czwartek, 24 października 2019

„Królowie Wyldu” Nicholas Eames - recenzja książki

Fantastyka z motywem najemniczym zawsze miała dla mnie pewien wyjątkowy, niepowtarzalny urok. Zazwyczaj wiązałam to wrażenie z dominującym w książkach poczuciem realnego zagrożenia, a także bezlitosnym karaniem bohaterów za błędne decyzje i nieprzemyślane zachowania. Tu nie ma litości, nie pojawi się cudowne rozwiązanie problemu, cud się nie wydarzy i nie uratuje bohaterów przed porażką… Tak przynajmniej być powinno, bo w rzeczywistości wiele karkołomnych zwrotów akcji i zakończeń to po prostu to niesławne deus ex machina. Mam w sobie jednak pewną dozę wyrozumiałości dla takich zabiegów, jeśli tylko powieść wynagradza to w jakiś inny sposób. Ciekawostką w tym względzie – i sporym zaskoczeniem, muszę przyznać – byli dla mnie „Królowie Wyldu”, których kontynuacja ukazała się niedawno nakładem wydawnictwa Rebis, skłaniając mnie do nadrobienia braków z tomu pierwszego.

Saga to grupa najemników, która lata świetności nie tylko ma już za sobą, ale nawet niezbyt chętnie je wspomina. Każdy z jej byłych już członków znalazł sobie swój ciepły (albo nie do końca) kąt, niektórzy mają rodziny, dzieci, plany życiowe mniej lub bardziej spełnione. Cóż powiedzieć… panowie są już w wieku, w którym powoli myśli się o zostaniu dziadkami, a nie o wojowaniu. No właśnie, dzieci… Błogi spokój Claya „Wolnorękiego” Coopera któregoś wieczoru po kolejnym dniu pracy przerywa wizyta Gabriela. Dawniej zwany Złotym Gabrielem przywódca grupy teraz bliższy jest z wyglądu do proszalnego dziada – ostatnie wydarzenia nie pozwoliły mu jednak na dalsze osuwanie się w marazm. Córka Gabriela, Rose, która poszła w ślady ojca i została najemniczką, znalazła się w samym centrum tragicznych wydarzeń, rozgrywających się w obleganej przez hordę potworów Castii. Wyruszenie jej na ratunek oznacza nie tylko udanie się na drugi koniec znanego świata, przedarcie się przez pełen paskudztw Wyld, stawienie czoła hordzie, której przewodzi nieśmiertelny, ale także przeszłości, własnym błędom i… samej Rose, która niekoniecznie cieszy się na spotkanie z ojcem.

Założenia fabularne wydają się proste, jednak autor niemal od razu dorzuca nam kolejne szczegóły na temat bieżącej i przeszłej sytuacji bohaterów. Jest to zrobione jednocześnie na tyle nienachalnie, by elegancko wtopić się w codzienność i monolog wewnętrzny Claya Coopera (z którego perspektywy poznawać będziemy wydarzenia), i wystarczająco informatywne, by czytelnik nie miał żadnego problemu z zaangażowaniem się w historię grupy. Podoba mi się, jak to przedstawienie wydarzeń z punktu widzenia Claya, jego przeszłości i drogi, którą musiał przejść, by znaleźć się w danym punkcie jako mąż i ojciec, gra na emocjach – Clay nie udaje bohatera. Posiada wady, do których się przyznaje i których konsekwencje odczuwa, parę mrocznych tajemnic z przeszłości, odczuwa poczucie winy i niechęć do tego, co może przynieść los. Ale pomimo tego, że sam siebie ocenia jako niezbyt dobrą osobę, kieruje się tym, co jest moralnie słuszne – nawet jeśli nie spodziewa się niczego dobrego w rezultacie.


Bohaterów mamy w teorii pięciu, a w praktyce wraz z nimi dostajemy kompletne historie i całą paczkę postaci towarzyszących. Skonstruowani są tak szczegółowo, że trudno o lepszy przykład dokładności w rozpisywaniu postaci. Poza Clayem jest Gabriel, niegdyś bohater, obecnie wrak człowieka porzucony przez żonę (długa historia), którego słynny miecz, Vellichor, kurzy się gdzieś w kolekcji antyków ich byłego mentora (jeszcze dłuższa historia); Korg, czarodziej, którego osobowość można by z grubsza określić jako „chaotyczny entuzjazm podszyty depresją”,  wynalazca złotego środka na potencję, wciąż poszukujący lekarstwa na nieuleczalną chorobę, która odebrała życie najbliższej mu osoby; Matrick, obecnie król nie tak małego państewka, ojciec piątki nieswoich dzieci (to dopiero długa historia…); a także Ganelon, który… właściwie jako jedyny się nie zmienił, odbywając wyrok jako kamienny posąg, pielęgnując w tym czasie rozmaite uczucia odnośnie byłych kompanów, którzy porzucili go w chwili, w której bardzo ich potrzebował. I jak taką grupkę zebrać ponownie w jedno? Cudem – a cudów, zarówno jak i twardych lądowań, jest w „Królach Wyldu” naprawdę sporo.

Z powyższego można by wnosić, że opowieść o piątce podstarzałych najemników jest z gruntu ponura – tak i nie. Język Nicholasa Eamesa jest bardzo specyficzny, podobnie jak jego poczucie humoru: miejscami czarne jak najgłębsza noc, czasem proste do bólu, w większości idealnie wyważone, by balansować na granicy dobrego smaku, ale jej nie przekroczyć. Widać tu też fantastyczną robotę tłumacza (w tej roli znany i lubiany Robert J. Szmidt), który miał dość karkołomne zadanie nie tylko oddania zmiennego nastroju powieści, ale świetnie poradził sobie ze słownictwem typowym dla tytułu. Bohaterowie przerzucający się złośliwościami, magiczna Mułorycha (skojarzenia prawidłowe) czy – moje ulubione – kociki, czyli małe koboldy… Długo by wymieniać. Wspomniałam, że powieść gra na emocjach – jest to jej bardzo istotna cecha. Eames w swojej historii zawarł wiele pomniejszych, niemal osobnych, radosnych bądź wręcz przeciwnie, a wszystkie są poruszające – w fantastyce aż tak duży ładunek emocjonalny to jednak rzadkość.


Mało tego – tło obyczajowo-historyczne, a nawet religijne powieści skonstruowane przez autora jest niesamowicie złożone. Ludowe podania mieszają się z legendami, które nieoczekiwanie mogą okazać się prawdą, a zapomniany nieco Wyld, siedlisko wszelkiego plugastwa, znów po latach staje się realną groźbą. No i tu mamy zbiorowisko wszelkiego rodzaju smoków, trolli, stworzeń, których nazwy początkowo niewiele czytelnikowi powiedzą… a także przewodzącego temu wszystkiemu nieśmiertelnego Ostatniego. To dla mnie wyjątkowo intrygujący motyw, głownie ze względu na opowieść rodem z upiornego dark fantasy, która się z Ostatnim wiąże, a którą autor dawkuje czytelnikowi po kawałku. Druin – czy faktycznie ostatni, to się dopiero okaże, ale zdecydowanie roszczący sobie prawa do władzy absolutnej – to istota opisywana jako człowiek z uszami przypominającymi królicze (wyobraźnia podsuwała mi tu raczej coś w stylu elfów z Warcrafta, jak się okazuje, podobnie do wielu osób tworzących fanarty do powieści Eamesa). To coś nowego, nietypowego, nieco absurdalnego – ale też wyjątkowo świeżego w literaturze fantasy. 

„Królów Wyldu” będę nieustająco wszystkim polecać. To po prostu świetna rzecz – pełna akcji, przejmująca, angażująca emocjonalnie i poruszająca wiele ludzkich, przyziemnych problemów, które przeciąga często do groteskowych rozmiarów, dzięki czemu pozwala spojrzeć na nie z innej, lepszej perspektywy. Jednocześnie to kawał świetnego najemniczego fantasy, w którym bohaterowie nie są idealni ani szlachetni, realia zastane nie głaszczą ich po głowach i nie podsuwają gotowych rozwiązań. Uważam jedynie, że ta książka powinna dostać lepszą oprawę, i nie mówię tu o twardej okładce (chociaż ta zawsze jest mile widziana), a o lepszym opracowaniu graficznym. Obecne, chociaż jest spójne z wydaniem angielskojęzycznym, raczej przywodzi na myśl powieść dla nieco młodszego odbiorcy, którą „Królowie Wyldu” zdecydowanie nie są. Bierzcie, czytajcie, nie będziecie żałować.

Dane ogólne:
Tytuł oryginału: Kings of the Wyld
Autor: Nicholas Eames
Wydawnictwo: Rebis
Rok wydania: 2018
Liczba stron: 528

niedziela, 6 października 2019

„Cena honoru” Maciej Para – recenzja książki

Jak przeciętny czytelnik fantastyki widzi krasnoludy? Jest to chyba najbardziej obłożona stereotypami rasa, jaka zaistniała w fantastycznych realiach. Typowy krasnolud, poza tym, że nie grzeszy ani wzrostem, ani gładkością oblicza, jest zażarty w boju, nieumiarkowany w piciu, chciwy na złoto, dla wrogów pamiętliwy, a dla przyjaciół wierny. Do nieco milszego wizerunku krasnoluda przyzwyczaił nas Tolkien, humorystycznego – Pratchett, a więcej na temat tej rasy w kontekście wojen i honoru można dowiedzieć się zagłębiając się w uniwersum Warhammera Fantasy. Trudno jednak na polskim rynku – poza tytułami towarzyszącymi systemom bitewnym i nawiązującymi do nich – o pozycje książkowe, w których krasnoludy występowałyby w roli głównej. Naprzeciw potrzebom fanów tej rasy wyszedł Maciej Para ze zbiorem opowiadań „Cena Honoru”.

W Vorgaardzie nie dzieje się dobrze. Kraj ten, zamieszkiwany przez wiele ras i stworzeń, targany jest nieustającymi konfliktami. W książce Macieja Pary koncentrować się będziemy na tych, które rozgrywają się pomiędzy krasnoludami, podzielonymi, jak się okazuje, o wiele bardziej, niż można by było się tego spodziewać. Mocno zarysowane są tu różnice pomiędzy poszczególnymi klanami, ich wyglądem, sposobami walki, wykonywanym rzemiosłem i poglądem na słuszność tego, co robią ci drudzy. Początek długiej historii nieszczęść i walk nakreślony jest w opowiadaniu otwierającym zbiór, tytułowej „Cenie honoru”. Władca Angazgron, Król Pod Górą, umarł, a jego jedyny dziedzic zaginął bez śladu. W społeczeństwie tak ceniącym sobie utarte rozwiązania i wartości, konieczność wyboru kolejnego władcy staje się niemal niemożliwa – tym bardziej, że przy tej okazji podnoszą głowę wszelkie ukryte dotąd zatargi, uprzedzenia i zapamiętane urazy. A to tylko jeden z problemów, bo na całą rasę czekać będzie niejeden wróg zewnętrzny.

Zaskoczyła mnie wielopoziomowość konfliktów, które toczą społeczność krasnoludów w „Cenie honoru”. Dorzucenie do tak niełatwych z charakteru postaci kolejnej warstwy zatargów, które można określić mianem „rasowych” (nawet jeśli rozgrywają się w obrębie jednej przecież, ale jakże zróżnicowanej, rasy), już samo w sobie zapowiada kłopoty. Te w zasadzie skupiają się, na początku przynajmniej, wokół klanu Mrocznych Kowadeł, których członkowie władają magią. Ten ogrom nieufności, pogardy i nienawiści, które rodzą się przy okazji sporów o wyłonienie nowego władcy, jest przerażający – a prowadzić będzie do dalszych potworności. W trakcie lektury przyjdzie nam znaleźć się na radzie w Angazgron, która potoczy się zupełnie inaczej, niż powinna, w domach tych, którzy związali swoje życie z kimś z „ciemniackich” Mrocznych Kowadeł, by obserwować rzeź ich rodzin i przyjaciół, spotkać na polu bitwy, po przeciwnej stronie, dawnych przyjaciół…

Ale krasnoludy z Vorgaardu są przede wszystkim „swoi”, bliscy, przedstawieni od strony niemalże „ludzkiej”. To czyjeś dzieci, bracia, siostry, ojcowie, matki, jednakowo przywiązani do swoich rodzin i stawiający je – i honor – ponad wszystko. Niestety, jak się okazuje, nie dla wszystkich honor jest tym samym i w podobny sposób się przejawia. Różne punkty widzenia, jednakie przywiązanie do wartości i przekonanie o własnej słuszności – tu wystarczy iskra, by zaczął się pożar nie do ugaszenia przez długie lata. „Jeśli to właśnie nazywacie honorem… to wolę umrzeć zhańbiony” – powiedział Thormar Mistrz Kuźni, odmawiając wydania żony i syna na pastwę poszukujących „ciemniackiego ścierwa” członków klanu Młotodzierżców. I tu leży sedno wielu problemów, o których przyjdzie nam czytać w „Cenie honoru” – co dla jednego jest honorem, dla drugiego może być hańbą. 

Książka wydana jest przepięknie, dopracowana do najmniejszego szczegółu. Twarda oprawa, mapy i ilustracje autorstwa Zyty „Morgoth” Resakowskiej, wiele elementów ozdobnych, gruby, szorstki papier stron, wszystko to sprawia, że po prostu przyjemnie jest trzymać ten niemały w sumie tomik w rękach. Jest to naprawdę świetnie wydana książka – taki self-publishing mógłby być wzorem dla wielu „zwykłych” wydawnictw. Czego mi brakuje? Jakiegoś glosariusza, dramatis personae – opowiadania są krótsze i dłuższe, ale jednak rozgrywające się w jednym świecie i często nawiązujące do przeszłych wydarzeń, czasem większe przeskoki czasowe pomiędzy nimi powodują dezorientację, nawet jeśli każde opatrzone jest datą. 

„Cena honoru” to solidna pozycja, która trafi zwłaszcza do osób żywiących szczególną sympatię do krasnoludów, ale nie tylko – będzie kopalnią wiedzy dla miłośników klasycznego fantasy czy graczy w papierowe RPG, którzy chcieliby spróbować swoich sił z tego typu postacią i potrzebują czegoś dla wczucia się w klimat. Dlaczego właśnie „Cena honoru”, a nie na przykład Gotrek? Ano dlatego, że nie ma w niej tak wiele tego okrutnego patosu, który towarzyszy wspomnianemu wyżej, jest więcej zwykłego życia, charakteru i rozważań nad kwestiami przyziemnymi, więcej konsekwencji działań widocznych na poziomie emocjonalnym postaci, widać więcej motywacji ich działań i, przede wszystkim może, odejście od typowego dla literatury fantasy kanonu piękna. Krasnoludy u Pary mają własne standardy urody, i widzą piękno nie tylko w wyglądzie zewnętrznym. Polecam i mam nadzieję, że autor nie poprzestanie na tej jednej pozycji.

Dane ogólne:
Tytuł: Cena honoru
Autor: Maciej Para
Wydawnictwo: Self-publishing
Rok wydania: 2019
Liczba stron: 360

Książkę można znaleźć i zakupić u autora (:

piątek, 23 sierpnia 2019

„Imperium ciszy" Christopher Ruocchio - fragment powieści


ROZDZIAŁ 1

HADRIAN


Światło.
Światło tego zamordowanego słońca wciąż mnie pali. Widzę je przez powieki, jak płonie w historii, w nieopisanym ogniu, od tamtego krwawego dnia. Jest jak coś świętego, jakby było rajskim światłem samego Boga, które spaliło świat i miliardy istnień wraz z nim. Noszę to światło w sobie, na zawsze wyryte w moim umyśle. Bez usprawiedliwień, bez zaprzeczeń, bez przepraszania za to, co zrobiłem. Wiem, czym jestem.
Scholiaści zaczęliby od początku, od naszych odległych przodków w ich niedoskonałych statkach, torujących sobie drogę z Systemu Starej Ziemi ku nowym i żywym światom. Ale nie. Takie podejście wymagałoby większej liczby ksiąg i atramentu, niż moi gospodarze raczyli zostawić mi do dyspozycji, i nawet ja, który mam więcej czasu niż ktokolwiek inny, nie mam go dość, aby tego dokonać.
Czy zatem powinienem być kronikarzem tamtej wojny? Zacząć od obcych, Cielcinów, nadlatujących wielkimi gromadami z przestrzeni w swoich statkach przypominających lodowe zamki? Możecie znaleźć opisy wojny, przeczytać, ile ofiar pochłonęła. Poznać statystyki. Żaden kontekst nie pozwoli wam jednak zrozumieć, jakie były prawdziwe koszta. Zniszczone do cna miasta, spalone planety. Nieprzebrane miliardy naszych ludzi wyrwane ze swoich światów, aby służyć jako mięso lub jako niewolnicy tym bladym potworom. Rodziny stare jak imperia skończyły w ogniu i świetle. Nieskończone są te opowieści, lecz niewystarczające. Imperium ma swoją oficjalną wersję, która kończy się moją egzekucją, powieszeniem Hadriana Marlowe’a, aby wszystkie światy mogły to zobaczyć.
Nie wątpię, że ta księga skończy, gromadząc kurz w archiwach, gdzie ją zostawiłem, jeden manuskrypt pośród miliardów innych na Colchis. Zapomniany. Może tak i lepiej. Światy miały już dość tyranów, dość morderców i ludobójstwa.
Może jednak to przeczytacie, skuszeni myślą, by poznać dzieło takiego potwora jak ten, którego obraz noszę w swoim umyśle. Nie pozwolicie mi popaść w zapomnienie, bo będziecie chcieli wiedzieć, co znaczyło stanąć na pokładzie tego niezwykłego statku i pozbawić gwiazdę jej serca. Zechcecie poczuć żar dwóch spalonych cywilizacji i spotkać smoka, diabła noszącego imię, które dał mi mój ojciec.
Pomińmy zatem historię, odejdźmy od polityki i marszowego kroku imperiów. Zapomnijmy o początkach rodzaju ludzkiego w ogniu i popiołach Starej Ziemi, a także o Cielcinach, którzy wychynęli z lodowatej ciemności. Wszystkie te relacje zostały już spisane gdzie indziej, we wszystkich językach ludzkości i poddanych jej rodzajów. Przejdźmy do jedynego możliwego początku, do którego mam prawo: mojego własnego.
Urodziłem się jako najstarszy syn i dziedzic Alistaira Marlowe’a, archona Prefektury Meidui, Rzeźnika z Linon i pana Diablej Siedziby. Ten pałac z ciemnego kamienia nie był miejscem stworzonym dla dziecka, ale był on jednak moim domem, pośród logothetów i zbrojnych peltastów służących memu ojcu. Lecz mój ojciec nigdy nie chciał dziecka. Chciał dziedzica, kogoś, kto odziedziczy po nim ten plasterek Imperium i poniesie w przyszłość naszą rodzinną schedę. Nazwał mnie imieniem Hadrian, starożytnym imieniem mówiącym coś jedynie tym, którzy nosili je przede mną. To imię cesarza, kogoś stworzonego do rządzenia i przewodzenia innym.
Imiona bywają niebezpieczne. Są rodzajem przekleństwa, określającego nas, abyśmy mogli do niego dorastać, a przy tym mieli od czego uciekać. Przeżyłem długie życie, dłuższe niż genetyczne terapie wielkich rodów z kręgu parów potrafią zapewnić, i nosiłem wiele imion. Podczas wojny byłem Hadrianem Półnieśmiertelnym i Hadrianem Nieumierającym. Po wojnie zostałem Pożeraczem Słońc. Dla biedaków z Borosewa byłem myrmidonem o imieniu Had. Dla Jaddyjczyków nazywałem się Al Neroblis. Dla Cielcinów byłem Oimn Belu, a nawet gorzej. Miałem wiele wcieleń: byłem żołnierzem i sługą, kapitanem i jeńcem, czarownikiem i uczonym, i kimś niewiele lepszym od niewolnika.
Zanim jednak stałem się którymkolwiek z nich, byłem synem.

Matka spóźniła się na moje narodziny, a potem oboje rodzice patrzyli ze specjalnej platformy ponad chirurgicznym teatrem, jak wyjmują mnie z kadzi. Opowiadano, że wrzeszczałem, gdy scholiaści mnie rodzili, i że miałem w ustach wszystkie zęby. Tak od zawsze przychodzili na świat nobilowie: bez obciążania matki i pod czujnym okiem Wysokiego Imperialnego Kolegium, z gwarancją, że wprowadzone genetyczne zmiany nie staną się genetycznymi wadami i nie skażą nam krwi. Poza tym rodzenie tradycyjnym sposobem wymagałoby od moich rodziców dzielenia ze sobą łoża, na co żadne z nich nie miało ochoty. Jak wielu nobilów, rodzice moi pobrali się z politycznej konieczności.
Moja matka, jak dowiedziałem się później, wolała towarzystwo kobiet od przebywania z ojcem i rzadko spędzała czas w rodzinnej posiadłości, widując ojca jedynie podczas oficjalnych wystąpień. Mój ojciec, dla kontrastu, wolał poświęcać się pracy. Lord Alistair Marlowe nie był typem człowieka, który ulega swoim słabostkom. W istocie ojciec nie był kimś, kto w ogóle ma jakieś słabości. Zajmował się swoim biurem i dbaniem o dobre imię naszego rodu.
W czasie, gdy się urodziłem, Krucjata trwała już od dobrych trzystu lat, licząc od pierwszej bitwy z Cielcinami o Cressgard, ale rozgrywała się daleko, dwadzieścia tysięcy lat świetlnych przestrzeni kosmicznej od nas, tam gdzie Mgławica zachodzi na Ramię Węgielnicy. Podczas gdy ojciec starał się jak mógł, aby wywrzeć na mnie wrażenie opisami powagi sytuacji, sprawy w domu toczyły się spokojnie, poza podatkami, jakie Imperialne Legiony ściągały od plebejuszy w każdym dziesięcioleciu. Jednak od frontu wojny dzieliły nas również dziesięciolecia lotu, nawet najszybszymi statkami, a mimo że Cielcinowie byli największym zagrożeniem, z jakim rodzaj ludzki spotkał się od czasu śmierci Starej Ziemi, sprawy nie wyglądały aż tak tragicznie.
Jak można było się spodziewać po rodzicach takich jak moi, niemal od razu zostałem oddany w ręce sług mego ojca. Ojciec z pewnością wrócił do pracy już godzinę po moim urodzeniu, poświęciwszy tyle czasu, ile zdołał, na rzecz tak rozpraszającą uwagę, jak narodziny syna. Matka udała się do domu swojej matki, aby spędzać tam czas w towarzystwie rodzeństwa i kochanek; jak już powiedziałem, matka nie angażowała się też w nudny interes rodzinny.
Tym interesem był uran. Posiadłości mego ojca leżały na najbogatszych złożach uranu w tym sektorze, a nasza rodzina od pokoleń zajmowała się jego wydobyciem. Pieniądze, które ojciec czerpał z tego za pośrednictwem Konsorcjum Wong-Hoppera oraz Związku Wolnych Handlarzy, uczyniły go najbogatszym człowiekiem na Delos, bogatszym nawet od wicekrólowej, mojej babki.
Miałem cztery lata, gdy urodził się Crispin, i nagle mój brat zaczął udowadniać, że jest idealnym spadkobiercą, co oznaczało, że jeśli już ko14
muś był posłuszny, to tylko memu ojcu. W wieku dwóch lat był niemal tego wzrostu co ja w wieku lat sześciu, a gdy skończył pięć lat, przerastał mnie o głowę. Ta różnica już nigdy się nie zmniejszyła.
Otrzymałem najlepsze wykształcenie, jakiego można się spodziewać po synu prefekturalnego archona. Kasztelan ojca, sir Felix Martyn, nauczył mnie władać mieczem, pasotarczą i ręczną strzelbą. Nauczył mnie strzelać z energetycznej lancy i poprzez ćwiczenia nadał memu ciału odpowiednią sprawność. Od Helene, zamkowej szambelanki, nauczyłem się dobrych obyczajów: zawiłości ukłonów i uścisków dłoni oraz oficjalnych sposobów zwracania się do różnych osób. Nauczyłem się tańczyć, jeździć konno, pływać lekką łodzią i latać wahadłowcem. Od Abiathy, starego kantora, który zajmował się dzwonnicą i ołtarzem w świętym przybytku Zakonu, nauczyłem się nie tylko modlitw, ale i sceptycyzmu oraz tego, że również kapłani miewają wątpliwości. Od jego przełożonych, przeorów Świętego Zakonu Terrańskiego, nauczyłem się skrywać te wątpliwości głęboko, uznając je za herezje. No i oczywiście była też moja matka, która opowiadała mi rozmaite historie: opowieści o Simeonie Rudym, Cidzie Arturze oraz Kasi Soulier. Opowieści o Kharnie Sagarze. Uśmiejecie się, ale jest jakaś magia w tych opowieściach, której nie można traktować obojętnie.
Poza tym był jeszcze Tor Gibson, to on uczynił ze mnie mężczyznę, którym jestem, dał mi pierwszą lekcję. „Wiedza jest matką głupich – powiedział. – Pamiętaj, że największą częścią mądrości człowieka jest poznanie swojej ignorancji”. Ciągle mówił takie rzeczy. Uczył mnie retoryki, arytmetyki i historii. Nauczał biologii, mechaniki, astrofizyki i filozofii. To on uczył mnie języków i miłości do słów; mając dziesięć lat, mówiłem po mandarsku równie dobrze jak każde dziecko z międzygwiezdnych korporacji i potrafiłem czytać płomienną poezję jaddyjską jak prawdziwy akolita ich wiary. Co zaś najważniejsze, to on nauczał mnie o Cielcinach, tych grasujących mordercach, obcej pladze, która wgryzła się w obrzeża cywilizacji. Ale to również on nauczył mnie fascynacji ksenobitami i ich kulturami.
Ufam, że historyczne książki nie potępią go za to.

– Mam nadzieję, że jest ci wygodnie – powiedział Tor Gibson głosem, który zabrzmiał jak lodowaty wiatr w spokojnej sali ćwiczeń.
Powolnymi ruchami rozprostowałem się ze skomplikowanej, zwiniętej pozycji, którą wcześniej przybrałem, i przeszedłem do innej, wyginając kręgosłup.
– Sir Felix i Crispin będą tu za chwilę. Chcę być gotowy.
Przez maleńkie łukowe okienka umieszczone wysoko w kamiennych ścianach mogłem tylko słyszeć krzyki morskich ptaków, których hałas tłumiły nieco ekrany ochronne domu.
Stary scholiasta o twarzy obojętnej jak kamień obszedł mnie dokoła, powłócząc po mozaikowej posadzce obutymi w pantofle stopami, i stanął na linii mego wzroku. Przygarbiony już nieco, wiekowy nauczyciel stał nade mną, a na jego kościstej twarzy, pod grzywą siwych włosów, zagościł uśmiech. Bokobrody sprawiały, że przypominał wyglądem lwy, które wicekrólowa trzymała w swojej menażerii.
– Zamierzasz przewrócić małego pana, żeby klapnął siedzeniem na podłogę, prawda?
– Jakim siedzeniem? – Skrzywiłem się, robiąc głęboki skłon, aby dotknąć palcami stóp. – Tym, które ma między uszami?
Nikły uśmiech Gibsona zniknął.
– Lepiej, żebyś nie mówił o swoim bracie w taki sposób.
Wzruszyłem ramionami, poprawiając cienkie paski, dzięki którym kamizela używana podczas ćwiczeń przylegała płasko do koszuli. Pozostawiając Gibsona tam, gdzie stał, przeszedłem boso do stojaka, który znajdował się tuż obok drewnianego szermierczego kręgu o średnicy około dwudziestu stóp. Na stojaku czekała ćwiczebna broń różnego rodzaju, przeznaczona do próbnych pojedynków.
– Czy tego ranka mamy lekcję, Gibsonie? Myślałem, że odbędzie się dopiero po południu.
– Co takiego? – Przechylił głowę, przysuwając się nieco bliżej, a ja uświadomiłem sobie nagle, że pomimo swej postury Gibson nie był już młodym człowiekiem. Nie był młody, kiedy scholiaści skierowali go, by wychowywał mego ojca, a ten z kolei miał już ponad trzysta standardowych lat. Gibson przyłożył stuloną dłoń do ucha. – Co ma znaczyć to pytanie?
Odwróciłem się i wyraziłem nieco jaśniej, prostując przy tym plecy, aby zrobić lepsze wrażenie, jak mnie uczono. Kiedyś miałem zostać archonem tego starego zamku, a siła przemowy miała być moją najlepszą bronią.
– Myślałem, że nasza lekcja jest później.
Nie mógł zapomnieć. Gibson nie zapominał niczego. Byłaby to wyjątkowa zaleta, gdyby nie fakt, że należała ona do podstawowych wymagań stawianych tym, do których należał: scholiastom. Jego umysł został wyćwiczony tak, by stanowił substytut daimona, inteligentnej maszyny objętej najświętszym zakazem Zakonu. Nie mógł sobie pozwolić na żadne zapomnienie.
– Słusznie, Hadrianie. Oczywiście, że później, tak. – Kaszlnął w zielony rękaw i zerknął w stronę drona, który unosił się pod sklepieniem sali. – Miałem nadzieję, że uda nam się porozmawiać chwilę prywatnie.
Stępiony ćwiczebny miecz wysunął się odrobinę z mojej dłoni.
– Teraz?
– Zanim twój brat i kasztelan przybędą, tak.
Odwróciłem się i odłożyłem miecz do stojaka, na jego miejsce pomiędzy rapierami i szablami, sam zerknąłem szybko na drona, dobrze widząc, że jego obiektyw skierowany jest na mnie. Byłem w końcu najstarszym synem archona, czyli kimś najstaranniej chronionym i będącym obiektem czujnej obserwacji, podobnie jak ojciec. Były w Diablej Siedzibie miejsca ustronne, w których można było odbyć prywatną rozmowę, ale żadne z nich nie znajdowało się w pobliżu sali ćwiczeń.
– Tutaj?
– W klasztorze. – Przerwawszy na chwilę, Gibson spojrzał w dół na moje stopy. – Nie masz butów?
Nie miałem stóp godnych rozpieszczonego nobila. Wyglądały raczej jak stopy niewolnika, pokryte nagniotkami tak grubymi, że obwiązywałem sobie stawy paluchów, aby nie obetrzeć skóry.
– Sir Felix mówi, że najlepiej trenować boso.
– Czy teraz też tak mówi?
– Powiada, że to zmniejsza ryzyko skręcenia kostki. – Zamilkłem, uświadamiając sobie upływ czasu. – Nasza rozmowa… czy nie mogłaby poczekać? Oni lada chwila powinni nadejść.
– Skoro musi. – Gibson kiwnął głową, wyrównał krótkimi palcami przód szaty i złocistą szarfę.
W porównaniu z nim w moim treningowym stroju czułem się nędznie ubrany, choć po prawdzie jego strój był zupełnie zwyczajny: zwykła bawełna, choć pięknie barwiona na odcień zieleńszy niż samo życie.
Stary scholiasta miał właśnie powiedzieć coś więcej, kiedy dwuskrzyd17
łowe drzwi ćwiczebnej sali otwarły się z hałasem i do środka wkroczył mój brat, szczerząc zęby w wilczym grymasie. Crispin był wszystkim, czym ja nie byłem. Wysoki, kiedy ja byłem niski, mocno zbudowany, kiedy ja byłem cienki jak trzcina, i miał kwadratową twarz, podczas gdy ja miałem pociągłą. Mimo to nasze podobieństwo nie budziło żadnych wątpliwości. Obaj mieliśmy czarne jak atrament włosy Marlowe’ów, tę samą marmurową cerę, takie same orle nosy, wysokie brwi nad fiołkowymi oczami. Byliśmy w widoczny sposób produktem tej samej genetycznej konstelacji, a nasze genomy zostały zmodyfikowane w podobny sposób, aby pasowały do tego samego wzorca. Palatyńskie rody – większe i mniejsze – posunęły się do takich ekstrawagancji w wyglądzie, że ktoś o odpowiedniej wiedzy mógł rozpoznać rodowe pochodzenie po genetycznych markerach twarzy i ciała z równą łatwością, jak po emblematach na ubraniu czy sztandarach.
Za Crispinem podążał pomarszczony kasztelan, sir Felix Martyn, ubrany w ćwiczebny skórzany strój do pojedynków, z rękawami podwiniętymi powyżej łokci. To on odezwał się pierwszy, unosząc dłoń w rękawicy:
– Oho! Już tutaj?
Wysunąłem się przed Gibsona, aby wyjść im na spotkanie.
– Tylko się rozciągałem, sir.
Kasztelan pochylił głowę, drapiąc się w motek zmierzwionej siwej czupryny.
– Dobrze więc. – Dopiero teraz zauważył Gibsona. – Tor Gibson! To dziwne widzieć cię poza klasztorem o tej porze!
– Szukałem Hadriana.
– Potrzebujesz go do czegoś? – Rycerz wsunął kciuki za pas. – Mamy teraz lekcję.
Gibson prędko pokręcił głową i skłonił się lekko przed kasztelanem.
– To może poczekać. – Po czym spokojnie opuścił salę. Drzwi trzasnęły, wydając stłumione bum, które rozległo się w sklepionym wnętrzu.
Przez krótką chwilę Crispin szyderczo przedrzeźniał przygarbioną sylwetkę i chwiejny krok Gibsona. Spojrzałem na brata, który na szczęście się zmieszał i przeciągnął dłońmi po czarnej jak węgiel czuprynie.
– Tarcze naładowane? – spytał Felix, klaszcząc dłońmi w rękawicach, które wydały suchy, skórzany odgłos. – Bardzo dobrze.
W legendach bohater zawsze uczony jest sztuk walki przez jakiegoś spalonego słońcem mistrza, mistyka, który każe swoim uczniom gonić koty, czyścić pojazdy i pisać wiersze. Podobno na Jadd mistrzowie miecza – meskolosi – robią wszystkie te rzeczy i mogą upłynąć lata, zanim uczeń dotknie miecza. Nie ja. Pod kierunkiem Felixa mojej edukacji towarzyszył rygorystyczny dryl. Wiele godzin dziennie spędzałem pod jego opieką, ucząc się, jak walczyć i się nie poddawać. Żadnego mistycyzmu, tylko praktyka, długa i staranna, aż ruchy podczas ataków i parowania stały się tak naturalne jak oddychanie. Bo wśród palatyńskiej arystokracji Solarnego Imperium – zarówno mężczyzn, jak i kobiet – biegłość we władaniu bronią jest uważana za jedną z podstawowych cnót, nie tylko dlatego, że któreś z nas mogłoby aspirować do zostania rycerzem albo służby w Legionach, ale dlatego, że umiejętność pojedynkowania się jest uznawana za swoisty zawór bezpieczeństwa w razie napięć i konfliktów, której inaczej mogłyby prowadzić do aktów wendety. W ten sposób każdy potomek swego rodu w razie czego może sam sięgnąć po broń w obronie czci własnej lub swojej rodziny.
– Wciąż jestem ci coś winien za ostatni raz, chyba wiesz – powiedział Crispin, kiedy skończyliśmy wstępne ćwiczenia i stanęliśmy naprzeciw siebie po dwóch stronach szermierczego kręgu. Rozciągnął swoje grube wargi w szczerbatym uśmiechu, który sprawił, że wyglądał rzeczywiście jak tępy instrument, którym był.
Uśmiechnąłem się, aby nie pozostać mu dłużnym, choć spodziewałem się, że efekt na mojej twarzy będzie dużo lepszy niż u niego.
– Musisz zaatakować mnie pierwszy – powiedziałem, unosząc lekko czubek miecza do pozycji zasłony i czekając na hasło Felixa. Gdzieś z zewnątrz dobiegł do mnie stłumiony świst latacza przelatującego nisko nad zamkiem. Wzbudził drgania przejrzystego aluminu w szybach okiennych i zjeżył mi włosy na głowie. Położyłem dłoń na uchwycie przy moim grubym pasie, który miał aktywować tarczę energetycznej kurtyny.
Crispin, naśladując mnie, oparł swój miecz płazem na ramieniu.
– Crispinie, co ty robisz? – Głos kasztelana jak rózga przeciął tę chwilę ciszy.
– Co?
Jak każdy dobry nauczyciel, Felix czekał, aż Crispin sam uświadomi sobie popełniony błąd. Kiedy uświadomienie nie przyszło, stuknął chłopaka w ramię własnym treningowym mieczem. Crispin krzyknął i wybałuszył oczy na trenera.
– Gdybyś oparł w ten sposób na ramieniu miecz z wyższej materii, odciąłbyś sobie rękę. Ostrze z dala od ciała, chłopcze. Jak często mam ci to powtarzać? – powiedział Felix.
Nieśmiało poprawiłem własną zasłonę.
– Nie zapomniałbym o wyższej materii – odparł Crispin niepewnie.
Była to prawda. Crispin nie był szaleńcem; brakowało mu tylko tej powagi, która zapowiada wielkość człowieka.
– A teraz słuchajcie mnie obaj – warknął Felix, ucinając dalsze argumenty Crispina. – Wasz ojciec odda mnie katarom, jeżeli nie zrobię z was pierwszej klasy szermierzy. Radzicie sobie przyzwoicie, ale ta przyzwoitość nie pomoże wam w prawdziwej walce. Crispinie, musisz zacieśnić formę. Po każdym ruchu otwierasz się szeroko na kontrę. Teraz ty! – Wskazał ćwiczebnym mieczem na mnie. – Twoja pozycja jest dobra, Hadrianie, ale potrzebujesz więcej zaangażowania. Zostawiasz przeciwnikom zbyt wiele czasu na pozbieranie się.
Zaakceptowałem tę krytykę bez komentarza.
– En garde! – rzucił Felix, trzymając swój miecz między nami. – Tarcze! – Sięgnęliśmy obaj do uchwytów, żeby aktywować nasze tarcze. Kurtyny energetyczne nie zmieniały wiele, gdy chodziło o ludzką szybkość w szermierce albo zapasach, ale dobrze było do nich przywyknąć, przyzwyczaić się do niewielkich odchyleń światła przenikającego przez ich przejrzyste membrany. Bariera pola Royse’a bez trudu odbijała uderzenia obiektów o dużej szybkości; odbijała pociski, uderzenia gorącej plazmy, rozpraszała wyładowania elektryczne przerywaczy atakujących układ nerwowy. Ale nie mogła nic poradzić przeciwko mieczowi. Felix opuścił miecz jak dowódca, którym czasem bywał, i stuknął jego tępym końcem o podłogę. – Allez!
Crispin zszedł lekko z linii i cofnął miecz, zginając przy tym łokieć, aby włożyć więcej siły w uderzenie. Widziałem zbliżające się ostrze całe lata świetlne wcześniej i uchyliłem się, a ono przemknęło ze świstem nad moją głową. Obrotem przyjąłem pozycję po prawej ręce Crispina, zyskując doskonały kąt do zadania ciosu w jego odsłonięte plecy i ramię. Zamiast tego odepchnąłem go.
– Stop! – warknął Felix. – Miałeś doskonałą okazję, Hadrianie!
Ćwiczyliśmy tak jeszcze długo, zdawało się nam, że trwa to długie godziny, a Felix od czasu do czasu wymierzał nam razy swoim mieczem. Crispin walczył jak trąba powietrzna, uderzając dziko to z góry, to z boków, świadom większego zasięgu swoich ramion i większej siły. Zawsze byłem od niego szybszy. Za każdym razem zauważałem w porę jego ciosy i zastawiałem się mieczem, po czym cofałem się ku brzegom kręgu. Zawsze byłem wdzięczny, że moim pierwszym partnerem do ćwiczeń był Crispin. Walczył jak jeden z tych ogromnych dronów-kombajnów, których ramiona wymiatają całe pola. Jego większe siła i wzrost przygotowały mnie do walk z Cielcinami, z których najmniejszy mierzył dobre dwa metry.
Crispin próbował przechwycić, zablokować i ściągnąć w dół mój miecz, co pozwoliłoby mu zyskać na czasie tyle, by zdążył rąbnąć mnie w żebra. Któregoś razu dałem się złapać w tę pułapkę i wciąż czułem nabrzmiały pod kamizelką siniak. Moje stopy wparły się w drewno, a ja jeszcze raz pozwoliłem Crispinowi na ten manewr. Przeniósłszy całą siłę na miecz, pośliznął się odrobinę, a ja otwartą dłonią uderzyłem go w ucho. Potknął się, a wtedy wymierzyłem mu cios mieczem. Felix klasnął, dając znak przerwania starcia.
– Bardzo dobrze. Byłeś słabiej skoncentrowany niż zwykle, Hadrianie, ale w końcu go trafiłeś.
– Dwa razy – stwierdził Crispin, rozcierając ucho i próbując podnieść się z podłogi. – Do licha, to boli. – Wyciągnąłem do niego rękę, ale ją odtrącił. Jęknął, gdy wstawał.
Felix odczekał chwilę, po czym ustawił nas ponownie.
– Allez! – Jego miecz stuknął o drewnianą podłogę, a my wznowiliśmy walkę.
Gdy Crispin zaszarżował, przemknąłem obrotem w prawo, żeby odeprzeć jego atak paradą, gdy będzie mnie mijał. Zacisnąłem zęby i zawirowałem – zbyt późno – aby uderzyć go w plecy. Posłyszałem, jak Felix wciągnął powietrze przez zęby.
Crispin zawirował dziko, biorąc zamach szerokim łukiem, aby powiększyć przestrzeń między nami. Opuściłem miecz nisko i zrobiłem wypad. Crispin zbił mój miecz w dół i zaatakował cięciem mój prawy bark. Zdołałem wykręcić nadgarstek i sparować cios, związując miecz Crispina z moim. Utrzymał broń, ale musiał się obrócić, odsłaniając plecy.
– Crispin! – Kasztelan aż spurpurowiał. – Co ty, do licha, wyprawiasz?
Siła głosu Felixa zatrzymała na moment Crispina, a wtedy ja rąbnąłem go z rozmachem w brzuch. Brat jęknął, patrząc na mnie zdumiony spod gęstych brwi. Kasztelan wkroczył do kręgu i wbił czarne oczy w Crispina.
– Jakiej części polecenia „zacieśnić formę” nie rozumiesz?
– Rozproszyłeś mnie! – Głos Crispina zabrzmiał nieprzyjemnie ostro. – Właśnie się uwalniałem.
– Miałeś miecz! – Sir Felix potrząsnął otwartymi dłońmi przed sobą. – Miałeś drugą rękę! Jeszcze raz.
Crispin rzucił się naprzód, oburącz unosząc miecz wysoko. Zrobiłem szybki obrót w prawo i uderzyłem w lewo, aby zablokować szalone uderzenie mego brata. Potem wyprowadziłem cięcie, mierząc w plecy Crispina, ale on obrócił się i zatrzymał moją ripostę paradą. Oczy mu pałały, wyszczerzył zęby. Zbił w bok mój miecz i uderzył mnie barkiem, kucając, aby tym skuteczniej podbić mnie w górę i wyrzucić z kręgu. Rąbnąłem o podłogę tak mocno, że straciłem oddech. Nade mną stanął Crispin – sześć stóp wściekłych mięśni obleczonych w czerń.
– Masz szczęście, bracie. – Jego grube wargi rozciągnęły się w dziwacznym uśmiechu.
Kopnął mnie w żebra, a ja skrzywiłem się z bólu, próbując złapać oddech. Ignorowałem go, gdy ciągnął dalej, opowiadając, że gdybym walczył fair, to nigdy bym go nie uderzył. Nie zauważyłem, czy sir Felix powiedział cokolwiek. Crispin stał blisko, górując nade mną. Skończył gadać i odwrócił się, żeby odejść. Zahaczyłem stopą o jego nogę w kostce i pociągnąłem. Potoczył się na podłogę i wylądował twarzą na krawędzi szermierczego kręgu. W sekundę byłem na nogach i złapałem swój miecz. Postawiłem bosą stopę na plecach Crispina i stuknąłem w bok jego czaszki krawędzią ćwiczebnego ostrza.
– Dość – warknął sir Felix. – Jeszcze raz.

wtorek, 16 lipca 2019

„Śpiew Potępionych” Agnieszka Hałas - Czarnoksiężnik spoza Archipelagu

Po kilkuletniej ciszy myślałem już, że na dobre rozstaliśmy się z Brune Keare, „Krzyczącym w Ciemności”, magiem Czerni, poszukiwanym przestępcą, szaleńcem i narkomanem. Jeśli jednak trzy poprzednie powieści czegoś nas nauczyły, to tego, że Krzyczącego trudno się pozbyć na dobre, zwłaszcza że zostało mu jeszcze parę niedokończonych spraw do załatwienia. No i właśnie – ku mojej ogromnej radości nakładem wydawnictwa Rebis ukazała się niedawno czwarta część sztandarowego cyklu Agnieszki Hałas, „Teatru Węży”. I nie tylko ta – Dom Wydawniczy Rebis podjął bowiem słuszną decyzję o wznowieniu całego cyklu, fundując mu wizualny retusz i świeżą korektę, więc jeśli ktoś z naszych drogich czytelników jeszcze nie poznał tej historii, ma ku temu okazję lepszą niż kiedykolwiek wcześniej... i jakieś półtorej zdania, by nadrobić zaległości, zanim zacznę omawiać przedmiot dzisiejszej notki. Jest nim właśnie „Śpiew Potępionych”.

Po burzliwym rozstaniu z Anavri i odzyskaniu części wspomnień ze swojego poprzedniego życia, Brune nie miał innego wyjścia, jak tylko spróbować jakoś ułożyć sobie to wszystko od początku. Nadal poszukiwany przez magów Srebra oraz demony, którym jest winien duszę, poprosił o udzielenie schronienia królową enklawy sylfów – pracując przez ostatnie kilka miesięcy jako agent wywiadu w ojczyźnie duchów powietrza. Czas, który tam spędził, odcisnął jednak na nim swoje piętno. Kiedy Krzyczącemu wreszcie zabrakło sił, przestał być potrzebny – krótko mówiąc, królowa Feanmuile rozkazała mu pakować manatki. Ktoś potężny i ważny bardzo szybko zwietrzył okazję…

Tym kimś okazała się Akhania ar Vithanare,  wpływowa czarodziejka Srebra. Czego Elita może chcieć od poszukiwanego przez wszystkich ka-ira, to znaczy oprócz standardowego zestawu poddania go powolnym torturom i śmierci w męczarniach? Ku zdumieniu samego Brune, srebrna magini postanowiła… dać mu pracę, oferując w zamian pełne ułaskawienie za popełnione wcześniej zbrodnie, takie jak urodzenie się po niewłaściwej stronie Ekwilibrium. Sednem całej sprawy są Wyspy Śpiewu – archipelag do niedawna objęty protektoratem przez Alkarę, obecnie bytujący częściowo na prawach kolonii. Akhania dowiedziała się, że wysłannicy Otchłani planują tam jakąś większą operację, co może mieć związek z pogarszającymi się nastrojami wśród tambylców. Rola Brune’a będzie prosta, choć niełatwa – musi przepędzić demony, powstrzymać rebelię i uratować wszystkim tyłki. Niechętny, choć pozbawiony innych perspektyw i realnej możliwości wyboru, Krzyczący przystaje na tę propozycję i rusza w długą podróż po tropikalnych wyspach. Na swojej drodze spotka chciwych kupców, bezwzględnych piratów i krwiożerczych dzikusów, starych znajomych i nowych wrogów, z których wszyscy wydają się tańczyć do melodii wygrywanej przez nieznanego, demonicznego grajka. Ot, kolejny dzień na posterunku.

Już po pierwszych kilku rozdziałach widać ogromną przepaść, jaka dzieli nową odsłonę cyklu od pozostałych. Pierwszą widoczną zmianą jest choćby struktura powieści – Agnieszka Hałas porzuciła znaną z poprzednich części „Teatru Węży” formę, w której centrum akcji był Brune i jego przeżycia na tle chaosu rozpoczynających się i kończących wątków. Nowa forma jest dużo bardziej uporządkowana, ścisła, konkretna – Krzyczący ma do wykonania misję i możemy być pewni, że to nią będzie się zajmował aż do ostatniej strony. To zdecydowanie zmiana na lepsze, czyniąca „Śpiew Potępionych” nieco bardziej przystępną niż wcześniejsze książki, nawet jeśli ciut bardziej tradycyjną w budowie.

Również świat przedstawiony zyskał parę szczegółów, dzięki którym łatwiej go sobie wyobrazić. Do tej pory spotykaliśmy się z elementami jego polityki głównie w wykonaniu magów Srebra – tutaj jednak być może po raz pierwszy słyszymy coś więcej o krajach poza Alkarą i o tym, w jakich relacjach pozostają między sobą. Wyspy Śpiewu przypominają klimatem Karaiby (plemiona parające się dziwną odmianą magii specjalizującą się w klątwach, morza zasiedlane przez piratów, portowe miasta i nadbrzeżne wioski utrzymujące się głównie z morskiego handlu), co stanowi nieoczekiwaną, ale miłą odmianę od ponurych miast Zatoki Snów, których uliczkami Brune krążył do tej pory. Z początku trudno się przyzwyczaić, ale po wszystkim pozostaje miłe wrażenie, że tego opuszczonego przez bogów świata jest znacznie więcej, niż do tej pory się wydawało. W toku powieści dowiemy się też nieco więcej na temat przeciwnego systemu praw, jakimi rządzi się magia Zmroczy – i chociaż ten był opisany dość obszernie, to kilka szczegółów sprawia, że całe uniwersum wydaje się nieco bardziej… kompletne.

Widać jak na dłoni, że przez kilka lat dzielących tom trzeci i czwarty autorka pracowała ciężko nad stylem pisania. Już wcześniej kreowanie interesujących postaci szło jej bardzo dobrze, tutaj jednak miałem wrażenie, że sam Brune, jak i wszyscy, których spotyka na swojej drodze, są nieco ostrzej zarysowani niż do tej pory – zawdzięczamy to przede wszystkim bardzo dobrym, charakternym dialogom, przez które różne ich cechy łatwiej się uwidaczniają. Dzięki temu poszczególni bohaterowie dużo łatwiej zapadają w pamięć i dają się lubić – w tym również ta jedna postać, na którą straszliwie narzekałem w poprzednich recenzjach. Do tego stopnia, że autentycznie pożałowałem każdego złego słowa, jakie o niej napisałem, gdy dowiedziałem się, jaki los ją spotkał.

Koniec końców, „Śpiew Potępionych” okazał się dla mnie bardzo przyjemnym powrotem do cyklu,  na kontynuację którego zdążyłem chyba porzucić nadzieję, a w dodatku świetną powieścią przygodową, od której ciężko było mi się oderwać. Zakończenie nie sugeruje jednoznacznie, że nastąpi jeszcze jakiś ciąg dalszy, ale pozostawia ogromny niedosyt, jak wszystko, co jest dobre i kończy się nagle. Mam więc szczerą nadzieję, że Krzyczący w Ciemności nie powiedział jeszcze ostatniego słowa – i za jakiś czas przeczytamy o jego dalszych losach.

Za egzemplarz książki do recenzji - dziękujemy autorce i wydawnictwu.

Dane ogólne:
Tytuł: Śpiew Potępionych
Autor: Agnieszka Hałas
Wydawnictwo: Dom Wydawniczy Rebis
Rok wydania: 2019
Liczba stron: 448

piątek, 3 maja 2019

„Upiorna opowieść” Peter Straub - Something wicked this way comes...

Wydaje mi się, że najtrudniej jest napisać powieść grozy. W żadnym innym gatunku tak bardzo nie liczy się umiar i wyczucie, z jakim dawkuje się czytelnikowi zarówno informacje, jak i wrażenia, bo bez odpowiednio długiego budowania napięcia nie da się przecież przestraszyć nikogo. Istnieje wiele sposobów na to, by napisać dobry horror – ale wielokrotnie więcej takich, przez które ta sztuka się nie udaje. Ujawnienie zagrożenia za szybko, zanim czytelnik dostatecznie zawiesi niewiarę to jeden z nich, ale kto wie, czy nie gorszym błędem jest zbytnie przeciąganie struny, trzymanie czytającego w niepewności odrobinkę za długo, aż niepokój przerodzi się w irytację, aż wreszcie nudę. Dlatego też z pewną obawą podchodziłem do lektury jednej z ostatnich propozycji wydawnictwa Vesper. Panie i Panowie, oto „Upiorna Opowieść”, jedna z najbardziej znanych powieści Petera Strauba.
  
Stowarzyszenie Chowder to być może jedna z nielicznych interesujących rzeczy w sennej miejscowości Milburn. Pod tą dziwną nazwą kryje się po prostu grupka znajomych z dawnych lat, lubiących spotykać się raz na miesiąc i opowiadać sobie straszne historie. Starsi panowie traktują te chwile szczególnie – odświętne stroje, drogie alkohole, cygara – nikt poza nimi jednak nie zdaje sobie sprawy z tego, czym naprawdę są te spotkania. A stanowią one próbę przejścia do porządku dziennego nad czymś strasznym, co wydarzyło się wiele lat temu. Jednak wkrótce koszmar ożyje na nowo – demony, przed którymi uciekają członkowie Chowder, zjawią się tu znowu, by dokonać zemsty… Kiedy bajarze zaczynają jeden po drugim ginąć w tajemniczych okolicznościach, wkrótce staje się jasne, że niewytłumaczalne zło zagraża wszystkim mieszkańcom spokojnego dotąd miasteczka. 

Akcję w powieści obserwujemy naprzemiennie oczami kilku różnych postaci. Członkowie towarzystwa Chowder, starsi panowie: lekarz Jaffrey, dwóch prawników, Ricky i Sears, a także właściciel baru Benedikt nie będą jednak jedynymi świadkami ponurych wydarzeń w Milburn. Towarzyszyć im będzie bowiem bratanek zmarłego niedawno przyjaciela towarzystwa, pisarz Donald Wanderley, który przybywa do miasteczka na listowną prośbę pozostałych, a traktuje podróż jako świetną okazję do zebrania motywów do swojej nowej powieści, a także młody Peter Barnes, chłopak z dobrego domu wplątany w całą historię przez przypadek - oraz niewierna żona Ricky’ego, Stella Hawthorne. O ile samego Wanderleya zaprezentowano w interesujący, rozbudowany sposób – jako człowieka, którego traumatyczne wydarzenia z przeszłości powoli pozbawiają zdolności odróżniania rzeczywistości od fikcji – o tyle pozostałych obdarzono jedną, może dwiema cechami charakterystycznymi, co sprawia, że nie zapadli mi oni szczególnie w pamięć. 

Właściwa akcja powieści zaczyna się na stu ostatnich stronach – cała reszta do tego momentu to prezentacja, budowanie atmosfery i powolne rozwijanie łączących się wątków. O ile na początku całość zdecydowanie wciąga i intryguje, myślę, że ten etap został przeciągnięty ciut za bardzo – już na jakiś czas przed finałem domyślałem się, co jest grane z głównym antagonistą, jednak rozstrzygnięcie nie nadchodziło, a autor po prostu serwował kolejne scenki z życia poszczególnych bohaterów. Byłoby to dobrym zabiegiem, gdyby w te postaci dało się jakoś wczuć. Można by przypuszczać, że w tekście o takiej objętości wystarczy miejsca, by poszczególni członkowie Chowder mogli zyskać odrobinę charakteru, zanim przyjdzie po nich nieznana poczwara – a przez to czytelnik będzie śledził ich dalsze losy w napięciu. Tak się jednak nie stało, przynajmniej dla mnie.

Trzeba natomiast przyznać, że stosowanie zabiegu retrospekcji Straub opanował z niezwykłą wprawą. Przeskoki czasowe zdarzają się w „Upiornej opowieści” regularnie, ale są napisane w taki sposób, by po drodze nie zgubić czytelnika. Sporą pomocą wydaje się tutaj działalność stowarzyszenia Chowder, których wspólne wieczory są znakomitym pretekstem, by zaprezentować kawałek przeszłości bohaterów. Dobrze zaplanowane! 

Pomysł na antagonistę w „Upiornej Opowieści” ma w sobie coś interesującego, co potrafiło zaniepokoić nawet mimo braku więzi z bohaterami powieści. Jest podobieństwo do człowieka, a na pierwszy rzut oka może nawet budzić sympatię – czegoś jednak brakuje, jakby pod tą zewnętrzną warstwą, pod którą zwykle spodziewamy się zobaczyć czyjeś prawdziwe oblicze, istniała tylko pusta kartka. Samo to wystarczy, by zburzyć spokój czytelnika, ale jeśli dodamy do tego jeszcze umysł, który wydaje się funkcjonować w jakiś obcy, zupełnie niezrozumiały, nieziemski sposób, to właściwie jest gotowy przepis na udane straszenie. Spora część motywów kierujących poczynaniami czarnego charakteru jest pozostawiona domysłom, jednak zgłębianie tego, co tutaj pokazano samo w sobie stanowiło jeden z najbardziej satysfakcjonujących elementów powieści. 

Pora na podsumowanie. „Upiorna Opowieść” jest tekstem bardzo dobrze zaplanowanym i zbudowanym na solidnych podwalinach, nie jest to jednak łatwa książka – nie dlatego, że trudno ją zrozumieć, bo na polu przyswajalności akurat nie ma żadnych zastrzeżeń. Chodzi przede wszystkim o trudność wczucia się w bohaterów, którzy są zwyczajnie zbyt prości konstrukcyjnie, by ich losy wzbudzały jakieś głębsze emocje, a także o to, że powieść sprawia wrażenie niepotrzebnie przeciągniętej. Jeśli jednak zadacie sobie trud, by mimo tych mankamentów dać jej szansę i doczytać do końca, może się okazać jedną z najlepszych powieści grozy, jakie przeczytaliście.

Dane ogólne:
Tytuł oryginału: The ghost story
Autor: Peter Straub
Wydawnictwo: Vesper
Rok wydania: 2019
Liczba stron: 628

wtorek, 9 kwietnia 2019

„Openminder” Magdalena Świerczek-Gryboś

Jak stworzyć państwo idealne i uczynić jego obywateli szczęśliwymi? Wielu już tego próbowało. Szczęście jest pojęciem tak subiektywnym, że nawet ustalenie jego definicji może odbywać się inaczej w różnych miejscach, czasach i okolicznościach. Pozostaje jednak wątpliwym, czy można kogoś do szczęścia zmusić, zapewnić mu je niejako odgórnie, bez pytania go o zgodę, ustaliwszy pewne sztywne kryteria, jakimi ogół ludzi ma się od pewnego punku kierować w swoim postępowaniu. W tym miejscu już części osób zapala się czerwona lampka i pojawiają się myśli na temat wolnej woli, możliwości wyboru, a nawet praw człowieka… W przewidywaniu konsekwencji kolejnych działań zmierzających ku radykalnej poprawie ogólnej szczęśliwości narodów prześcigają się autorzy – co ciekawe, głównie obracając się wokół mniej lub bardziej głębokiej dystopii. Nie inaczej zdaje się być w przypadku „Openmindera” Magdaleny Świerczek-Gryboś. 

Kraków, rok 2076. W kwestii podziału politycznego Europy i stosunków pomiędzy krajami zmieniło się wiele. Polska jest częścią bloku państw zachodnich  – po wyniszczającej wojnie postanowiono zbudować je od nowa na zupełnie innych zasadach, pozbawiając ludzkość wszystkiego, co mogłoby umożliwić jej krzywdzenie siebie nawzajem. Świat nadal  jednak pozostaje w konflikcie. Nikodem uczestniczy w programie Openminder – jego specjalne zdolności mają zapewnić mu nie tylko specjalne miejsce w hierarchii społecznej, ale też nadać jego życiu sens i kierunek, wiążący się z przyszłą misją swoistego nawracania „dzikiego” Wschodu. Szkolenie jest ściśle tajne, a w jego skład wchodzi wiele elementów, które powszechnie uważa się za wiedzę zakazaną, zaś zbawianie świata okazuje się zajęciem mającym więcej wspólnego z regularną walką niż spokojną dyplomacją.

W powieści wyjątkowo wyraźnie zarysowane jest tło polityczne i obyczajowe świata przedstawionego, a zwłaszcza zmiany, jakie dokonały się w nim względem czasów sprzed wojny. Wstęp operuje głównie terminologią polityczno-ideologiczną, co może stanowić twardy orzech do zgryzienia dla osób, które takich wątków nie lubią – a że sama do nich należę, trudno było mi zapanować nad początkowym sceptycznym podejściem. Później jednak okazało się, że wszelkie obawy były niepotrzebne, a „Openminder” jest szaloną mieszanką wszystkiego, co w fantastyce było dobre. I tu wspomniana polityka wraz z jej ideologicznym zarysem zaczyna działać na korzyść powieści, dając bohaterom świat, w którym powinni czuć się dobrze – ale z jakiegoś powodu wcale nie jest tak pięknie.

Idea „dobrozmysłu”, który oddziałuje na społeczeństwo, wytyczając mu określone ścieżki postępowania i karząc już nie za czyny potencjalnie zagrażające innym – bo do takich nie ma prawa dojść, gdy są one tłumione już na etapie przelotnej myśli o czymś takim – przypomina żywo film „Equilibrium” i tamtejsze Prosium obowiązkowo łykane co rano. Ono jednak tłumiło emocje w ogóle, tu mamy zaś działanie bardziej precyzyjne i specyficzne. Oczywiście i od tego są wyjątki, wcale nie dziwi też obecność w powieści jednostek, których nadrzędnym celem jest wyrwanie się spod tej tyranii ogólnej szczęśliwości. Co więcej, oczywiście, że taka sytuacja stwarza ogromne pole do nadużyć, czego nie omieszkała w pełnej krasie ukazać autorka – i co mnie przekonało najbardziej do wykreowanego przez nią świata przyszłości. I czy zdziwi czytelnika bardzo to, że osobami, które myślą w pełni wolno i samodzielnie są… czarne charaktery?

Wracając do bohaterów, czyli głównie Nikodema i Darii, z epizodycznie występującymi innymi przyszłymi openminderami – wydaje się, że do tej roli wybierane są jednostki w pewnym sensie „wybrakowane”, niepasujące do zadanego schematu, co czyni je od początku postaciami, które albo dość szybko pokażą potencjał, albo staną się sztampowymi specjalnymi płatkami śniegu. O ile więc Nikodem przekonał mnie do siebie dość szybko, głównie dzięki głębi, jaką nadało mu nakreślenie tragicznych wydarzeń z przeszłości (i kot – no dobrze, jak jest kot, to od razu jest lepiej), o tyle z Darią było trudniej. Zdecydowanie jednak warto poczekać, bo choć ujawnia ona charakter ukryty za grubym murem dystansu i odmienności bardzo późno, to jej postępowanie jest solidnie umotywowane – i jakimś przewrotnym sposobem sprawia, że to właśnie z nią zaczyna się sympatyzować najbardziej. Trzeba też dla formalności zaznaczyć, że autorka zadbała o resztę postaci, dając im trochę własnej historii i cech indywidualnych, ale jednocześnie nie pozwalając im na zawłaszczenie głównego wątku na długo.

A kiedy myśli się, że to już wszystko, co można wiedzieć o świecie przedstawionym, bohaterowie wsiadają do mechów i lecą na lekcję przetrwania do zniszczonego centrum Krakowa, przypominającego bardziej radioaktywną zonę pełną zmutowanej fauny i flory. I to właśnie Lemowisko (jakże trafna nazwa!) jest punktem w „Openminderze”, którego najchętniej nie opuszczałabym (ten – i hangar pełen mechów), jako że miejsce to opisane zostało tak barwnie, że podczas czytania płynnie przechodziłam z poczucia grozy do zachwytu i z powrotem. Wątków zaskakujących jest tu zresztą więcej, znacznie więcej, nie wszystkie zostały wyjaśnione, nie każdy jest jasny – ale być może dowiemy się więcej w kolejnym tomie. 

„Openminder” jest książką bardzo specyficzną, bo stanowi w moim odczuciu połączenie wątków znanych z „Equilibrium”, „Neon Genesis Evangelion”, klasycznych powieści postapo, kosmicznego science-fiction i wielu innych, ale jednocześnie jest w tym pomieszaniu tak spójna i przemyślana, że tworzy wyjątkowo przystępną całość. Mam jednak wrażenie, że ze względu na lekkie zabarwienie ideologiczne będzie różnie odbierania przez czytelników, pozostawiając im pewną swobodę interpretacyjną w zakresie tego, gdzie leży słuszność i co w świecie przedstawionym jest dobre, a co nie. Ja skłonię się raczej ku wnioskowi, że jednoznacznego podziału nie da się tu przeprowadzić - a obie skrajności, reprezentowane tu nie tylko przez kierunki wschód-zachód, mają swoje mroczne oblicze. W książce znajdziemy też ilustracje autorstwa Marka Grybosia, które doskonale oddają klimat powieści, a także przedmowę Michała Cetnarowskiego. Ja zaś mogę „Openmindera” tylko polecić i czekać na dalszy ciąg opowieści.

Dane ogólne:
Tytuł: Openminder. Tom 1. Koty
Autor: Magdalena Świerczek-Gryboś
Wydawnictwo: SQN
Rok wydania: 2019
Liczba stron: 304

czwartek, 4 kwietnia 2019

„Nemezis i inne utwory poetyckie” Howard Phillips Lovecraft


Nikomu chyba nie trzeba przedstawiać Howarda Phillipsa Lovecrafta, samotnika z Providence, literackiego geniusza, którego twórczość odkryto, niestety, dopiero na wiele lat po tym, kiedy zmarł młodo i w samotności. W dwudziestym pierwszym wieku w kulturze alternatywnej roi się od nawiązań tudzież zapożyczeń ze stworzonej przez mistrza weird fiction mitologii Cthulhu. Jego opowiadania czy krótkie powieści po dziś dzień niepokoją, zachwycają i inspirują. Pewnej części czytelników być może zdarzyło się natknąć na wzmiankę, że Lovecraft to nie tylko proza, ale też poezja – wierszowane utwory mistrza nigdy jednak nie uzyskały popularności równej opowiadaniom grozy. Dzięki uprzejmości wydawnictwa Vesper szeroki odbiorca ma teraz okazję, aby nieco nadrobić zaległości – za sprawą „Nemezis i innych utworów poetyckich”, nowego zbioru dzieł autora w tłumaczeniu Mateusza Kopacza, ilustrowanego miniaturami Krzysztofa Wrońskiego. 

W „Nemezis” znajdziemy trzy podzbiory. Pierwszy z nich, „Grzyby z Yuggoth i inne wiersze”, zawiera ciąg krótkich utworów powiązanych luźno jedną fabułą, opowiadających historię bezimiennego poszukiwacza ezoterycznej wiedzy, który przypadkowo natyka się na księgę-klucz do tajemnic kryjących się za zasłoną rzeczywistości (to właśnie „Grzyby z Yuggoth”), a także wiele innych tekstów – tematycznie zorientowanych wokół mitów Cthulhu bądź nie – mieszczących się w ramach gatunkowych weird fiction. Drugi, „Pozostałe wiersze niesamowite”, nieco odchodzi od tej formuły, wciąż jednak składając się z tekstów z silnym motywem nadprzyrodzonym – a wśród nich jednych z najbardziej monumentalnych poetyckich tworów autora, takich jak „Psychopompos: opowieść rymowana” czy „Astrofobos”. Część trzecia, „Inne wiersze”, gromadzi wiersze Lovecrafta o nieco bardziej „zwyczajnej” naturze – znajdziemy tu teksty okolicznościowe, jak życzenia („Wyrafinowanemu młodemu dżentelmenowi” czy „Do niemowlęcia”), utwory inspirowane klasycznymi tekstami literackimi („Poemat o Ulissesie albo Odyseja”), a nawet… żartobliwe („Do matki w Dniu Dziękczynienia”). Całość wieńczy obszerny dodatek od tłumacza, zawierający dokładną bibliografię, posłowie oraz zbiór komentarzy i objaśnień do poszczególnych utworów.

Nie jestem zwolennikiem recenzowania poezji – tutaj jak nigdzie indziej ważny jest przecież osobisty odbiór utworu, który dla każdego czytelnika może znaczyć coś zupełnie innego, z czymś innym się kojarzyć, budzić zupełnie różne odczucia. Nie mogę jednak nie skomentować jakości tłumaczenia, jakie wykonano na tekście źródłowym. Krótko mówiąc: jest ono bardzo dobre. Mateusz Kopacz nie bawi się tutaj w dosłowność, starając się przede wszystkim oddać głębię poszczególnych wersetów. Często obserwujemy tutaj, że tekst po tłumaczeniu nieco różni się pod względem szczegółowości opisu poszczególnych elementów sceny – niektóre są szerzej, inne bardziej ubogo opisane niż uczynił to autor – zdecydowanie jednak nie można tłumaczowi odmówić wyczucia, z jakim podjął ten dość ryzykowny zabieg przesunięcia ciężaru. Zachowany bowiem został nie tylko sens, ale również swoisty klimat każdego utworu, tak trudny do uchwycenia, gdy pracuje się nad zjawiskiem takim, jak twórczość HPLa. Za solidne przygotowanie merytoryczne i rozumienie kwintesencji tego fenomenu należy się tutaj piątka z plusem.

Możemy to docenić dzięki kolejnemu genialnemu zabiegowi wydawnictwa Vesper – tekstom w przekładzie towarzyszą strona w stronę te oryginalne. Czytelny układ pozwala wnikliwym odbiorcom (takim jak niżej podpisany) analizę porównawczą wers po wersie. A jeśli świetny przekład nie trafi w czyjś gust, zawsze może on salwować się tekstem w pierwotnym jego brzmieniu. To doskonałe rozwiązanie, które powinno być praktykowane znacznie szerzej.

„Nemezis” zostało wydane nie tylko solidnie pod względem praktycznym, ale i estetycznym. Czarno-białe ilustracje Krzysztofa Wrońskiego są minimalistyczne, w kapitalny sposób jednak korespondują z treścią utworów, którym towarzyszą. Dzięki zaś prostej, ale niezwykle starannej kresce świetnie potęgując wrażenie wyobcowania i niepokoju, jakie towarzyszy przy lekturze.

Tak jak poezja nie jest dla każdego, to samo można powiedzieć o „Nemezis”. Specyficzny klimat całości nie każdemu przypadnie do gustu – ba, wiele jest głosów posądzających Lovecrafta o grafomanię czy o to, że jego utwory wierszowane są mało ambitne – jednak to obowiązkowa pozycja dla każdego, kto chciałby nieco staranniej zgłębić twórczość artysty czy zanurzyć się raz jeszcze w tej mgle ponadnaturalnej grozy, ale w nowy, nieznany wcześniej sposób. Warto, zdecydowanie warto doświadczyć tego na własnej skórze.

Dane ogólne:
Tytuł: Nemezis i inne utwory poetyckie
Autor: Howard Phillips Lovecraft
Wydawnictwo: Vesper
Rok wydania: 2019
Liczba stron: 494

poniedziałek, 18 marca 2019

„Międzynarodowy Dzień Mafii” Marcin Brzostowski

Inspektor Franco Fog to żywa legenda Warszawskiej policji – twardy, nieustraszony i przenikliwy, a jednocześnie alkoholik i nieuleczalny kobieciarz, zasłynął już jako protagonista „Zemsty Kobiet”, ścierając się na przemian z pomylonymi faszystami i wojującymi feministkami, a wszystko po to, by dotrzeć do rozwiązania sprawy zagadkowych zaginięć. Jego wytrwałość i skrupulatność będą wkrótce poddane kolejnej próbie – oto wysoko postawieni członkowie półświatka na całym globie zaczynają masowo popełniać samobójstwa, w dodatku w przeddzień swojego wielkiego święta... Tak w skrócie przedstawia się fabuła „Międzynarodowego Dnia Mafii”, nowej powieści Marcina Brzostowskiego, dobrze znanego stałym bywalcom naszego bloga mistrza absurdu.

Tak więc mafiozi na całym świecie postanawiają ze sobą skończyć. Przeciętny łaps pewnie rozsiadłby się w fotelu ze szklanką czegoś mocnego, po prostu patrząc, jak jego największe zmartwienia rozwiązują się same – jednak nie Fog! Nieustraszony detektyw, weteran policji konnej obecnie przeniesiony do wydziału zabójstw, będzie musiał dołożyć wszelkich starań, aby dotrzeć do dna tej zagadki, jednocześnie próbując okiełznać swoje szalone życie uczuciowe i nałóg. Zwłaszcza że zostało mu niewiele czasu, zanim tajemniczy sprawcy całego zamieszania osiągną swój cel. Jaki to cel? Nie wiadomo prawie aż do samego końca, choć domyślny czytelnik, zwłaszcza ten, który ma za sobą lekturę „Zemsty Kobiet”, być może zorientuje się, co się święci...

Obcowanie z nową powieścią Marcina Brzostowskiego daje, jak przystało na produkcje pióra tego autora, zestaw niezwykle zróżnicowanych wrażeń. Autor potrafi zbudować klimat kryminału noir – w istocie do tych ram gatunkowych „Międzynarodowemu Dniu Mafii” jest najbliżej. Brzostowski co i rusz jednak przypomina czytelnikowi, że ten czyta jego książkę i przełamuje to wrażenie jakimś absurdalnym elementem niepasującym z pozoru do świata przedstawionego. Bohaterowie oddający się grze w „Jaka to melodia” w środku napiętej konwersacji, policjanci pełniący wartę przy różach Pani Generałowej (pozostających pod czujnym nadzorem od czasu nieokreślonego incydentu z przeszłości, z udziałem tychże oraz głównego bohatera), czy klub ze striptizem oferujący gościom ubogacenie kulturowe (a studentkom filologii zatrudnienie) poprzez rozbierane wieczorki poezji – to tylko kilka z nich. Skojarzenia z kinem spod znaku Lesliego Nielsena są zdecydowanie na miejscu. Zaskoczenie i dezorientacja co najmniej kilka razy sprawiły, że wybuchłem niekontrolowanym śmiechem w czasie lektury.

„Międzynarodowy Dzień Mafii” rozgrywa się po wydarzeniach z „Zemsty Kobiet” i miło zobaczyć w nim parę subtelnych nawiązań do pierwowzoru – np. losy transwestyty Kolorowego, wcześniej ofiarę porwania, aktualnie wziętego pisarza. Jednocześnie kilka motywów przepadło bez śladu, tak jakby nigdy się nie wydarzyły – Weronika Bianka, ukochana klacz (i ukochana-klacz) Foga, podobnie jak dziecko, które miał urodzić detektyw i ani o jednym, ani o drugim nie znajdziemy tu choćby wzmianki. Nie jestem pewien, czy jest to przeoczenie, czy celowy zabieg, by jeszcze bardziej zdezorientować czytelnika – ale jeśli to drugie, to udało się w stu procentach.

Nową powieść Brzostowskiego czytało mi się przyjemnie, choć krótko. Solidna dawka absurdu i czarnego humoru z pewnością spodobają się komuś, kto preferuje taki rodzaj rozrywki. Fabuła, choć nieskomplikowana, intryguje i porywa, sprawiając, że wnętrze tylnej okładki ukazuje się zaskakująco szybko. Muszę się za to przyznać, że trudno mi tutaj było dojrzeć jakieś drugie dno. Czy pod warstwą dziwnego kryminału kryje się coś więcej? Najlepiej będzie, jeśli sprawdzicie to sami. W najlepszym wypadku dopatrzycie się tu czegoś, czego nie zauważyłem, a w najgorszym... Spędzicie miło godzinę lub dwie. Mogło być gorzej, prawda?

Dane ogólne:
Tytuł: Międzynarodowy Dzień Mafii
Autor: Marcin Brzostowski
Wydawnictwo: Wydawnictwo Internetowe E-bookowo
Rok wydania: 2019
Liczba stron: 142

wtorek, 19 lutego 2019

„Międzynarodowy Dzień Mafii” Marcina Brzostowskiego – zapowiedź patronatu



Hej! Mamy przyjemność poinformować, że 1 marca ukaże się drukiem nowa książka Marcina Brzostowskiego, „Międzynarodowy Dzień Mafii”. Tą pozycję nasz blog objął patronatem medialnym (:

„Międzynarodowy Dzień Mafii” – to powieść (kryminał), której główny bohater, inspektor Franco Fog, znany z powieści „Zemsta kobiet”, ma za zadanie rozwiązać zagadkę dotyczącą tajemniczej śmierci gangstera, Szkarłatnego. W trakcie prowadzonego śledztwa wychodzi na jaw, że śmierć mafiosa to dopiero początek całej fali nieoczekiwanych zgonów spośród przedstawicieli przestępczego światka. Kiedy sprawa zostaje niemal rozwiązana, pan inspektor przekonuje się, że został wplątany w potężny spisek kobiet, głównie żon gangsterów, które zamierzają przejąć władzę od swoich mężów i nie tylko. Czym skończy się dla Franco Foga spotkanie z żądnymi władzy paniami, niech przekona się sam Czytelnik.

Być może pamiętacie jeszcze recenzowaną przez nas „Zemstę Kobiet”, jeśli nie, to serdecznie zapraszam do przeczytania recenzji. Jak potoczą się dalsze losy (biednego) Franco Foga? 
Odpowiedź na to pytanie poznać można za sprawą dostępnego już ebooka, my natomiast niedługo będziemy mieli małą niespodziankę dla tych, którzy lubią czytać książki papierowe. Do przeczytania zatem! (: