poniedziałek, 28 grudnia 2015

Wieczorynka #5: "Kolekcja Pośmiertnych Portretów" Maćka Jakubskiego. Fragment powieści


Szybko nadeszła okazja opublikowania ponownie czegoś do poczytania przed snem. Dzisiaj jednak wpadamy w nieco bardziej ponure klimaty, a to za sprawą książki "Kolekcja Pośmiertnych Portretów", która dopiero ma się du wydaniu, że tak powiem (; Dokładniej rzecz ujmując: na portalu PolakPotrafi.pl trwa własnie zbiórka pieniędzy na wspomniane dzieło - polecam więc kliknąć w link i dorzucić coś od siebie! 

Tymczasem, zapraszam do przeczytania fragmentu powieści, udostępnionego nam dzięki uprzejmości autora. Uwaga! Nie czytać w trakcie jedzenia.

Miłych koszmarów!





Mistrz Nyteshad pochylił się nad trupem leżącym na stole. Nekromata, jak zawsze podczas pracy w swojej krypcie, był ubrany w strój roboczy. Założył gumowe długie buty na wysokiej podeszwie, a także długi, sięgający kostek płaszcz z nieprzemakalnego materiału oraz gumowe rękawice. Całości stroju dopełniała ściśle przylegająca do głowy czapka oraz binokulary z wymiennymi szkłami powiększającymi. Ciężko było mu się poruszać w takim stroju, ale miał on niewątpliwe zalety praktyczne – wszak praca z umarłymi nie należała do najczystszych i bałagan w pracowni Mistrza Nyteshada niczym specjalnie nie różnił się od tego, jaki można było zastać w kuchni pierwszej lepszej gospody. Po prawdzie co to za różnica, czy to ludzkie, czy bydlęce części i krew? Nyteshad naprawdę kochał swój zawód, który z czasem przerodził się w pasję. Poza wątpliwej jakości sławą i bogactwem, dawała mu ona prawdziwą satysfakcję. Czuł się niemal jak artysta pracując z „żywymi inaczej”, jak nazywał materiał ludzki trafiający do jego krypty.

Na stole leżała w chwili obecnej młoda kobieta, liczyła sobie góra dwadzieścia lat. Za życia musiała być całkiem ładna, na co wskazywało ciało, które nawet po śmierci zachowało apetyczne kobiece kształty. Nyteshad zastanawiał się nawet przez chwilę, czy nie ożywić dziewczyny, ale po pierwsze mieszkały z nim już dwie nieumarłe, które swego czasu wskrzesił dla zaspakajania swoich własnych potrzeb. A nieumarłe miały te same wady, co żywe kobiety, bywały zazdrosne. Blondynka Lena i rudowłosa Wiktoria spełniały jego najskrytsze fantazje, a także dbały o przyziemne sprawy, choć w tym drugim przypadku większością prac domowych zajmował się kamerdyner Helmut. Po drugie leżąca na stole dziewczyna zaczynała się rozkładać. Musiała spędzić pod ziemią trochę czasu, zanim Drette przywiózł ją do Nyteshada. Dziś brzydko pachniała, a jej kolory odbiegały już znacznie od naturalnych.

sobota, 26 grudnia 2015

Wieczorynka #4: "Mohernet" Marcina Jamiołkowskiego - opowiadanie

Sporo ostatnio trafia się nam krótkich tekstów różnych autorów do publikacji, a to wszystko dzięki wydawnictwu Genius Creations, które w swej szczodrości dzieli się z czytelnikami coraz to nowymi próbkami twórczości spod swoich skrzydeł. Chyba powstanie z tego nawet osobny cykl... jak już wymyślimy stosowną nazwę (; A na razie - wieczorynka! Czyli tekścik do poczytania przed snem. Dzisiaj jest to opowiadanie Marcina Jamiołkowskiego ("Okup krwi"!), o tytule "Mohernet". Zapraszam do lektury (;




Pułkownik Stanisław Kalina czekał.
Krzesło było twarde i niewygodne, a tępy ból w krzyżu i kolanach przypominał o niedawno zdiagnozowanym reumatyzmie. Stojąca na biurku popielniczka sugerowała, że można palić, sięgnął więc do kieszeni po paczkę.
Zdążył wypalić dwa papierosy zanim drzwi do gabinetu otworzyły się i w drzwiach stanął generał Jedlik.
– Jesteś w końcu – warknął Kalina. – Dupa mi zdrętwiała od siedzenia, a nieczęsto się to zdarza.
– Wiadomo, hartowana w najgorszym ogniu. – Po Jedliku nie widać było nawet śladu współczucia. Obszedł biurko i zasiadł w swoim fotelu: dużym, skórzanym i miękkim, jak ocenił pułkownik.
– Mógłbyś chociaż zasalutować. – Jedlik otworzył szufladę i również wyjął papierosy.
– Nie przyszedłem lizać ci butów. Czekam chyba z pół godziny, gdybym wiedział, że się spóźnisz…
– Sprawy służbowe – powiedział generał i zaciągnął się z lubością, po czym wypuścił dym w stronę sufitu. – No co tam, Stasiek? Tylko streszczaj się, czasu nie mam.
– Potrzebuję pożyczyć od ciebie agentkę.
– Uuuuu! – Jedlik wydął usta. – No wiesz, da się załatwić. Jakieś szczególne wymagania?
– Ma być sprawna. I najlepiej z jedynką.
Jedlik parsknął rozbawiony.

piątek, 25 grudnia 2015

(Nie) odpręż się - "Przedrzeźniacz" Waltera Tevisa

Wyobraźcie sobie świat, w którym nie ma książek. Straszne, nie? Może i straszne, ale nie do końca – ludzie czują przecież pociąg do poznawania nowych historii, czy to słuchając ich, czy oglądając, czy wreszcie czytając, a w parze z naszą wrodzoną wynalazczością nie trwałoby wcale długo, by czytanie i pisanie odkryto na nowo. Czyż nie byłaby straszniejszą wizja świata, w którym zabrakłoby nie książek, a właśnie tej ciekawości, w którym człowiek byłby tak bardzo zwrócony do wewnątrz, by przestać interesować się czymkolwiek oprócz własnych najprostszych potrzeb? Przed takim właśnie losem – który wcale nie jest tak absurdalnie nieprawdopodobny, jak może nam się wydawać! - próbuje nas przestrzec Walter Tevis w swoim "Przedrzeźniaczu".

Co doprowadziło do takiego stanu? Nie wiadomo do końca – historia ostatnich kilku wieków podawana jest czytelnikom bardzo małą łyżeczką. Na pewno robotyka rozwinęła się do tego stopnia, że kolejne generacje coraz to doskonalszych "myślących maszyn" wyręczały człowieka w coraz to większej liczbie coraz to bardziej skomplikowanych zadań: obsługa w restauracjach, komunikacja miejska, sprzątanie ulic, wreszcie sprawowanie urzędów na szczeblu lokalnym czy nawet państwowym. Po drodze mogło też stać się coś strasznego i na skalę tak wielką, że spowodowało istną obsesję na punkcie prywatności – dziś dzieci w specjalnych internatach od małego wpajane mają, że nawet próba nawiązania luźnej pogawędki jest inwazją na cudze dobra osobiste - a także najważniejszą zasadę: "o nic nie pytaj, odpręż się". Po ulicach snują się więc ponure gromadki zamkniętych we własnych głowach istot o tępych spojrzeniach, jarających trawkę i łykających garściami środki psychotropowe, podczas gdy wszystkim, co do tej pory pozwalało cywilizacji funkcjonować, zajmują się roboty. Wielu nie może znieść tak jałowej egzystencji i z braku czegoś, czego nie potrafi nawet nazwać, w wyrazie tępego, bezsilnego buntu, jeden po drugim dokonują samospaleń.

wtorek, 22 grudnia 2015

Kusząc Los #1: "Psy w Winnicy" Vincenta Bakera


Tym wpisem niniejszym inaugurujemy nowy kącik w naszej małej, bezpiecznej norce pełnej książek: bywają bowiem i takie wieczory, kiedy prócz dobrego czytania i odrobiny herbaty niezaprzeczalnie chodzi za człowiekiem ochota, by... w coś zagrać. Bywa więc, że oderwawszy się od czytania historii, zasiadamy razem przy stole, by opowiadać własne. Mowa, rzecz jasna, o grach fabularnych.


Zarówno ja, Milczek, jak i Vyar, jesteśmy graczami. A ponieważ podręczniki do RPG to także książki, nierzadko bogate w treść, ale i pięknie wydane, wydaje się olbrzymim marnotrawstwem, by nie wspomnieć o nich tutaj. Stanowią bowiem niemałą i znaczącą – zarówno ilościowo, jak i pod względem ładunku sentymentalnego – część naszych wspólnych zbiorów.

Zaczniemy ciut skromnie... Ale kto wie, co będzie później? Być może uznacie, że te nasze rolplejowe wynurzenia dobrze się czyta, a przez to będzie się ich pojawiać nieco więcej?


O "Psach w Winnicy", pierwszej (no, nie do końca, ale o tej pierwszej-pierwszej może innym razem?) grze dobrze znanego obecnie twórcy, Davida Vincenta Bakera, głośno było od samego początku, a chociaż nie weszła na stałe do mainstreamu (swoją sławą do dziś zdążyła przyćmić ją inna gra tego samego twórcy, "Apocalypse World"), ma na całym świecie wielu oddanych fanów. Ja sam do niedawna wiedziałem jedynie, że takie coś istnieje – nie zagłębiałem się w temat, jako że jak dotąd gry niezależne (znane też jako gry indie, od angielskiego słowa "independent") kojarzyły mi się raczej ambiwalentnie – jako pełne nowatorskich, świeżych pomysłów, które niezbyt często szły w parze z grywalnością i funkcjonalnością, a nawet jeśli, to nie na tyle, by dłużej zatrzymać przy sobie graczy. Ba! W Polsce przez dłuższy czas tytuł ten pozostawał nieznany szerokiemu odbiorcy, jednak dopiero dzięki wysiłkom wydawnictwa Gindie (oraz zorganizowanej niewiele ponad rok temu zbiórce na portalu Wspieram.to) sytuacja ta ma jeszcze szansę się zmienić. Niejako właśnie dzięki temu – oraz za namową znajomego (o hai, Magnus!), który system ten bardzo zachwalał jako coś rzeczywiście nowatorskiego i niepowtarzalnego – sam postanowiłem spróbować. Efekty znacząco przeszły moje oczekiwania, o czym za chwilę bardzo chętnie wam opowiem. Zapraszam do lektury!


niedziela, 20 grudnia 2015

Im więksi, tym mocniej upadają - "Upadek Hyperiona" Dana Simmonsa

Zachwyt całością i rozczarowanie zakończeniem – to najważniejsze dwa odczucia, które pamiętam z lektury "Hyperiona". Wydawałoby się więc logicznym następstwem, że kiedy tylko kolejny tom pojawi się na sklepowych półkach, rzucę się na niego z szałem. By poznać ciąg dalszy – musiałem poznać ciąg dalszy! - oraz by jeszcze raz poczuć ten sam zachwyt. Wiadomo jednak, że im doskonalszy pierwowzór, tym trudniej mu dorównać, tym trudniej stworzyć kontynuację, która sprosta wszystkim tym oczekiwaniom, które stawia przed nią rozkochany w oryginale czytelnik. Czy Dan Simmons stanął na wysokości zadania i zdołał pobić sam siebie?

"Upadek" podejmuje opowieść w tym samym punkcie, w którym porzucił ją pierwowzór: pielgrzymi, w składzie nieco uszczuplonym, ale względnie w dobrym stanie, docierają wreszcie do doliny mieszczącej Grobowce Czasu, gotowi na spotkanie z Dzierzbą. W samą porę - cała Hegemonia staje bowiem na progu wojny, gdy siły Wygnańców docierają na Hyperiona i przegrupowują się. Wkrótce padną pierwsze salwy. Rada Sieci rozpoczyna obrady poświęcone dalszemu rozwojowi wypadków. W tym samym czasie na promenadę przybywa Joseph Severn – cybryd, twór posiadający może ludzkie ciało, ale zamieszkiwane przez sztuczną inteligencję. Severn podaje się za artystę, rysownika, którego rolą w całym tym zamieszaniu jest uwiecznienie dla potomności wielkich i kluczowych chwil, które wkrótce nadejdą, prawdziwy powód jego obecności tam jest jednak nieco inny: sny. Z jakiegoś powodu śni o Pielgrzymach, w sposób taki, jakby pośród nich przebywał i z nimi podróżował. Snami tymi żywo zainteresowana jest prezydent Hegemonii, Meina Gladstone, upatrując w nich odpowiedzi na nurtujące ją pytania...

Pierwsza rzecz, która rzuca się w oczy, to odmienność struktury "Upadku..." od oryginału. Zamiast kilku obszernych części, sequel dzieli się na kilkadziesiąt krótkich rozdziałów, w których narracja przeskakuje pomiędzy postaciami, miejscami i wydarzeniami. Może i to nic dziwnego – w końcu każdy z Pielgrzymów już opowiedział swoją historię, dalsze podtrzymywanie pierwotnej formy nie miałoby sensu – ale i tak odczułem zmianę, dysonans, wrażenie jakiejś utraconej spójności. To jednak nie jest jedyna różnica, pojawia się bowiem nowy główny bohater, spychając na dalszy plan Pielgrzymów i ich misję. Efekt podobny do tego obserwowanego w rodzimej sadze Sapkowskiego – nagły i toksyczny spadek zawartości Wiedźmina w "Wiedźminie". Jak się z resztą potem okazuje, ku mojemu wielkiemu niezadowoleniu, ów "nowy" główny bohater, Joseph Severn, to tak naprawdę stary znajomy – nie chcę zdradzić zbyt wiele, choć to prawie oczywiste. Szybko z resztą dowiadujemy się, kto to taki.

wtorek, 15 grudnia 2015

Nie tylko "Lolita". "Pupilla. Metamorfozy figury drapieżnej dziewczynki w wyobraźni symbolicznej XX wieku" Katarzyny Przyłuskiej-Urbanowicz

   Fakt, że szczególnie interesują mnie książki o kobietach, jest chyba cechą, że tak powiem, typową. Obraz kobiety gdzieś tam, jej życie w jakichś tam czasach, w warunkach trudniejszych bądź łatwiejszych, dawniej czy współcześnie… Motyw ten jest dość lubiany, nie tylko wśród czytelników, jako że życie żon, matek i córek znanych postaci było często okryte tajemnicą, ale wcale nie mniej ciekawe. Przeglądając zawartość swoich stosów książkowych natknęłam się jednak na jedną, bardzo specyficzną pozycję, która w dość nietypowy sposób wpasowuje się w zadany motyw, dość jaskrawo się jednak wyróżniając na tle innych tego typu pozycji. Mowa o „Pupilli” Katarzyny Przyłuskiej-Urbanowicz, książce, będącej właściwie pracą doktorską, dotyczącej nie kobiet, a dziewczynek, i ich specyficznej roli: „małoletniej kochanki”, dziecka, które staje się drapieżnikiem, zanim jeszcze stanie się świadome własnej seksualności.

   Autorka podejmuje się analizy pięciu przypadków: wedekindowską Lulu, Alice Antoinette de Watteyille, Lucia, młoda akrobatka Dolores, i, ponad wszystko, Lolita, znana z prozy Nabokowa. Nie należy dać się jednak zwieść myśleniu, że książka to tylko analiza tych pięciu postaci i zachwytów bądź oburzenia nad ich losami – te dziewczynki to jedynie pretekst do rozważań o większym rozmachu. Każdy rozdział prezentuje inną postać, a ilości informacji, jaka zostaje podana przy okazji sprawia, że ona sama gdzieś się w tym wszystkim gubi, zatopiona w okolicznościach, konsekwencjach, objawach, twórcach, myślach twórców, relacjach wśród obsady, reakcjach społeczeństwa; na szczęście jednak odnajduje się zawsze w odpowiednim momencie by z mocnym akcentem zakończyć swoją opowieść.

sobota, 5 grudnia 2015

"From the hell's heart... I kick you in the nuts". Incognito #6: Kolory Grozy cz. I

Niewidzialność to jedna z najbardziej czadowych supermocy, jakie można mieć! Pomyślcie o tej całej gamie zastosowań, jakie można znaleźć dla czegoś takiego. Zjazd rodzinny, na którym trzeba wycałować wszystkie ciotki z czeterech stron świata? Puff! Nudne korpo-zebranie, na którym szef jak zwykle mówi o tym, jak ważna jest synergia? Puff! Randka w ciemno z dziewoją, która z automatu mówi, że jest weganką, robi crossfit i żywi się tylko "organiczną" żywnością? Puff! Empik jak zwykle ma całą masę książek, które oczywiście musisz dodać do swoich zbiorów, a na które absolutnie cię nie stać?* Puff! Wspaniała wizja. "Incognito: Niesamowity przypadek Pawła K." opowiada właśnie historię kogoś, kto taki niezwykły talent posiadł. I chociaż wciąż stawiam pierwsze kroki w świecie polskiego komiksu, zwłaszcza tego superbohaterskiego, właśnie z tego powodu zainteresowała mnie ta seria. Dziś na tapecie – zeszyt szósty... Od którego przyszło mi rozpocząć kontakt z "Incognito".

Pozwoliłem sobie na mały research po poprzednich zeszytach serii (dostępnych w sieci, w czerni i bieli, na stronie C&C Comics, o tutaj: http://cc-comics.pl/incognito/ - od szóstego numeru jednak wydawniczą pałeczkę przejmuje Sol Invictus, co zdecydowanie widać, a o czym za chwilę), aby rozeznać się, o co w tym naprawdę chodzi. Historia rysuje się następująco: Paweł Kamiński jest typowym outsiderem. Jego życie towarzyskie leży w kompletnych gruzach, jemu samemu brak odwagi i pewności siebie. Mówi o sobie, że pozostaje niewidzialny dla innych ludzi, ciekawszych niż on. Jak na ironię, pewnego wieczoru odkrywa, że faktycznie potrafi stawać się niewidzialny w chwili zagrożenia. Postanawia, że wykorzysta ten dar do walki z przestępczością na ulicach. Co ciekawe, supermoc Pawła nie czyni go od razu superbohaterem na miarę Flasha czy Kapitana Ameryki. Przyznaje, że nie jest silny ani szybki, ani nie stać go na niesamowite gadżety, wyposaża się więc w grube, nabijane ćwiekami rękawice, gaz pieprzowy oraz bomby błyskowe, które, wespół z nowo zdobytą mocą, pozwalają mu uzyskać nie do końca uczciwą przewagę w walce z oprychami (przyznaję, bardzo przypadł mi do gustu akurat ten smaczek). Przybiera też nowe imię, jego superbohaterski pseudonim: Incognito.

Szósty zeszyt serii składa się właściwie z dwóch części: pierwsza, "Pożegnanie", opowiada historę sprzymierzeńca Incognito, tajemniczej Alicji. Ta zaś, w towarzystwie niedawno poznanego Adama, odłącza się od naszego bohatera i rusza zbadać poszlakę, która może pomóc jej odszukać Barona – miejskiego króla zbrodni – i jednocześnie dowiedzieć się, skąd wzięły się jej niezwykłe zdolności. Druga zaś – Kolory Grozy – przenosi nas z powrotem do Pawła, który ma własne problemy. Musi bowiem stanąć oko w oko z nowym wrogiem - obcy zna jego tożsamość i wydaje się prowadzić z nim coś w rodzaju sadystycznych podchodów. Incognito musi dopaść go, zanim postanowi obwieścić światu, czym pan Kamiński zajmuje się po nocach...

"Incognito" to komiks, z którym mam kilka problemów. Pierwszy – najbardziej rzucający się w oczy - to taki, że kreska jest niesamowicie nierówna. Wszystkie zeszyty aż do tego momentu wyglądały mocno średnio, podobnie jak "Pożegnanie" – proporcje ciała postaci miejscami dziwne, podobnie jak ułożenie ich ciał, kolorystyka jakaś pastelowa (w #6 – poprzednie były czarno-białe)... Z kolei druga połowa zeszytu, właściwe "Kolory Grozy", wygląda już znacznie lepiej, w niczym nie ustępując, na przykład, takiemu "Lisowi". To zdecydowanie zmiana na lepsze. Drugi problem – to to, że mimo paru ciekawych smaczków, opowiadana tu historia wydaje się strasznie... typowa dla komiksów o superbohaterach. Do tego momentu nie nastąpiło nic niesamowitego, co przykułoby moją uwagę i sprawiłoby, że z niecierpliwością czekałbym na ciąg dalszy. Po trzecie, dialogi miejscami są sztywne, miejscami wydumane, za to miejscami chociaż błyskotliwe – choć ze strony samego Incognito aż za bardzo cwaniackie jak na kogoś, kto do niedawna uchodził za kompletnego outsidera. Przypomina się – aż za bardzo - inny, zamorski superbohater. Ten taki, co zawsze miał dostęp do sieci.

Finalny werdykt? "Incognito" to w moim odczuciu komiks mocno średni, ale zeszyt numer sześć wydaje się zwiastować nadchodzące zmiany na lepsze. I chociaż "Niesamowity przypadek Pawła K." niedociągnięć ma wiele i nie zaimponuje jak dotąd niczym komuś, kto, na przykład, widział już "Lisa", myślę, że mimo wszystko warto dać mu szansę. Bo a nuż ten szary, smętny frajer w kącie okaże się rzeczywiście mieć jakąś ukrytą moc – i tylko czeka na moment, by nią wszystkich zadziwić?

* - autor tego tekstu w żaden sposób nie promuje zachowań powszechnie uznawanych za karalne, a wręcz stanowczo je potępia. Podobnie jak politykę cenową wobec słowa pisanego w tym kraju.

Za udostępnienie egzemplarza do recenzji dziękujemy wydawnictwu Sol Invictus.

Dane ogólne:
Tytuł: Incognito #6: Kolory Grozy. Część I.
Autorzy: Piotr Czarnecki (scenariusz), Łukasz Ciżmowski i Monika Filipiak (ilustracje)
Wydawnictwo: Sol Invictus
Rok wydania: 2015
Liczba stron: 32

piątek, 4 grudnia 2015

More Books! #9 Listopad-grudzień, czyli Artefaktowo-RPG-owa mieszanka

   Listopad nas nie zaskoczył, w większości przynajmniej, jako że stanowił książkową ciągłość z październikiem. Przedstawiłam wtedy pierwsze 4 Artefakty, zdobyte przez nas (część kupione, część recenzenckie) - nie w zaleconej kolejności, niestety wpływ na to miała zawartość odwiedzanych przez nas księgarni ;D
Resztę serii udało nam się dozbierać krótko potem - a raczej w kolejnym wypadzie księgarnianym, kiedy to zastanawialiśmy się, którą z trzech książek wziąć najpierw, po czym oczywiście zdecydowaliśmy się na wszystkie. Klasyka gatunku po prostu. Przy okazji zdarzyło nam się ocenić zawartość i obsługę trzech krakowskich sieciówek, i wyszło nam, że: a) Matras nie ma albo nie wie, czy ma, a książki widniejące w systemie nie istnieją w rzeczywistości; b) Empik ma w zasadzie co trzeba, ale nakleja durne naklejki na okładki, co powoduje ich uszkodzenie - dysponowali sześcioma egzmeplarzami "Trawy", każdy z jednakowo obdartym lakierem na okładce, ale o obniżce ceny nie ma mowy; c) Świat Książki albo ma w ilości stosowej, albo nie ma wcale, ale przynajmniej obsługa wie, co robi bez wielkiej krzątaniny. A że wpadło 20% rabatu i karta stałego klienta, to plebiscyt na ulubioną sieciówkę wygrał ostatni. Przy czym i tak wciąż zastanawiam się, czmuśmy tego po prostu nie zamówili w internetach... cóż, księgarniany szwend ma swój urok, a zwłaszcza, jeśli uczczony zostaje wieczorkiem na pysznej kawie w jakimś przytulnym miejscu.


   Ale przejdźmy do rzeczy... w tym miesiącu stosik duży nie jest, jednak, śmiem twierdzić, że jest treściwy i urozmaicony czymś szczególnym. Zacznijmy jednak od Magowych Artefaktów... Lecąc od dołu, by zachować właściwą numerację, chociaż i tak nie przybywały do nas we właściwej kolejności, ale niech tam.
1. "Trawa" Sheri S. Tepper. Jedna z książek, których opis mnie bardziej zainteresował, poza tym - zielona! A ilustracja okładkowa jest po prostu cudowna. Więcej zieleni proszę, Magu!
2. "Przedrzeźniacz" Waltera Tevisa. Objętościowo mniejszy, ale wcale nie mniej interesujący. Milczek już czytał i się był zachwycił, odpowiednio zmotywowany napisze niedługo kilka słów.
3. "Drugie odkrycie ludzkości. Norstrilia" Cordwainer Smith (musiałam wygooglać profil autora - to imię jest tak specyficzne, że odruchowo uznałam go za kobietę). Ma koteła na okładce! Fajnego koteła! I to dwie książki w jednej!
4. "Upadek Hyperiona" Dana Simmonsa. Ciąg dalszy recenzowanej już przez Milczka książki, również już przeczytana, do napisania. Dostałam spoiler zakończenia. I tak zamierzam przeczytać.