko z czysto ekonomicznego punktu widzenia? Wyraźnie inne jest też podejście do pracujących kobiet, i o ile racją jest, że kobieta pracująca zawodowo ma mniej czasu na zajmowanie się domem, o tyle… chyba nie w ten sposób myślimy już. A już na pewno nie ograniczamy ról domowych do żony i gosposi, i nie traktujemy mężczyzny w domu jako osobnika ściśle skupionego wyłącznie na karierze. Amerykański ruch feministyczny zweryfikował zresztą te poglądy w ciągu kolejnych paru lat.

   Muszę przyznać, że książkę czytało się trudno. Z ekonomią nigdy nie miałam wiele wspólnego, sięgnęłam więc po „Bogactwo i ubóstwo” z przekonaniem, że wreszcie wyrównam braki w temacie, i… niezbyt mi się to udało. Nie jest tu przyczyną niedostatek informacji w tekście, bo jest ich tam solidna i odpowiednia do tematu dawka, okraszona hojnie cytatami i opatrzona bibliografią, jednak problemem stał się dla mnie już na początku styl pisania autora. W żadnym wypadku nie mogę określić książki jako podręcznika czy dzieła naukowego, bo w ostatecznym rozrachunku więcej w nim filozofii niż faktów, co wprowadza momentami chaos. Ponadto, specyfika poglądów autora i niejasność w sposobie ich wyrażania powodują zmęczenie, przez częste (i nieskuteczne zazwyczaj) próby domyślenia się, co właściwie miał on na myśli i co chce powiedzieć przez to, co powiedział - czy jego opis miał na celu pokazanie, że rzecz popiera, czy też nie, skoro neutralności nie można się w całości dopatrzeć?

   Książkę mogę polecić tylko osobom „siedzącym” w ekonomii – choć może nie przeczytają niczego nowego, to mogą skonfrontować założenia autora, poczynione ponad trzydzieści lat temu z sytuacją aktualną; zaprzyjaźnią się też z nią, z dobrym skutkiem zapewne, osoby mniej lub bardziej luźno interesujące się zagadnieniami ekonomicznymi. Za to przeciętnym czytaczom proponuję, by mierzyli siły na zamiary, stawiając za przykład siebie: po lekturze dobrych pięciuset stron rozprawy pana Gildera nie czuję się mądrzejsza ani nawet nieco bardziej „ogarnięta” w temacie - nienawidzę się do tego przyznawać! - za to chaos w głowie mam zacny. I poczucie, że ekonomia to chyba jednak nie dla mnie jest.

Za możliwość przeczytania książki dziękuję portalowi Sztukater.

Dane ogólne:
Tytuł oryginału: Wealth and Poverty
Autor: George Gilder
Wydawnictwo: Zysk i S-ka
Rok wydania polskiego: 2015 (Wydanie II)
Liczba stron: 508

wtorek, 5 maja 2015

Ocalić od zapomnienia. "Zapomniane ludobójstwo" Nikołaja Iwanowa

„Być Polakiem w Związku Sowieckim w 1938 roku – to mniej więcej to samo, co być Żydem w III Rzeszy”.

   Adekwatne porównanie, jednak jak wiele słyszy się na lekcjach historii o losach tych naszych rodaków, którzy żyli w czasach „wielkiego terroru”? Mówi się szeroko o wojnach, omawia czasy PRL-u w Polsce, śmieje się z tamtejszych żartów i podziwia wytrzymałość ludzi, poznaje sylwetki głównych działaczy… a co z tymi, którzy mieszkali poza granicami kraju, w samej Rosji, z tymi, którzy wyjechali za pracą, za chlebem, bądź z innych, nie mniej ważnych powodów? W podręcznikach do historii czasy stalinowskiego terroru narodu polskiego zaczęły się po roku 1939, tymczasem nie jest to całą prawdą.

   Autorem książki „Zapomniane ludobójstwo” jest Nikołaj Iwanow, Rosjanin, historyk związany na co dzień z Uniwersytetem Opolskim, badający losy polskiej mniejszości narodowej w Rosji. Jego dzieło niesie ze sobą dramatyczne przesłanie – nie interesujemy się tym, co spotkało naszych rodaków na obczyźnie, nie pamiętamy o tym, i nieco przerażającym musi wydawać się fakt, że to właśnie ten człowiek, nie żaden polski badacz, na tak wielką skalę i tak czynnie działa w „sprawie polskiej”, z nadzieją, że, w czasie gdy odchodzą powoli ostatni pamiętający te wydarzenia ludzie, rzecz nie zostanie zapomniana.

   Tematyką rozprawy pana Iwanowa nie jest tylko sama „Operacja polska”; stanowi ona kompletny zbiór informacji na temat Polaków w Związku Sowieckim. Tekst podzielono na rozdziały, w których w kolejności chronologicznej przedstawiono wydarzenia, z towarzyszącymi im okolicznościami. Dowiemy się więc dokładnie od samych korzeni, jak wyglądało życie Polaków w sowieckiej Rosji, skąd się tam wzięli, co kierowało nimi, gdy przenosili się na obcą ziemię, jak byli odbierani przez rząd i miejscowych, jak zmieniała się ich sytuacja i co w związku z tym robił rząd Polski… a może bardziej, czego nie robił. Poznamy metody Stalinowskich represji, od zastraszania, przez rozpowszechnianie nieprawdziwych informacji o Polsce, prowokacji, prób zmieniania języka polskiego, ingerowanie w literaturę i podręczniki, po jawną wrogość, wyroki śmierci z naprędce wyszukiwanymi uzasadnieniami i zwykłe morderstwa. Autor traktuje temat z niesamowitą wręcz dokładnością, przedstawiając nie tylko daty i miejsca, ale i przemiany kolejnych skupisk polskości na mapie Rosji, punk po punkcie, nie bawiąc się w subtelności.

   Książka, przy swym poważnym i podręcznikowym niemal wyglądzie, nie jest wcale pisana językiem trudnym. Nie jest to wprawdzie mowa potoczna, ale i nie ma w niej przesadnie „naukowych” naleciałości, utrudniających zrozumienie tekstu przeciętnemu czytelnikowi. I – nade wszystko – nie nudzi, co także jest zasługą stylu pisania: rzeczowego, ale jednocześnie nacechowanego emocjami. Czytając „Zapomniane ludobójstwo” wręcz czuje się zaangażowanie pana Iwanowa, to, że sprawa nie jest mu obojętna i wiele poświęca temu, by nie zapomniano o niej. To zjawisko wyjaśnia się już we wstępie, gdzie autor opowiada o swojej znajomości z Mieczysławem Łozińskim. Pan Łoziński urodził się i do 19 roku życia mieszkał w Związku Radzieckim, na terenie dzisiejszej Ukrainy, przeżył stalinowski terror i ludobójstwo by opisać wszystko w książkach „Polonia nieznana” i „Operacja Polska”. Walczył do końca o to, by godnie uczczono pamięć ofiar tamtych wydarzeń. Zmarł w 2009 roku, nie doczekawszy się skutków swych działań. Jego misję, z pełnym zaangażowaniem kontynuuje Nikołaj Iwanow. Czy skutecznie?...

   Trudno mówić o minusach tej pozycji, znajdę jednak jeden. Są to ilustracje – same w sobie dobrej jakości, jednak w nie najszczęśliwszy sposób umiejscowione. Problem pojawia się, gdy w czasie czytania zerka się na obrazek… i ma chwilę zastanowienia, czego on właściwie dotyczy. Nie jest to kwestia niezrozumienia samego obrazka, tylko tego, że treść, do której się odnosi bądź w związku z którą pozostaje, będzie dopiero za kilka-kilkanaście stron. Bo czy nie dało się umieszczać portretów opisywanych osób tam, gdzie występuje ich opis? Byłoby to logiczne, ale że przykładowe zdjęcie pojawia się nieco wcześniej, wchodzi lekkie, tymczasowe zmieszanie.


   Miałam wiele wątpliwości jeszcze zanim zaczęłam czytać tę książkę. Czy nie okaże się ona zbyt trudną, naukową rozprawą pełną suchych dat i nazwisk, wreszcie, czy nie będzie jedynie powierzchownym bądź tendencyjnym ujęciem tematu, jednak jasny i mocny przekaz, zawarty w ponad 400 stronach tekstu spod pióra pana Iwanowa wywołał szok – i głęboką satysfakcję z faktu, że mogłam się tak wiele nauczyć. Książka zajmie godne miejsce na mojej półce, a ja sama na pewno będę śledzić dalsze poczynania zaangażowanych w walkę o przetrwanie pamięci o tamtych wydarzeniach osób. Polecam też wszystkim zainteresowanym historią, i nie tylko im – bo to coś, co trzeba znać.

Za możliwość przeczytania książki dziękuję portalowi Sztukater.

Dane ogólne:
Tytuł oryginału: Zapomniane ludobójstwo. Polacy w państwie Stalina. „Operacja polska” 1937–1938
Autor: Nikołaj Iwanow
Wydawnictwo: Znak
Rok wydania polskiego: 2014
Liczba stron: 480

piątek, 1 maja 2015

More Books! #5 Kwiecień-maj - Tania książka, Biedronka + trochę fantasy

Żeby dobrze zacząć nowy miesiąc musi się pojawić post służacy chwaleniu się zdobyczami z zeszłego miesiąca, a więc - więcej książków! Jak zwykle, gdy myślę, że w tym miesiącu zaszalałam nieco za bardzo i kolejny będzie chudy i biedny, coś udowadnia mi, że wcale tak nie musi być. Tym razem było to kilka wizyt w księgarence z tanimi książkami, i Biedronka, która zaskoczyła znowu ulubioną moją promocją, czyli książkami po 9,90 - i to aż dwa razy w miesiącu. Poza tym, doszły prezenty od Milczka, w tym jeden, który powinien pojawić się już w poprzednim stosiku, ale jakoś nie załapał się na zdjęcie. Więc wkręcił się teraz (; Zobaczmy, jak wygląda całość:

Trochę tego jest, aż 14 sztuk (a może tylko...). Królują zdobycze biedronkowe, ponieważ jak rzadko trafiło się kilka interesujących. Tania książka średnio, głównie ze względu na fakt, że chciałam mieć coś do poczytania w długiej podróży pociągiem. Swoją drogą - genialny pomysł, te księgarenki na dworcach, ale i czasem boli, jak nagle wessają człowieka, i zawartość portfela, tak jak ilość dni do kolejnej wypłaty przestaje się liczyć w obliczu paru nowych tomików. Są one co prawda taniusie, ale zebrane w stosik nagle nabierają sporej czasem wartości.
Ale w pierwszej kolejności dzisiaj pójdą prezenty (;  Czyli to, co Milczek wykopał i przywiózł ku radości ogólnej.
Dwie pozycje, ale znaczące!

1. "Goliat" Scotta Westerfelda, czyli tom rzeci steampunkowego cyklu, który nawet kiedyśtam zaczęłam czytać, ale w kolejkę "wepchły" się inne rzeczy. Przybył jeszcze w ramach prezentu na Dzień Kobiet (; Niedługo podejmę temat znowu, skoro w kolejce czekają aż trzy, tak ładnie opracowane graficznie tomiszcza.
2. "Okaleczone oko" Weeksa, rzecz, za którą płakałam gdy pojawiła się w księgarniach. Jestem fanką cyklu o Powierniku Światła, dwa poprzedzające tomy już zdobiły moją półkę, i gdy Mag rzucił newsem, że JUŻ JEST, a ja leżę finansowo, to było mi niewymownie smutno. Ale kochany Milczek smutkom zaradził <3 I teraz tylko brać i czytać, choć chodzi za mną myśl, żeby odświeżyć sobie całość. Zobaczymy, jak z czasem będzie.

A teraz można spokojnie przejść do zdobyczy taniusich.

3 i 4. Pani Yarbio, "Mroczne klejnoty" i "Pałac". Oba tomy są częścią jakiejś dłuższej serii, zdaje się, i skusiłam się na nie głównie dlatego, że te mroczne serie Rebisa wyjątkowo wpadają w oko, i wpasują się ładnie w półeczkę zajmowaną przez twórczość pani Rice. A czytać zacznę, jak zorientuję się, co właściwie jest tu pierwszym tomem. Ech ;D
5. "Humpty Dumpty w Oakland" Phillipa L. Dicka. Ponieważ Dick, i chyba tyle miałabym do powiedzenia w kwestii uzasadnienia tego zakupu. Ładne wydanie w twardej oprawie, do poczytania lekkiego zapewne, w wolnej chwili.
6. "Nadzieja czerwona jak śnieg" Andrzeja W. Sawickiego. Biedronkowy łup. Alternatywna historia powstańcza? Zawsze.
7. "Kawaler De Lagardere" Paula Fevala. Skusił mnie opis - awantury spod znaku płaszcza i szpady zazwyczaj miło się czyta, tę nawet już zaczęłam, i muszę przyznać, że nie rozczarowała mnie. Towarzystwo wyjątkowo awanturnicze się zapowiada ;D
8. "Kwiat Lilii we Krwi" Haliny Popławskiej. Pani Popławska tłumaczyła "Kawalera De Lagardere" i pokusiła się o własną książkę... ciekawam, co z tego wynikło. W ścisłej kolejce do przeczytania.
9. "Marzenia Joy" Lisy See. A to już biedronkowa zdobycz, łącznie z kolejną pozycją, czyli...
10. "Dziennikiem czasu blokady" Leny Muchiny. Mają to być wstrząsające zapiski petersburskiej nastolatki z lat 1941-1942. Musi to być mocna rzecz.

Ostatnia część to ostatnie biedronkowe promocje, które królowały na facebookowych grupkach w postach "chwalę się". To i ja postanowiłam skorzystać... Głównie było to piękne wydanie powieści Jane Austen, ale że posiadam je już w wersji "Klasyka Romansu", to zgarnęłam tylko pozostałe pozycje, czyli:

11 i 12. "Północ i Południe" oraz "Panie z Cranford" Elizabeth Gaskell. Nie znam, ale tak urokliwym tomikom nie potrafiłam się oprzeć.
13. "Zew górzystej krainy" Amy Cameron - zainteresował mnie z opisu.
14. "Wyznania Chińskiej kurtyzany" - kiedyś już czytałam, nie jest to rzecz wysokich lotów, ale ciekawa, a ja jakoś nadal mam sympatię do tego typu wschodnich historyjek. Lekkie wieczorowe czytadełko.

Milczek też zebrał coś ładnego, ale pochwalić sie nie chciał, chociaż jak na mój gust, jest czym (zdradzę sekret - nowe wydanie "Kronik Amberu" i "Trylogii Ciągu"!), Więc to tyle na ten miesiąc, czuję się usatysfakcjonowana, nawet pomimo standardowego braku miejsca na książki (;