sobota, 31 stycznia 2015

Kącik Herbaciany #2 - Lipton Tea Inspirowane deserem Gruszka w Czekoladzie



Drugi odcinek, i drugi raz niesamowicie długi czas poświęcony na zastanawianie się, co właściwie opisać. Nie, to, że nie ma o czym - wręcz przeciwnie! Wybór mam stanowczo za duży, i nijak nie chcą się te cudowności ustawić w porządną kolejkę...

Postanowiłam więc po prostu wybrać to, co najczęściej ostatnio bywało u mnie pijane, czyli...


Lipton. Lipton ma to do siebie, że jest go dużo. Stajesz przed półką i myślisz, że chciałbyś wszystko...Mieszanki owocowe, kwiatowe,czarne, białe, zielone, połączenia, miksy... zwariować można.

Tę miło oblaną czekoladą gruszeczkę wypatrzyłam przypadkiem, schowaną za cytrusami i innymi mangami, kamuflowała się świetnie. A poniewać jedną gruszkową (tu!) herbatkę zdążyłam posmakować i polubić, to z tą nie miałam już żadnych wątliwości. I na dodatek ta czekolada... mniamuś.

Skład:

Trudno go było znaleźć. Chociaż tak po czasie patrząc, to wystarczyło się przyjrzeć, a ja, nieboraczek, wypatrzyłam go dopiero po paru dniach, na bocznej ściance pudełka, gdzie świecił czarno na żółtym wyraźnie. Wydaje mi się, że to wina samego pudełka - mnóstwo odwracającyh uwagę elementów, i przechwałek producenta.

Dokładnie rzecz biorąc, mieszanka zawiera czarną herbatę, aromat i 2,2 % gruszki.

Gruszki oczywiście mało! To jeden z moich ulubionych owoców, więc zawsze będzie go mało. z drugiej strony, nie zawiera dodatków udających smak, typu jabłko czy dzika róża, co się chwali. Jeśłi w smaku poczujemy owoc, będzie to na pewno gruszka.

Wsadźmy nos do pudełka...

Klasyka czarnego suszu, choć delikatna. I tyle. Może lekka nutka czekolady, ale ledwie ledwie wyczuwalna.

Sposób przygotowania:

Zalać 200 ml wrzątku, parzyć 2-3 minuty. Bardzo krótko jak na herbatę, ale ma to sens, by gorycz czarnej nie zabiła smakowego dodatku. Producent dodatkowo zaleca, by nic więcej do niej nie dodawać, i pierwszy raz spotykam się z takim zapisem - ani mleka ani cukru. Jak dla mnie oczywiste, ale ja to ja - inni mają zwyczaj sypać cukier do herbaty tonami, i się zapewne zdziwią.

Efekty:

Zapach po zaparzeniu: 
Trudno go opisać, najbliższe określenie, jakie przychodzi mi do głowy, to "ciepły". Lekki zapach klasycznej, czarnej herbaty z czekoladową nutą.

Smak:
Intensywny, ale bez goryczy, co mnie bardzo ucieszyło. Wyraźny owocowy posmak, i, chociaż nadal czekiwałabym po gruszce trochę więcej, jest przyjemny. Herbata jest wręcz słodkawa w smaku, nie w "cukrowy"sposób, ale wiele subtelniejszy, rzeczywiście przywodzi na myśl czekoladę.
Zastanawia mnie opcja połączenia jej z syropem np. z pigwy...

Ogółem?

Bardzo pozytywne zaskoczenie po ostrożnym podejściu do sprawy. To jedna z herbat, która zostanie ze mną na dłużej. I nie tylko ze mną,  bo niejaki Milczek chyba  równiez w niej zasmakował...

Opakowanie zawiera 32 gram, ceny nie pamiętam, ale było to poniżej 4 zł.

Jeszcze jedno, taka mała "szpileczka":

"Torebki piramidki lekko wirują, uwalniając wspaniały smak na chwilę prawdziwej rozkoszy"

Przyglądałam się. Nic mi w kubku nie wirowało. A szkoda! ;D


wtorek, 27 stycznia 2015

O pechowym czarnoksiężniku i smoku, całkiem poważnie, czyli "Jednym zaklęciem" Lawrence'a Watt-Evans

   Czy można zabić smoka, mając do dyspozycji tylko jedno zaklęcie? Czemu nie!

   „Jednym zaklęciem” czytałam już kilka razy, jednak ostatnio było to dobrych kilka lat temu, jeszcze za moich szkolnych czasów. Wtedy było to już stare tomisko, oprawione w twardą okładkę z pięknym obrazem maga i zamku na froncie. Od razu mnie wtedy przyciągnęło. Tymczasem, przeglądając ostatnio zawartość jednej z małych księgarenek, trafiłam na nowsze wydanie, i nie mogłam się oprzeć – mam zdecydowanie silny sentyment do niej, choć „nówka” już nie wygląda tak zjawiskowo – cienka, czarna książeczka.

   Głównym bohaterem jest Tobas z Telven, uczeń czarnoksiężnika i wielki pechowiec. Poznajemy go w chwili, gdy znany jest już w okolicy ze swojego pecha: żył niegdyś jak przysłowiowy pączek w maśle, nie musząc i nie chcąc robić nic pożytecznego, opłacany przez ojca-pirata. Do czasu. Bogaty ojczulek zginął, gdy jego statek – wraz z całym dobytkiem – został zatopiony przez pewnego demonologa przy próbie kolejnej napaści. Rodzina, nie zwlekając, wystawiła Tobasa za drzwi, więc ten, chcąc nie chcąc, musiał znaleźć jakieś zajęcie. Ale co można robić, nie potrafiąc właściwie nic? Jedyne, co siedemnastolatkowi się udało, to naciągnąć starego, zgrzybiałego maga, Roggita, na to, by przyjął go jako ucznia, choć stanowczo młodzieniec nasz przekroczył stosowny do tego wiek. Ale to nie koniec pecha. Staruszek, jak to bywa, umarł… spokojnie, we śnie, zdążywszy nauczyć swojego czeladnika tylko jednego, prostego zaklęcia. Do tego dochodzi pożar chatki, i tak otrzymujemy włóczęgę bez grosza przy duszy, który, odrzucony przez ziomków, idzie szukać szczęścia gdzie indziej. I tak trafia na werbownika, poszukującego „bohaterów”, którzy zabiją smoka… W nagrodę jest ręka księżniczki, posada na dworze i 1000 złotych monet. No któż by się oparł? Może ten, kogo straż nie ściga za spanie w bramach…

   Niektórym przyjdzie na myśl imię „Rincewind”. Ja na to odpowiem: coś jak Rincewind, tylko bardziej. Tobas z Telven nie jest naiwny, jest klasycznie i do bólu leniwy. Jedyne, czego w życiu chce, to żyć w dostatku, bez konieczności zbędnego męczenia się, przyzwyczajony do wygód, nie chce z nich zrezygnować. Rozważa wszelkie  możliwe sposoby: od zdobycia wiedzy czarnoksięskiej, naciągając innych czarnoksiężników niejako „na biedę”, po małżeństwo dla pieniędzy. Ta ostatnia opcja bawiła mnie najbardziej, już nawet nie przez to, że sam bohater ocenia siebie jako kompletnie nieatrakcyjnego, ale dlatego, że każda panna to przede wszystkim stan posiadania: czy może utrzymać z posagu dwie osoby, czy też  nie. Jednocześnie autor ujmuje to w sposób zupełnie nieprzesadzony, myśleniem materialistycznym, ale nie jednostronnym, tak, że skłania do zastanowienia, jak bardzo można się wczuć w myślenie osoby będącej w sytuacji Tobasa.

   A smok? Ano, smok jest, i to niemały. Straszy małe, ponure księstwo Dwomor, pali osiedla, zjada ludzi. Podobno nawet recytuje poezję. Osobom, którym temat wydaje się już oklepany i myślą, że znają z góry zakończenie, powiem: bestia to tylko pretekst, wstęp i przyczynek innych, ciekawszych wydarzeń.

   Tym, co sprawiło, że mam do tej powieści aż taką sympatię, jest magia. Czarnoksiężnicy, czarownicy, demonolodzy, wiedźmy; zaklęcia, które wymagają gestów i składników do wykonania, które można zepsuć niedokładnością czy krzywo ułożonym palcem – to klasyka gatunku. Klasyczna tak, że aż już niespotykana, i nie sposób nie uśmiechnąć się, czytając, na przykład, o czarze służącym do otwierania słoików, przywołującym straszliwego demona, który ów słoik odkręca ze wszelkimi efektami specjalnymi, i znika. Coś pięknego.

   Nie brak jednak książce i słabych stron. Styl pisania autora jest prosty, wręcz momentami skrótowy, zwraca się na to uwagę zwłaszcza przy opisach krajobrazów lub postaci, które zdecydowanie mogłyby być barwniejsze i bardziej szczegółowe. Smok jest duży, dziewczyna ładna i bogata lub nie, i to tyle, żadnego rozwodzenia się nad zaletami lub wadami. Styl taki pasuje do postaci Tobasa, ale do klimatu powieści – już nie bardzo. Lawrence Watt Evans pisze głównie krótsze opowiadania, a jego dorobek liczy ich ponad 100, z czego bodaj tylko 5 zostało przetłumaczone na język polski, a i to nigdy nie zdobyły u nas większego uznania. A szkoda. Chętnie przeczytałabym któreś z jego późniejszych dzieł – „Jednym zaklęciem” powstało prawie 30 lat temu.

   Rzecz, o której chciałam jeszcze wspomnieć, to sposób, w jaki autor zakończył wątki: nie w samej powieści, lecz w dopisku po niej. Mam mieszane uczucia co do takiego rozwiązania: z jednej strony, jest to fajny zbiór ciekawostek, łącznie z wyjaśnieniem wielu pobocznych sytuacji , i dodaje to pewnego specyficznego charakteru, a z drugiej… dlaczego nie w samej powieści? Co stało na przeszkodzie, by, na przykład, pochodzenie i motywacje którejś z postaci wyjaśnić gdzieś po drodze, w tej sposób dając jej samej przecież więcej życia?

   „Jednym zaklęciem” to książka, którą z całą pewnością można polecić wielbicielom klasycznego fantasy, wielbicielom legend arturiańskich, a także tym, którzy szukają przyjemnego, lekkiego czytadełka w klimacie. Nie jest to literatura wysokich lotów, ale ma swój urok, który nic nie stracił z biegiem czasu. Razem, daje to powieść, którą warto znać.


Dane ogólne:
Tytuł oryginału: With a single spell
Autor: Lawrence Watt-Evans
Wydawnictwo: Mag
Rok wydania polskiego: 2001
Ilość stron: 261

niedziela, 25 stycznia 2015

Burza nadchodzi. O "Słowach Światłości" Brandona Sandersona.

„Ale księga. Księga była cudowna. I frustrująca.

   Takimi słowami opisuje Shallan „Drogę Królów”, nie tomisko autorstwa Brandona Sandersona oczywiście, ale księgę, która zawierać miała wiedzę o życiu zaginionych Świetlistych. Cytat ten oddaje też w pewnym, delikatnie ujętym znaczeniu moje uczucia względem drugiego tomu Archiwum Burzowego Światła, czyli Słów Światłości.

   Pierwszy tom skończyłam czytać (i recenzować – tu!) na krótko przed premierą drugiego, więc gdy pojawił się w księgarniach, a mnie udało się stanąć w jednej z nich przed strategiczną półką, spędziłam dobre pól godziny na walce z samą sobą, czy wydać ostatnie drobne na to cudownie grube tomisko, czy też czekać na lepsze czasy. Z jakim wynikiem? Cóż, wyszłam ze sklepu z książką pod pachą, ale nie potrafię tego uznać za przegraną pod żadnym względem. Bo też i rzecz naprawdę warta jest swojej ceny…

   Wracają znani nam już bohaterowie, i dołączają kolejni. Shallan zmierza wraz z Jasnah w stronę Strzaskanych Równin, wioząc ze sobą pakiet badań i drugi, większy, obaw i podejrzeń, że to, co udało im się odkryć, jest o wiele straszniejsze, niż im się wydaje. Jedno krótkie zerknięcie na przerażoną i zmęczoną twarz opanowanej przecież zazwyczaj Jasnah mówi wiele, również o tym, że czasu zostało coraz mniej. Ich mały, tajemniczy towarzysz – spren Wzór, lubujący się w Kłamstwach – również nie dodaje otuchy, choć zdaje się mieć spory wpływ na samą Shallan, która odkrywa w sobie o wiele więcej umiejętności, niż była w stanie sobie wyobrazić. Jednak ma to cenę… młoda kobieta będzie musiała wreszcie stawić czoła własnej przeszłości, o której wolała zapomnieć, i powiedzieć Prawdę.

   Kaladinowi natomiast wiedzie się całkiem nieźle… a przynajmniej pozornie. Jest pierwszym ciemnookim kapitanem straży, odpowiedzialnym za bezpieczeństwo samego króla, który przedkłada jego, ze względu na wiedzę i umiejętności, nad własnych strażników. Jest to źródłem konfliktów, bo jasnookim nie podoba się takie wywyższenie byłego niewolnika, ale i oni zaczynają podejrzewać,  że Kal jest kimś więcej, niż tylko żołnierzem z przypadku… Aż w końcu i tam zjawia się stary znajomy, Skrytobójca w Bieli, i okazuje się, że źle oceniono zarówno jego siły, jak i zamiary.

   Nową rzeczą jest w tym tomie to, że możemy wejść w środowisko… Parshendich, którzy samych siebie zwą Słuchaczami. Główną postacią jest Eshonai, ich ostatnia Odpryskowa, wojowniczka, która wraz z siostrą pracuje nad znalezieniem metody, która pozwoli ich ludowi przetrwać ciągłe starcia z ludźmi. Słuchacze są zjawiskiem niesamowitym – istoty, które porozumiewają się rytmicznie, dostrajając wypowiedzi do tonów emocjonalnych, a ponadto przybierające różne formy, w zależności chyba od aktualnego zajęcia… Wiele z ich wiedzy zostało utracone, teraz mają już tylko pięć form, wystarczających zaledwie do prostego przetrwania. Eshonai i Venli chcą przywrócić Słuchaczom dawną świetność, odnaleźć zaginioną wiedzę, ale tak, by nie zwrócić na siebie uwagi bogów, i nie zaburzyć równowagi, jednocześnie planując porozumienie z ludźmi…. Jednak to, co znajduje Venli, zmieni cały naród Słuchaczy, niszcząc dotychczasowy porządek i zamiary.

   Nie mogę nie wyrazić zachwytu nad tym, jak odmiennym i zróżnicowanym ludem są Parshendi. Ich kultura i zachowanie budzą w czytelniku naturę badacza, który chciałby wiedzieć więcej i więcej, jak wygląda każda z form, jak rozróżniać poszczególne rytmy ich wypowiedzi, wreszcie poznać ich wierzenia i to, co właściwie się stało, gdy utracili większość wiedzy o formach, kim, bądź czym są naprawdę… Nutka poczucia zagrożenia, pojawiająca się przy okazji odkryć Jasnah Kholin na temat używanych powszechnie jako niewolników parshmenów, którzy przecież są również pewną formą Słuchaczy, dodaje całości niesamowitego charakteru.

   Na uwagę zasługuje też sama konstrukcja postaci. Szczególnie przyglądałam się Shallan Davar, będącą moją ulubioną postacią cyklu, ze względu na całokształt, łącznie z wyglądem. Charakter młodej jasnookiej rozwija się w zauważalny sposób, z czasem, pod wpływem przeżyć i kontaktów z innymi ludźmi, otwiera się, krzepnie, wręcz widać, jak nieśmiała, zahukana przez ojca-gwałtownika i schowana za murem własnych myśli, stopniowo staje się sobą – inteligentną, błyskotliwą kobietą, z umysłem naukowca i ciętym językiem, który część osób zraża, a innych przyciąga.

   Podobnie, choć nie tak samo, jest z Kaladinem. On również w pewien sposób ewoluuje – obracając się wciąż w najwyższych kręgach, przyjmuje na siebie coraz to nowe obwiązki, śpi coraz krócej, i… żywi się własnymi, głęboko ukrytymi żalami. Śmierć brata przed laty, na wojnie, nie pozwala mu na nawiązanie normalnego kontaktu z żadnym z jasnookich, nawet z synami Dalinara, którzy wahają się między podziwem, zazdrością a podejrzliwością wobec byłego mostowego. Kaladin jest dramatyczny do bólu – wszystkie jego niepowodzenia, wpadki, problemy, są winą jasnookich, to oni go takim uczynili. Sięga to tak daleko, że gdy zostaje ukarany za głupi wybryk wobec Amarama – dając się ponieść emocjom – nie wini za to siebie. Zupełnie nie. To jasnoocy go zdradzili, kolejny raz. Schodzi w ten sposób coraz niżej, i tylko jego mały spren, Syl, powstrzymuje go przez zamknięciem się w kokonie własnych uraz. Co nie zmienia faktu, że i tak ma się wielokrotnie ochotę przyłożyć mu porządnie, by się opamiętał.

   Na kolejną moją pochwałę zasługuje genialnie rozwiązany wątek uczuciowy. O Dalinarze i Navani już wiemy, i to się nie zmienia, dochodzą natomiast zaręczyny Shallan i Adolina Kholina. Zaręczyny to formalność, do której oboje podchodzą jak do rozwiązania wszelkich osobistych kłopotów, spotykają się, przypadają sobie do gustu, a potem… „pojawia się” Kaladin. Zupełnie nie ma tu motywu rywalizacji o uczucia, natomiast autor opisał rzecz tak subtelnie i precyzyjnie, ujmując szczegółowo relację Shallan z każdym z tym panów, że przechodzi się gładko od rozbawienia do uznania – opisy emocji i sytuacji są po prostu piękne. Dodatkowy punkcik należy się pannie Davar za to, jak radzi sobie z samozachwytem Adolina.

   Wady? Znalazłam dokładnie jeden zgrzyt w całej powieści. W pierwszym tomie poznajemy ojca Kaladina, który uczy go chirurgii, tłumacząc, dlaczego myje się ręce i przypala rany (auć) tym, że odstrasza to zgniłospreny. W ten sposób – wszelkie zło powodują te małe duszki, które trzeba odstraszać. Natomiast z tomie drugim mamy już Kaladina, który „diagnozuje” księcia Renarina, używając typowo medycznego słownictwa: „padaczka”, w porządku. Ale „idiopatyczna”, „objawowa”, „miokloniczna”? Na chwilę wybiło mnie to z bajkowego światka sprenów, wrzucając na wykład z medycyny współczesnej. A to zabolało.


   Całość jednak jest rzeczą wielką. Muszę przyznać: jeszcze żadna książka nie zrobiła na mnie takiego wrażenia, nie wywarła takich emocji, że podczas czytania musiałam robić przerwy, by ochłonąć. Sposób, w jaki Sanderson buduje napięcie, dorzucając kolejne szczegóły i pozwalając domyślać się, że to nie koniec, jest niemal nie do zniesienia – i jest cudowny. Wiele razy wydawało mi się, że więcej napięcia już nie wytrzymam, i jednocześnie bałam się, że książka za szybko się skończy, że zostawi mnie w poczuciu kompletnego rozbicia, i świadomością, że muszę czekać długo na ciąg dalszy. Nie stało się tak, o ile wrażenie po przeżytych emocjach pozostało silne, o tyle mam też poczucie pewnego spełnienia i satysfakcji, a mając w perspektywie kolejne tomy – czy to prawda, że ma być ich aż dziesięć?? – mogę się tylko cieszyć, że dane mi jest śledzić powstawanie tego wielkiego dzieła – bo pan Sanderson stworzył coś wybitnego! – niejako na bieżąco. Całym sercem polecam wszystkim wielbicielom porządnego fantasy. Nie będziecie zawiedzeni. Brandon Sanderson to autor, który popularność dopiero w Polsce zdobywa, ale na pewno nie zostanie zapomniany. 


Dane ogólne:
Tytuł oryginału: Words of radiance
Autor: Brandon Sanderson
Wydawnictwo: Mag
Rok wydania polskiego: 2014
Ilość stron: 960

***

Osobiście polecam czytanie tej książki z odpowiednim soundtrackiem!

środa, 21 stycznia 2015

Kamienny posążek, piękna władczyni i chyba ważna stara książka... czyli "Namiestniczka" Wiery Szkolnikowej

Oto, co się dzieje, gdy książkę kupujesz, bo spodobała ci się okładka.

    Na „Namiestniczkę”, a raczej tom pierwszy trylogii, zwróciłam uwagę właśnie w ten sposób: książka w miarę satysfakcjonująca objętościowo, okładka wpadająca w oko, z ładną, ubraną w zbroję kobietą, kolory przyjemne dla oka, z opisu coś pomiędzy fantasy i powieścią obyczajową, doprawioną polityką. Myślę: coś idealnie dla mnie. Miałam całkowitą rację.

    Tytułowa Namiestniczka jest, jak na swoje stanowisko, kobietą nietypową. Ale, dlaczego właściwie państwem ma rządzić kobieta? Rzecz jest dość skomplikowana i oparta na systemie, który za czasów Enrissy już zaczął przechodzić w nie do końca wytłumaczalny zwyczaj: kiedyś Imperium rządził król Eilan. Był on elfem, wybitnym dla swych czasów, i miał żonę, ludzką kobietę, Salome. I król był umarł, albo, jak podaje legenda, zmienił się w posąg – by kiedyś, gdy źle się będzie działo w państwie, powrócić. Ta obietnica poskutkowała długim szeregiem kobiet, wybieranych zazwyczaj raczej ze względu na urodę i koneksje niż zdolności, które były… poślubiane owemu posągowi króla, i rządzić miały niejako „w zastępstwie”, będąc dziewicami, wiernie czekając na powrót elfiego małżonka, przy okazji będąc posłusznymi tej czy innej frakcji.

    Akcja powieści zaczyna się, gdy Imperium rządzi już Enrissa. Władczyni odrobinę z przypadku, jako że nowowybrana panna, jak się okazało, zdążyła już przyprawić swemu kamiennemu małżonkowi rogi, i to bardzo skutecznie, więc niestety nie mogła utrzymać się na stanowisku, ze szczęściem, iż udało jej się zatrzymać głowę na karku - „niewierne” namiestniczki każe się bowiem śmiercią. Okazję tę wykorzystał ojciec Enrissy: zaprezentował kandydaturę córki, kobiety młodej, pięknej, wszechstronnie wykształconej, a wręcz od małego przygotowywanej na to stanowisko, i, oczywiście, czystej jak łza. Dodatkiem do tego wspaniałego obrazka jest charakter: panna, gdy tylko została dopuszczona do władzy, wyprawiła ambitnego tatusia z powrotem do domu i objęła samodzielne rządy – i to rządy twardej ręki. Pozmieniała parę strategicznych stanowisk, zatrudniła nowych, pozwalniała starych i o skostniałych poglądach… na skutki nie trzeba było długo czekać, wojna, toczona od lat trzydziestu przez poprzedniczkę, zakończona została zwycięstwem w ciągu lat trzech. I w tym momencie pojawia się niejaki Wanr Passois, podrzędny sekretarz, działający nie do końca z własnej woli… czyżby tak kompetentna władczyni miała stracić głowę? Cóż, i tak, i nie.

    W tych czasach zostaje też wspomniane proroctwo – elfy upominają się o pewną księgę, która, przeczytana o raz za dużo, ma sprowadzić na świat zagładę. Zaskakującym był dla mnie fakt, że w ową zagładę nikt nie uwierzył, przypisując ją elfiej pomysłowości w wymyślaniu sposobów na odzyskanie tajemniczego tomu, za to każdy chciałby wiedzieć, dlaczego jest on tak tajemniczy. A najbardziej chyba sama Enrissa. Ale elfy nie żartują… masowe mordy na ludzkich mieszkańcach pogranicza świadczą o tym dobitnie.

    Z przepowiednią łączy się też kwestia mieszańców i dzieci obdarzonych mocą. Szczególnie dotyczy to jednego z silniejszych rodów Imperium – Aellinów. Ród ten za dawnych czasów został obdarzony przez elfy specyficzną cechą – czy to przekleństwem, czy darem: zawsze rodzą się w nim bliźnięta, i są one obdarzone szczególną więzią: myślą niemal jak jedna osoba, a gdy jedno się zrani, drugie również czuje ból. Nie ma w tym nic złego, gdy rodzeństwo to dwóch chłopców – lecz jeśli dzieci są różnej płci, zawsze należy je rozdzielać zaraz po narodzinach, bo więź brata z siostrą będzie dla nich dwojga ponad wszelkie prawa i obyczaje. Tego uniknęła, płaczem i groźbą, stara ksieżna Aellin – i przyszło jej pożałować decyzji, gdy nadszedł czas wybrać żonę dla dziedzica rodu, odsyłając jednocześnie z domu córkę. Z krwi Aellinów miały przyjść na świat bliźnięta, od których zależeć mają losy świata – jedno z nich będzie Bestią, drugie – Wybawicielem. I wszystko wskazuje na to, że to właśnie w nadchodzącym pokoleniu rozegrają się zapowiedziane z dawna wydarzenia.

    Równocześnie przedstawiana jest sytuacja w innych księstwach, jako że Imperium jest podzielone na mniejsze składowe, rządzone przez własnych panów, z których, przysłowiowo, wszystkie drogi prowadzą do stolicy. Imperium jest bardzo rozległym terenem a księstwa przedstawiają sobą najróżniejsze obrazy: od zimnego i wiecznie zaśnieżonego Suersenu Aellinów, po letnie, o śródziemnomorskim klimacie Kve-Erro, rządzone przez wielodzietną, i niezbyt bogatą rodzinę Elotono; z małym przystankiem w Inchorze, ziemi biednej i słynącej głownie z masowej produkcji narkotyków. Każda z ziem ma swoje problemy i sposoby radzenia sobie z nimi, każdej niezbyt wygodnie z byciem nie do końca samodzielnym, i w każdej pojawiają się znaki, że dzieje się coś większego, związanego z elfami i magią.

    „Namiestniczka” spodobała mi się od razu, głównie ze względu na osobę Enrissy. Jest ona kobietą wyjątkowo inteligentną i odważną, nie daje się złamać, a jeśli ulega słabości, to ze świadomością wszystkich rzeczy, które mogą nie wyjść, i sposobem na nie. Odrobinę złośliwy humor, cięty język, ale bez sarkazmu, stanowczość, a przy tym ujmujące usposobienie i uroda: wysoka, smukła, złotowłosa, zawsze w bieli… czyni z niej to władczynię idealną, wzór do naśladowania. Niesamowicie bawiło mnie to, jak wygrywała przeciwko sobie magów i wiedźmy bądź książąt jednych i drugich, to, jak gubili się, nie wiedząc, czego właściwie oczekuje po nich i starając się zrobić wszystko dla własnej korzyści. Ale Enrissa nie krzywdziła… jeśli nie leżało to w interesie Imperium. Jedyne, co może drażnić, to jej wybór… sercowy. Wanr Passois to raczej typ łamagi.

    Jest to też książka, w której pojawia się rzadki, choć fascynujący zazwyczaj motyw: kazirodztwo. Nasuwa się skojarzenie z „Grą o Tron”, jednak nie porównywałabym jednego z drugim, choćby ze względu na samą konwencję – w „Namiestniczce” ma to charakter przeznaczenia, czegoś, co jest zaprogramowane z góry dla dzieci rodu Aellinów, dziedzictwo i przekleństwo elfów. Wspomina się w książce skrajne przypadki niepożądanej relacji w przeszłości rodu – gdy książę zamordował żonę i dzieci, by dziedziczyć majątek mogły te, które miał z siostrą – jednak wygląda na to, że to przeszłość, na której kolejni z rodziny wiele się nauczyli.

    Powieść pisana jest lekkim językiem, który czasem brzmi wręcz bajkowo, co stwarza ciekawy kontrast pomiędzy nim a poważną przecież tematyką – polityka, obyczaje, klątwy…  morderstwa. Poszczególne postacie różnią się stylem wypowiedzi i używanym słownictwem, są żywe, mają wyraźnie narysowane charaktery, również te, które pojawiają się tylko tymczasowo. Podoba mi się bardzo wspominanie przez autorkę co jakiś czas poprzednich Namiestniczek, z czego można by wręcz wysnuć cały ciąg władzy od Salome Pierwszej do Enrissy Drugiej Złotowłosej. Również miło, choć czasem złośliwie i z odpowiednim komentarzem dodawane są przydomki: Mądra, Piękna, Jasna… moją szczególną sympatię zyskała ta ostatnia, przez wyjątek z historii: „Jasnej twarzy Namiestniczki nigdy nie przesłoniła chmura zamyślenia.” Daje to naprawdę ciekawy obraz tego, jak musiały wyglądać rządy niektórych z tych kobiet.

    Trudno mi znaleźć jakieś minusy, książkę przeczytałam jednym tchem, i pozostawiła po sobie lekki smutek, ze względu na zakończenie… choć bynajmniej nie jest to ostatni tom, na półkach sklepowych czekają jeszcze kolejne dwa. Postać tak ujmująca, jak Enrissa trafia się rzadko, czytając, czułam się czasem jak mała dziewczynka, która też chciałaby być taka piękna i mądra, szanowana i podziwiana, a w innych momentach łapałam się za głowę, jak w przypadku rozmaitych, i nie zawsze najrozsądniejszych, zapędów politycznych książąt Imperium, bądź też z wypiekami na twarzy wnikałam w sekrety elfiej magi i… nauki, a takiego połączenia polityki i obyczajów z bajkowym wręcz fantasy nie widziałam jeszcze nigdy.  Krótko mówiąc, mogę tylko polecić, a ładny, grubaśny tomik w kolorach jesieni postawić na honorowym miejscu na półce, by wrócić do niego jeszcze nie raz.




Dane ogólne:
Tytuł oryginału: Выбор Наместницы
Autor: Wiera Szkolnikowa
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Rok wydania: 2011
Ilość stron: 824

piątek, 16 stycznia 2015

Kącik Herbaciany #1 - Green Hills Gruszka i Karmel



Bo nic tak świetnie nie pasuje do dobrej książki, jak kubek gorącej herbaty, lub kawy...

Kącik Herbaciany powstawał w mojej głowie już od dłuższego czasu, jednak, aby wyjść na światło dzienne potrzebował bodźca. A bodźcem tym było przepełniesie się mojej kolekcji herbat. W dniu dzisiejszym doszło ich aż siedem (a poszłam tylko po jedzenie dla kota!). Wystarczyła jedna wizyta w Biedronce.


Zbiera mi się tego, i nie mam pomysły, jak to ułożyć, by było sensownie i funkcjonalnie... ale coś jeszcze wymyślę.

Herbatą, którą chciałam przedstawić jako pierwszą, jest...


Green Hills Gruszka i Karmel.

Herbatki Green Hills kolekcjonuję już od dłuższego czasu, są niedrogie i mają wiele wariantów smakowych. Nie wahałam się, widząc tę jako nowość na półce sklepowej. 

Co ma w składzie?

Jabłko, hibiskus, lisć jeżyny słodkiej, aromaty, dzika róża, skórka pomarańczy, korzeń cykorii, gruszka (3,4%), płatki karmelu (2%), owoc czarnego bzu.

Można by się rozczarować, toć to standardy. Najwięcej w tym klasyki taniości herbatek wieloowocowych: jabłko, hibiskus, róża. To się pakuje wszędzie. Samej gruszki jest malusio, a platków karmelu tyle, że na pewno nie odczuje się tego w smaku.

Zapach po otworzeniu pudełka?

Nic słodkiego. Pachnie to jak klasyczny susz owocowy, przyjemnie, może przywodzić nawet na myśl gruszkę, ale to raczej zasługa... jabłka.

Jak się przygotowuje?

200 ml wrzątku i pod spodeczek na 8-10 minut. To długo, jak na mój gust.

Efekty:

Zapach po zaparzeniu?

Bardzo słodki, karmelowy. Czuć samym cukiereczkiem, bez owocowych nutek. Ładnie roznosi się po pokoju i odpręża. Zdecydowanie przyjemny.

Smak?

Tu z kolei wręcz przeciwnie. Karmelu nie czuć nic, jest to lekki, owocowy napar, niekwaśny, o delikatnym smaku. Hibiskus i róża się nie narzucają, na szczęście.
O ile jestem przeciwniczką słodzenia herbat (uważam, że słodzenie zabija smak), to w tym przypadku lekkie osłodzenie wychodzi zdecydowanie na plus - wydobywa karmelowy posmak. Można nawet pokusić się o kapkę miodu, będzie bardzo pasował.
Co jeszcze można dodać? Cynamon lub goździki. Albo jedno i drugie!

Ogółem?

Nie jest to coś, na czego punkcie się wariuje, ale jest zdecydowanie przyjemną herbatą na chłodne wieczory. Lubię.

Cena? 3,95 za 20 torebek (40g).



niedziela, 11 stycznia 2015

Nic nie wiesz, Jonie Snow. "Nawałnica Mieczy: Stal i Śnieg" George R.R. Martina

You know nothing, Jon Snow.

Słynnej już “Gry o Tron” tom trzeci, część pierwsza. Nie przestaje mnie zadziwiać ten podział tomów na kawałki, jak bardzo nie byłyby grube i ciężkie. „Nawałnica Mieczy: Stal i Śnieg”, bo taki tytuł nosi opisywana przeze mnie książka, dotarła do mnie w pięknym wydaniu z filmową, twardą okładką. I nawet pomimo tego, czekała długo na przeczytanie.
Przyznam się tu do popełnionego grzechu: jestem jedną z osób, które przeczytały powieść dopiero po obejrzeniu serialu. Ba, ja się o niej dowiedziałam dopiero przy oglądaniu. Jestem też jego wierną fanką, więc nie mogłam nie przeczytać, i moje spojrzenie może być z nieco niewłaściwej perspektywy.

Akcja książki klasycznie, jak dla serii, podzielona jest na osoby, mamy wszystkich, rozproszonych już, Starków, Jona, i dodatkowo Sama Tarly’ego, Davosa, Tyriona i Jamiego. Jest już po przejęciu Winterfell przez Greyjoya, Stannis liże rany po pamiętnej klęsce w Królewskiej Przystani, ser Davos walczy o przetrwanie, wyrzucony na jedną z wysepek, a Jamie, uwolniony przez Lady Caithlyn, wędruje w towarzystwie Brienne, by wymienić własną skórę na córki Starków. Z których tylko jedna jest jeszcze na miejscu…  Jednym z najciekawszych wątków w tej części są jednak, moim zdaniem, wydarzenia za Murem: Jon Snow w towarzystwie Dzikich, „wzięty w posiadanie” przez płomiennowłosą Ygritte, i ta wszechobecna, a zbliżająca się groza, przed którą i Dzicy uciekają za Mur, a biedny młody Snow musi nagle być jednym z nich, i uczestniczyć w ataku na swoich… W jego stronę powoli zmierza Bran, eskortowany przez wiernego Hodora i dwoje młodych towarzyszy. Ach! A moja ulubienica, Sansa, w końcu wyszła za mąż. I miała z tym więcej szczęścia, niż myślała, wbrew pozorom.

Z drugiej strony, Daenerys zbiera armię, wyzwalając kolejne miasta i rzesze niewolników, jej smoki rosną i robią się niebezpieczne, chociaż dziecięce ideały trochę podupadają. W przeciwieństwie do sporej części fanów serii, nie przepadam za najmłodszą z Targaryenów. W moim odczuciu jest zbyt wyidealizowana, wręcz do przesady uwielbiana przez niewolników, a jej plany są zbyt nierealne do spełnienia. Takie księżniczki powinny ginąć szybko i marnie, zdawałoby się. Ale zobaczmy, co przygotował dla niej autor.

Największym plusem całej serii jest klimat. Ciężki, z wyczuwalnie rosnącym napięciem: wiesz, Czytelniku, co się dzieje za Murem, i widząc gierki i wojenki Lannisterów i reszty, aż czasem ma się ochotę potrząsnąć paroma osobami. Ale oni wiedzą… a przynajmniej, są informowani. Po prostu niewiele sobie z tego robią, postrzegając sprawę utrzymania Joffreya na tronie jako priorytetową… chociaż sami zaczynają powoli widzieć, jaki naprawdę jest ich młody król. Kiedy w końcu przyjdzie zima? Wydawałoby się, że już niedługo. To wszystko nie pozwala zrobić z „Gry o Tron” opowiastki o rycerzykach i smokach, i romansach jednych z drugimi.

Właśnie, romanse… to delikatne słowo na określenie wizji, które zaprezentował nam serial. Ale, muszę przyznać, nie pokazano w nim nawet połowy tego, co zawierała książka, a i to zostało przedstawione w bardzo wydelikacony sposób.  Scena nocy poślubnej Sansy niech będzie tego dowodem. Czy uważam to za minus całości? Nie, z powodu, o którym już wspomniałam – bardzo wpływa to na klimat powieści. Nie jest ich też znowu tak dużo, a większość potraktowana jest skrótowo, po wstępnym jedynie opisie, wprowadzającym w scenę, ale już bez kontynuacji i dosadnego opisu, którego można by oczekiwać, będąc po serialu. Nie ma więc tu przesady pod tym względem.

Bardzo pochwalić muszę, w tym przypadku, wydanie z okładkami filmowymi. „Nawałnica…” jest cała w bieli, z cieniem smoka na froncie, co, moim zdaniem, ładnie oddaje klimat zawartości, a chociaż poprzednie dwie są czarne, to całość prezentuje się na książkowych półkach wyjątkowo ładne, i rzuca się w oczy. Dostała mi się w twardej oprawie, co ma wpływ na ciężar, a przy moim zwyczaju czytania z książką w dłoniach oznacza to odrobinę niewygody, ale cóż! Warto.

A gdzie tytułowa „Nawałnica mieczy”? Nie ma. Dopiero się szykuje. Jest za to sporo stali, i zdecydowanie dużo śniegu, lodu i wielkiego zimna. Czytałam ją, zakopana w domowych pieleszach, z kubkiem pysznej kawy, i widokiem na zamieć i trzaskający mróz na zewnątz, więc czytało mi się znakomicie! 

Czeka na mnie już kolejny tom, „Krew i Złoto”, i na pewno niedługo po nią sięgnę. Jestem już zadeklarowaną miłośniczką tej serii. Za to na kolejną będę musiała jeszcze trochę poczekać, bo, zdaje się, wydanie z okładką filmową wychodzi jakoś w okolicach premiery odpowiedniego sezonu serialu.

Na koniec, coś, co zostało pomyślane i wykonane genialnie: ścieżka dźwiękowa. Muszę tu wyszczególnić Deszcze Castamere, które wręcz uwielbiam. Pozwolę sobie zacytować przetłumaczony tekst w całości:

A kim to jesteś, rzekł dumny lord,
że muszę ci się kłaniać?
Jedynie kotem innej maści,
takiego jestem zdania.
W płaszczu czerwonym albo złotym,
lew zawsze ma pazury.
Lecz moje równie ostre są
i sięgną twojej skóry.
Tak gadał ten lord Castamere
tęgiego zgrywając zucha,
Dziś w jego zamku płacze deszcz
którego nikt nie słucha.
Dziś w jego zamku płacze deszcz
i nie ma kto go słuchać.


https://www.youtube.com/watch?v=ECewrAld3zw



Dane ogólne:
Tytuł oryginału: A Storm of Swords: Steel and Snow
Autor: George R.R. Martin
Wydawnictwo: Zysk i S-ka
Rok wydania: 2013
Ilość stron: 736

wtorek, 6 stycznia 2015

More Books! #1 grudzień-styczeń '15, czyli pierwszy tego roku!



Bo chwalenie się jest zawsze spoko, a dawno dawno już nie było czym.

Ogółem, stosiki to coś, co u mnie pojawiało się ostatnio niesamowicie rzadko, i taka sytuacja zapewne się będzie jeszcze utrzymywać przez dłuższy czas, jako że fundusze wypłatowe pochłania niemal w całości usiłowanie życia na własny rachunek. Cóż, mam sporą podłogę na książki, to trzeba przyznać. Teraz więc... czas na podwyżkę.

Pierwszy stosik tego roku obejmuje zdobycze ogólnogrudniowe, nie wszystkie - bo różowych książeczek z kobiecego porno nie liczę (być może rozprawię się z nimi jakoś ogólnoinwentaryzacyjnie, ale to poczeka jeszcze...).


Nie jakoś szaleńczo bogato... znaczna większość to efekt przetrzebienia nowootwartego kiermaszu na opolskim dworcu. Z jednym wyjątkiem, i od tego wyjątku zacznijmy...

"Słowa Światłości" Sandersona - na niewiele książek jak dotąd tak czekałam. A gdy w końcu wyszła, ja "lezałam" finansowo i hejtowałam każdego, kto sobie kupił i chwalił, że fajne, aż w końcu trafiłam do empika w chwili wolnej i... spędziłam kolejne pół godziny na srogiej walce ze sobą. Przegrałam, i była to słodka klęska. Kontynuacja "Drogi Królów" (recenzja moja tutaj), tomisko tak samo rozkosznie grube jak poprzednie, ten sam zakuty łeb na okładce... Czyta się już, i, o ile moge stwierdzić po początkach, będzie boleć, gdy się skończy. A premiera kolejnej części dopiero w przyszłym roku...

Dalej idą trzy sztuki Kosticka, "Epic", "Saga" i "Edda", i mogłam pomylić kolejność. Nie znam, nie czytałam, zainteresował mnie opis i cena (5 zł za sztukę). No i coś w klimatach "nowocześniejszych" się chętnie poczyta, tak coś ostatnio mi się roi.

"Behemot" Scotta Westerfelda, zgarnięta jako drugi tom zdobytego w matrasowym pudle "Lewiatana" - ma być steampunk, niech będzie steampunk, i oby był dobry. Obie czekają na przeczytanie.

"Sługa kości" Anne Rice. Ponieważ Rice i ponieważ to wydanie jest prześliczno-mroczne. To zdaje się osobna powieść, niezwiązana z całą serią. Jeśli załapie się na standardowy ryżowy klimat, to będę szczęśliw.

I na koniec, 2x Pierumow, czyli "Imienia bestii" część 1 i 2, "Spoglądając w otchłań" i "Odejście smoka". Należałoby też nadmienić, że obie części stanową ostatni tom serii Siedem Zwierząt Rajlegu, poszukiwanej przeze mnie. Radość więc, że trafiły się tak za grosze pod ręką. Teraz tylko dwa pierwsze do zdobycia. A że Pierumow to jeden w moich najulubieńszych autorów fantasy, to... nie trzeba tłumaczyć, dlaczego zostay zmiecione z półki, jak tylko je zauważyłam.

***

Ogółem miałam jedno postanowienie czytelnicze: czytać co najmniej 50 stron dziennie. Niewiele to, ale marnuję na tyle czasu, że wyrobić i to najczęściej było mi trudno, a postanowienie takie miałam już w zeszłym roku, jakoś przez kilka miesięcy. Postaram się pilnie podnieść tą poprzeczkę. Bo takie się księżki tu marnują, a mi czas leci i... Eeeeech.

***

Jest jeszcze jedna rzecz, którą musze się pochwalić. To komplet moich cudów pana Sandersona. Jest to zdaje się wszystko, co zostało wydane w Polsce, a co jest jego samodzielną twórczością (nie liczę opowiadań w zbiorkach i dokańczanej serii kogośtam). Cóż... wygląda coraz ładniej:


Życzcie mi proszę dużo czasu na czytanie! I jak najmniej nadgodzin w pracy.

czwartek, 1 stycznia 2015

Dlaczego nie być szczęśliwym? "Alibi na szczęście" Anny Ficner-Ogonowskiej

   Książki takie jak ta nie trafiają do mnie często, ponieważ sama z siebie nie zwracam na nie uwagi. „Alibi na szczęście” zostało mi polecone jako lekkie, życiowe i wciągające czytadełko, a że miałam chwilowo zapotrzebowanie na coś takiego, to czemu nie… Dopiero po przeczytaniu jej zapoznałam się z opiniami czytelników i reklamą, i muszę przyznać, że raz: promocja tej książki robiona była z rozmachem, a dwa: na szczęście ominął on mnie, bo moja ocena jej byłaby zupełnie inna.

    Przyznać też trzeba, że leżała ona odłogiem stanowczo za długo.

   Głowna bohaterka, chociaż odbiega i porządkiem i stylem życia od mojego, jest dosyć „swoja”. Bo kto nie przeżył jakiegoś zawodu miłosnego, i nie czuł tęsknoty za kimś bliskim? Hanna Lerska, nazywająca się tak prosto i sucho, że aż prawie wcale, nie jest przecież przeciętną dziewczyną. Ma 26 lat, jest nauczycielką języka polskiego i mieszka w podwarszawskiej willi, sama. Jedynymi jej bliskimi są przyjaciółka-siostra Dominika i rodzina, do której jeździ na letnie wczasy nad morze. Ot, jest dziewczyna życiowo ustawiona, można by powiedzieć cynicznie. A miałoby to wydźwięk niemiły, dlatego, że jej sytuacja życiowa jest konsekwencją śmiertelnego wypadku rodziców i tajemniczego zniknięcia niejakiego Mikołaja. Te wydarzenia to niedaleka przeszłość, która sprawiła, że niegdyś pełna życia i szczęśliwa Hania, teraz jest osobą chłodną, niemal obojętną i starającą się trzymać od wszystkich na dystans, przerażoną faktem, że ktoś mógłby stać się bliski i zaraz zniknąć. W tym wszystkim jest też Dominika, przysłowiowe żywe srebro, dziecko skrzywdzone w dzieciństwie przez ojca-alkoholika, wychowywane przez rodziców Hani, które już jako dorosła panna goni uparcie za szczęściem, ciągnąć za sobą „siostrę”.

   Właśnie Dominika znajduje Idealnego Przemka, a tuż za nim zjawia się Mikołaj Drugi, Który Jeszcze Nie Wie. I tymi określeniami można streścić dalsze całości losy. Dominika z Przemkiem (a może na odwrót…) radzą sobie świetnie, na ile oczywiście można ogarnąć osobę tak zmienną w nastrojach jak ta wariatka, jednak jej stanowcze dążenie do tego, by być szczęśliwą, wygrywa wszystko. Trudniejsze zadanie ma oczywiście Mikołaj, będący nie dość, że Drugim Tego Imienia, tuż po Pierwszym, Który Zniknął (panna mdleje w reakcji na samo imię), to jeszcze jest starszym bratem „zabujanego” w ładniutkiej nauczycielce licealisty. Muszę przyznać, że podziwiałabym jego cierpliwość, tym bardziej, że o tym, co właściwie spotkało Hankę i dlaczego zachowuje się tak, a nie inaczej, dowiadujemy się wszyscy dopiero gdzieś pod koniec, a aluzje i szczątkowe informacje rzucane gdzieś po drodze dają co prawda pole do domysłów, ale Wielkiej Prawdy nie pokazują totalnie. A zaiste jest ona wielka.

   Tu jest, moim zdaniem, najsłabszy punkt tej powieści: Hanka jest po prostu irytująca. Z tym swoim wiecznym chcę-ale nie chcę-ale chcę-ale się boję, potrafiłaby kamień doprowadzić do tego, że wziąłby i nią potrząsnął, żeby się wreszcie ogarnęła (co zresztą zdarza się robić Dominice, dodając do tego Wygarnianie Prawdy Prosto W Oczy – swoją drogą, strasznie mi się to u niej podobało. Szczera, trafna ocena sytuacji, wyrażana w prostych słowach). Ale Hania pokazuje się, a potem ucieka, obiecuje, że przyjdzie, i nie przychodzi, i nade wszystko – choruje i mdleje, zasypia w samochodzie na miejscu pasażera, daje się ratować z trudnych sytuacji, i jest tak tkliwie romantyczna, że wywołuje to uśmiech albo politowania, albo zrozumienia, a zaraz potem szczerą chęć kopnięcia jej w tyłek, za to, że Mikołaja Porządnego traktuje tak niemiło momentami, niczego mu nie tłumacząc. Dobrym odniesieniem zdaje się być osoba sekretarki, Sylwii z Wielkim Cycem (jak, cholera, typowo…) i ciągotami do przystojnego architekta, z którym pracuje, będącej jakby znakiem ostrzegawczym dla Hanki. Zabawny fakt: Hankę postać Sylwii niewiele zainteresowała. Ból kolejny: to Dominika walczy o szczęście Hanki, nie ona sama.

   Dodają się do tego oczywiście wątki poboczne: problemy w szkole brata Mikołaja, Mateusza, jego „nawrócenie” i uganianie się za Hanką, urozmaicone dawaniem starszemu bratu w… twarz; pani Irenka znad morza, rodzinna atmosfera jej domu i święta, które każdy chciałby spędzić w ten sposób właśnie: w dużym gronie rodzinnym, bez problemów, będąc rozpieszczanym przez niezastąpioną panią domu, znajomi z pracy Hanki, dawna rodzina Dominiki, jej praca i przewroty uczuciowe… Mieszanka codzienności, w której nie ma miejsca na spokój.

   Kolejną rzeczą, która nie podobała mi się w powieści, są imiona i nazwiska bohaterów. Lerska i Starski brzmią jak końcówki czegoś, nie jak osobne nazwiska, i nie dają się utożsamić z charakterami. Zapewne jest to celowy zabieg, by zaznaczyć przeciętność dwóch osób z wielkiego miasta, na które nie zwróciłoby się uwagi w tłumie, ale bez przesady… ani Hanka, ani Mikołaj tacy zwyczajni nie są. To ludzie z charakterem, pasjami, pracą, którą uwielbiają i w której odnoszą sukcesy, nie mają żadnych problemów w życiu, prócz właśnie kwestii uczuć i wspominania przeszłości. Idealne życie, prawda?

   Co na plus? Czyta się lekko, nie nudzi, skłania do zastanowienia momentami i dochodzenia, jak to z tą Hanką w końcu jest i o co jej chodzi, umiarkowanie, ale wciąga. Potem tylko kopniaka w tyłek Lerskiej, tak na szczęście, bo ma kobita go więcej, niż myśli, i oby doceniła, a obu panom życzyć oazy cierpliwości. I kończy się czytać książkę ze świeżą głową, bez kaca i chęci powrotu. A podobno są jakieś dalsze losy? Nie wiem, być może kiedyś poszukam, jeśli trafi mi się potrzeba odświeżenia znowu.


Dane ogólne:
Tytuł oryginału: Alibi na szczęście
Autor: Anna Ficner-Ogonowska
Wydawnictwo: Znak
Rok wydania: 2012
Ilość stron: 656

Nawracając Umarłych - "Elantris" Brandona Sandersona

   Brandon Sanderson był dla mnie swego rodzaju wielkim odkryciem minionego roku. Trylogia Ostatniego Imperium po prostu mnie zachwyciła. Ciekawy, nietypowy, a przede wszystkim niepowtarzalny świat przedstawiony, kapitalna konstrukcja fabuły, w której jedna rozwikłana intryga rodzi dwie kolejne, a przede wszystkim genialny i na swój sposób uderzająco logiczny system magii (to, jak sądzę, jest cechą rozpoznawczą wszystkich powieści Sandersona) - wszystko to sprawiło, że całość przeczytałem niemal jednym tchem. Nic więc dziwnego, że w końcu sięgnąłem po "Elantris" – książkę, którą wiele osób uważa za jedną z lepszych, jeśli nie najlepszą powieść tego autora. Ile w tym prawdy?

(Jezus Maria, nie wiem! Powiem wam za to, co sam o tym myślę.)

   Zaczyna się baśniowo: opisem tytułowego cudownego miasta, zamieszkiwanego przez istoty tak potężne, pełne godności i wdzięku, że niemal czczone jako bogowie. Coś jednak idzie koszmarnie nie tak: ta sama moc, która czyniła Elantris centrum cywilizowanego świata sprawia, że ledwie w kilka tygodni obraca się ono w zamieszkiwaną przez oszalałe ludzkie wraki nekropolię. Właściwa akcja powieści rozpoczyna się jednak kilka miesięcy później, a śledzimy ją z perspektywy trzech różnych osób – księcia sąsiadującego z Elantris królestwa Arelonu, Raodena, który po zapadnięciu na elantryjską chorobę zostaje uznany za zmarłego i wrzucony w mury przeklętego miasta, skąd postanawia się czym prędzej wydostać; jego narzeczonej, Sarene, która przybywa do Arelonu, by zawrzeć polityczne małżeństwo i zostać jego królową – i na miejscu dowiedzieć się, że ślubu nie będzie, bo jej niedoszły zmarł tragicznie; a także Hrathena, wysokiego kapłana-wojownika z imperium Derethi, misjonarza. Zadaniem Hrathena jest nawrócenie ludu Arelonu na swoją religię w ciągu trzech miesięcy, inaczej armie imperium zagarną królestwo siłą.

   Losy tych trzech osób przeplatają się, kiedy z początku próbujący osiągnąć sprzeczne cele bohaterowie toczą ze sobą coś na kształt politycznego konfliktu (nawrócenie Arelonu na Shu Dereth, którego pragnie Hrathen, byłoby przyczynkiem do włączenia królestwa do ziem imperium, co uniemożliwiłoby królestwu Teod, z którego pochodzi Sarene, zawarcie sojuszu z Arelonem), by wreszcie porzucić dawne animozje i zjednoczyć się przeciwko wspólnemu zagrożeniu, które pragnie zagarnąć dla siebie cały świat. Co ciekawe, większości starć pomiędzy bohaterami oni sami mogliby uniknąć. Te bowiem, równie często jak ze sprzecznych interesów, rodzą się z niedopowiedzeń, nieporozumień i nadinterpretacji poczynań tej drugiej osoby. Jakie to pouczające...

   Smaczku całości dodaje, a jakże, nietypowy system elantryjskiej magii, którego zasada działania jest sednem całej powieści, przyczyną upadku Elantris i wszystkich nieszczęść, które dotykają bohaterów. Bazuje on na rysowaniu Aonów – wzorów i geometrycznych symboli nawiązuących do... Hm, hm! Nie mogę powiedzieć nic więcej, by nie zdradzić szczegółów fabuły, powiem więc jedno – kolejny ze światów Sandersona podziela cechy pozostałych: ma jasno określone prawa, którymi się rządzi, co czyni go jeszcze bardziej interesującym.

   Fabuła prowadzona jest zupełnie sprawnie. Nie brak tu warstwowych intryg, nagłych zwrotów akcji, również kreacja bohaterów jest zauważalnie lepsza niż miało to miejsce w "Z Mgły Zrodzonym". Jakiś czas po przeczytaniu miałem jednak pewne zastrzeżenia do zakończenia powieści – "Elantris" sprawia z początku niemalże bajkowe wrażenie, by, im bliżej zakończenia, stopniowo wychylać się w kierunku klasycznego dark fantasy. Jednak to, co dzieje się na samym końcu jest w stanie złamać serce.

   Nie zrozumcie mnie źle, Drodzy Czytelnicy. Zakończenie jest spójne z resztą powieści – napisano je bardzo zręcznie - nie przeszkadza mu to jednak w byciu okrutnym zarówno dla bohaterów, jak i dla czytelnika. Trochę szokuje i przeraża, gdy świat zarysowany jako sielankowy i raczej nietrapiony większymi nieszczęściami (a przynajmniej większymi niż upadek Elantris) – taki, w którym chętnie by się zamieszkało! - nagle wali się i pali. Wtedy dopiero można zdać sobie sprawę z tego, jak mocno przywiązało się do bohaterów – a nawet przyłapać na lęku o ich losy.

   Dla samego tego szoku warto "Elantris" przeczytać – trudno ostatnimi czasy o powieść fantastyczną, która byłaby w stanie wzbudzić w czytelniku aż tyle sprzecznych emocji. I chociaż uważam, że imć Sandersona stać na więcej niż to, należy wziąć pod uwagę, że "Elantris" była jego literackim debiutem. Biorąc na to poprawkę – polecam!



Dane ogólne:
Tytuł oryginału: Elantris
Autor: Brandon Sanderson
Wydawnictwo: MAG
Rok wydania: 2007
Ilość stron: 683