
Oto, co się dzieje, gdy książkę kupujesz, bo spodobała ci
się okładka.
Na „Namiestniczkę”, a raczej tom pierwszy trylogii,
zwróciłam uwagę właśnie w ten sposób: książka w miarę satysfakcjonująca
objętościowo, okładka wpadająca w oko, z ładną, ubraną w zbroję kobietą, kolory
przyjemne dla oka, z opisu coś pomiędzy fantasy i powieścią obyczajową,
doprawioną polityką. Myślę: coś idealnie dla mnie. Miałam całkowitą rację.
Tytułowa Namiestniczka jest, jak na swoje stanowisko,
kobietą nietypową. Ale, dlaczego właściwie państwem ma rządzić kobieta? Rzecz
jest dość skomplikowana i oparta na systemie, który za czasów Enrissy już
zaczął przechodzić w nie do końca wytłumaczalny zwyczaj: kiedyś Imperium
rządził król Eilan. Był on elfem, wybitnym dla swych czasów, i miał żonę,
ludzką kobietę, Salome. I król był umarł, albo, jak podaje legenda, zmienił się
w posąg – by kiedyś, gdy źle się będzie działo w państwie, powrócić. Ta
obietnica poskutkowała długim szeregiem kobiet, wybieranych zazwyczaj raczej ze
względu na urodę i koneksje niż zdolności, które były… poślubiane owemu
posągowi króla, i rządzić miały niejako „w zastępstwie”, będąc dziewicami, wiernie
czekając na powrót elfiego małżonka, przy okazji będąc posłusznymi tej czy
innej frakcji.
Akcja powieści zaczyna się, gdy Imperium rządzi już Enrissa.
Władczyni odrobinę z przypadku, jako że nowowybrana panna, jak się okazało,
zdążyła już przyprawić swemu kamiennemu małżonkowi rogi, i to bardzo
skutecznie, więc niestety nie mogła utrzymać się na stanowisku, ze szczęściem,
iż udało jej się zatrzymać głowę na karku - „niewierne” namiestniczki każe się
bowiem śmiercią. Okazję tę wykorzystał ojciec Enrissy: zaprezentował
kandydaturę córki, kobiety młodej, pięknej, wszechstronnie wykształconej, a
wręcz od małego przygotowywanej na to stanowisko, i, oczywiście, czystej jak
łza. Dodatkiem do tego wspaniałego obrazka jest charakter: panna, gdy tylko została
dopuszczona do władzy, wyprawiła ambitnego tatusia z powrotem do domu i objęła
samodzielne rządy – i to rządy twardej ręki. Pozmieniała parę strategicznych stanowisk,
zatrudniła nowych, pozwalniała starych i o skostniałych poglądach… na skutki
nie trzeba było długo czekać, wojna, toczona od lat trzydziestu przez
poprzedniczkę, zakończona została zwycięstwem w ciągu lat trzech. I w tym
momencie pojawia się niejaki Wanr Passois, podrzędny sekretarz, działający nie
do końca z własnej woli… czyżby tak kompetentna władczyni miała stracić głowę?
Cóż, i tak, i nie.
W tych czasach zostaje też wspomniane proroctwo – elfy upominają
się o pewną księgę, która, przeczytana o raz za dużo, ma sprowadzić na świat
zagładę. Zaskakującym był dla mnie fakt, że w ową zagładę nikt nie uwierzył,
przypisując ją elfiej pomysłowości w wymyślaniu sposobów na odzyskanie
tajemniczego tomu, za to każdy chciałby wiedzieć, dlaczego jest on tak
tajemniczy. A najbardziej chyba sama Enrissa. Ale elfy nie żartują… masowe
mordy na ludzkich mieszkańcach pogranicza świadczą o tym dobitnie.
Z przepowiednią łączy się też kwestia mieszańców i dzieci
obdarzonych mocą. Szczególnie dotyczy to jednego z silniejszych rodów Imperium –
Aellinów. Ród ten za dawnych czasów został obdarzony przez elfy specyficzną
cechą – czy to przekleństwem, czy darem: zawsze rodzą się w nim bliźnięta, i są
one obdarzone szczególną więzią: myślą niemal jak jedna osoba, a gdy jedno się
zrani, drugie również czuje ból. Nie ma w tym nic złego, gdy rodzeństwo to
dwóch chłopców – lecz jeśli dzieci są różnej płci, zawsze należy je rozdzielać
zaraz po narodzinach, bo więź brata z siostrą będzie dla nich dwojga ponad
wszelkie prawa i obyczaje. Tego uniknęła, płaczem i groźbą, stara ksieżna
Aellin – i przyszło jej pożałować decyzji, gdy nadszedł czas wybrać żonę dla
dziedzica rodu, odsyłając jednocześnie z domu córkę. Z krwi Aellinów miały
przyjść na świat bliźnięta, od których zależeć mają losy świata – jedno z nich
będzie Bestią, drugie – Wybawicielem. I wszystko wskazuje na to, że to właśnie
w nadchodzącym pokoleniu rozegrają się zapowiedziane z dawna wydarzenia.
Równocześnie przedstawiana jest sytuacja w innych
księstwach, jako że Imperium jest podzielone na mniejsze składowe, rządzone
przez własnych panów, z których, przysłowiowo, wszystkie drogi prowadzą do
stolicy. Imperium jest bardzo rozległym terenem a księstwa przedstawiają sobą
najróżniejsze obrazy: od zimnego i wiecznie zaśnieżonego Suersenu Aellinów, po
letnie, o śródziemnomorskim klimacie Kve-Erro, rządzone przez wielodzietną, i niezbyt
bogatą rodzinę Elotono; z małym przystankiem w Inchorze, ziemi biednej i
słynącej głownie z masowej produkcji narkotyków. Każda z ziem ma swoje problemy
i sposoby radzenia sobie z nimi, każdej niezbyt wygodnie z byciem nie do końca
samodzielnym, i w każdej pojawiają się znaki, że dzieje się coś większego,
związanego z elfami i magią.
„Namiestniczka” spodobała mi się od razu, głównie ze względu
na osobę Enrissy. Jest ona kobietą wyjątkowo inteligentną i odważną, nie daje
się złamać, a jeśli ulega słabości, to ze świadomością wszystkich rzeczy, które
mogą nie wyjść, i sposobem na nie. Odrobinę złośliwy humor, cięty język, ale
bez sarkazmu, stanowczość, a przy tym ujmujące usposobienie i uroda: wysoka,
smukła, złotowłosa, zawsze w bieli… czyni z niej to władczynię idealną, wzór do
naśladowania. Niesamowicie bawiło mnie to, jak wygrywała przeciwko sobie magów
i wiedźmy bądź książąt jednych i drugich, to, jak gubili się, nie wiedząc,
czego właściwie oczekuje po nich i starając się zrobić wszystko dla własnej
korzyści. Ale Enrissa nie krzywdziła… jeśli nie leżało to w interesie Imperium.
Jedyne, co może drażnić, to jej wybór… sercowy. Wanr Passois to raczej typ
łamagi.
Jest to też książka, w której pojawia się rzadki, choć
fascynujący zazwyczaj motyw: kazirodztwo. Nasuwa się skojarzenie z „Grą o Tron”,
jednak nie porównywałabym jednego z drugim, choćby ze względu na samą konwencję
– w „Namiestniczce” ma to charakter przeznaczenia, czegoś, co jest
zaprogramowane z góry dla dzieci rodu Aellinów, dziedzictwo i przekleństwo
elfów. Wspomina się w książce skrajne przypadki niepożądanej relacji w
przeszłości rodu – gdy książę zamordował żonę i dzieci, by dziedziczyć majątek
mogły te, które miał z siostrą – jednak wygląda na to, że to przeszłość, na
której kolejni z rodziny wiele się nauczyli.
Powieść pisana jest lekkim językiem, który czasem brzmi
wręcz bajkowo, co stwarza ciekawy kontrast pomiędzy nim a poważną przecież
tematyką – polityka, obyczaje, klątwy…
morderstwa. Poszczególne postacie różnią się stylem wypowiedzi i
używanym słownictwem, są żywe, mają wyraźnie narysowane charaktery, również te,
które pojawiają się tylko tymczasowo. Podoba mi się bardzo wspominanie przez
autorkę co jakiś czas poprzednich Namiestniczek, z czego można by wręcz wysnuć
cały ciąg władzy od Salome Pierwszej do Enrissy Drugiej Złotowłosej. Również miło,
choć czasem złośliwie i z odpowiednim komentarzem dodawane są przydomki: Mądra,
Piękna, Jasna… moją szczególną sympatię zyskała ta ostatnia, przez wyjątek z
historii: „Jasnej twarzy Namiestniczki nigdy nie przesłoniła chmura zamyślenia.”
Daje to naprawdę ciekawy obraz tego, jak musiały wyglądać rządy niektórych z
tych kobiet.
Trudno mi znaleźć jakieś minusy, książkę przeczytałam jednym
tchem, i pozostawiła po sobie lekki smutek, ze względu na zakończenie… choć
bynajmniej nie jest to ostatni tom, na półkach sklepowych czekają jeszcze
kolejne dwa. Postać tak ujmująca, jak Enrissa trafia się rzadko, czytając,
czułam się czasem jak mała dziewczynka, która też chciałaby być taka piękna i
mądra, szanowana i podziwiana, a w innych momentach łapałam się za głowę, jak w
przypadku rozmaitych, i nie zawsze najrozsądniejszych, zapędów politycznych
książąt Imperium, bądź też z wypiekami na twarzy wnikałam w sekrety elfiej magi
i… nauki, a takiego połączenia polityki i obyczajów z bajkowym wręcz fantasy
nie widziałam jeszcze nigdy. Krótko mówiąc,
mogę tylko polecić, a ładny, grubaśny tomik w kolorach jesieni postawić na
honorowym miejscu na półce, by wrócić do niego jeszcze nie raz.
Dane ogólne:
Tytuł oryginału: Выбор Наместницы
Autor: Wiera Szkolnikowa
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Rok wydania: 2011
Ilość stron: 824