czwartek, 30 lipca 2015

Wieczorynka #1:"Studnia zagubionych aniołów" Artura Laisena - fragment powieści

Na jesieni tego roku nakładem wydawnictwa Genius Creations ukaże się powieść "Studnia zagubionych aniołów" Artura Laisena, a my mamy zaszczyt i przyjemność przedstawić opublikowany już fragment książki. 

Zapraszam do czytania!



Egene

Gdzie zatem powinienem rozpocząć? Jaką scenę przywołać teraz przed twoje oczy, nieznajomy? Jaki sens nadać mojemu egene − prologowi przed prologiem? Bo przecież w tej opowieści zbiegło się kilka historii, z których każda miała swój własny początek (i jak się wydawało, także zakończenie). A każda z nich również składała się z kolejnych, osobnych wątków, które znów − choćby umownie − zaczęły się w jakimś określonym czasie i miejscu.
Tak oto natrafiamy na paradoks fraktala, płatka śniegu. Choć wydaje się taki maleńki, gdy usiłujemy uważnie ogarnąć umysłem jego kształt, prześledzić wszystkie linie, nagle okazuje się, iż w istocie ciągnie się w nieskończoność. My również moglibyśmy teraz wyruszyć w naiwną wyprawę w poszukiwaniu mitycznego początku, który ciągle wymknąłby się nam w ostatniej chwili, aż wreszcie dotarlibyśmy do narodzin samego czasu. Być może należałoby rozsądnie uznać, że początki i zakończenia w ogóle nie istnieją, ale obaj dobrze wiemy, iż żadna dobra opowieść nie może się bez nich obejść. Tym właśnie przecież opowieści różnią się od życia: początki i zakończenia nadają im sens, którego nie odnajdziemy pośród codzienności. Dają kojącą iluzję porządku, nawet jeśli w głębi duszy zdajemy sobie sprawę, że wszystkim rządzi chaos.
Od czego więc rozpocznę? Od Jeźdźców Świetlistych Rydwanów, u samego zarania Athane zmagających się z grozą, której nie potrafilibyśmy zrozumieć ani nazwać? A może od opowieści o nierozstrzygniętym pojedynku dwojga potężnych czarodziei z zupełnie innego świata, który, choć oni sami już dawno odeszli, trwał nadal, toczył się, przekraczając granice czasu, przestrzeni, życia, śmierci a nawet samej realności? A może…
Nie, daleki słuchaczu. Moim egene, moim początkiem przed początkiem stanie się inna scena, bynajmniej nie odleglejsza w czasie od wszystkich tych, które moglibyśmy sobie teraz wyobrazić i, paradoksalnie, sama w sobie stanowiąca epilog pewnej bardzo długiej opowieści. Scena, która, jak mówią legendy, rozegrała się na dalekich krańcach Świata Błękitu, pośród lodowych przestrzeni.
Być może widziałeś „Upadek Mrocznej Gwiazdy”, słynny obraz mistrza Nuriego? Oryginał wisi w Zielonej Sali pałacu chosry w Lśniącym T’araf, ale niezliczone kopie krążą po całym królestwie i poza nim.
Złocisty rydwan Bohatera szybuje ponad śnieżnymi polami, ponad krą, ponad rozrzuconymi wszędzie truchłami przerażających potworów, przyzwanych przez uciekającego w panice wroga. Za plecami Jeźdźca burzowe chmury rozchodzą się, ukazując błękit nieba − znak, że demon utracił swą moc. Bohater, odziany w świetlistą zbroję, wysoko wznosi włócznię. Nieco pod nim, drugi rydwan, czarny jak smoła, pikuje w dół, ciągnąc za sobą ciemną smugę. Złowroga kościotrupia postać w płaszczu, który zdaje się pochłaniać światło, otwiera usta do ostatniego krzyku…
Wielu podziwiało ten obraz, wielu czerpało z niego natchnienie. Jeśli i ty się do nich zaliczasz, nie czytaj dalej, gdyż moja wizja może wzbudzić w tobie konsternację, a nawet niesmak. Ja bowiem, na przekór mędrcom i artystom, zupełnie inaczej wyobrażam sobie to, co zaszło przed wiekami na dalekiej północy Athane.
Instynkt podpowiedział mu, że zbliża się już do celu. Leciał na wysokości około stu stóp, trochę wyżej bowiem brunatny pył gęstniał i nawet on nie był w stanie sięgnąć którymkolwiek ze swych zmysłów dalej niż na odległość rzutu włócznią. Odczucie to nie było przyjemne, ale równocześnie w jakiś sposób przynosiło pociechę; dla jego wroga bariera ta musiała być o wiele bardziej dotkliwa.
Szybował w swym złocistym alay ponad lodową pustynią, na której rozegrała się ostatnia bitwa, ponad rozbitymi kawałami kry. Na niektórych wciąż jeszcze leżały krwawiące truchła tych spośród bestii, którym udało się dotrzeć aż tutaj, choć większość zsunęła się już do wody i opadła na zimne dno oceanu. Tylko najpotężniejsze i najbardziej wytrzymałe dotrwały aż do samego końca pogoni. Długi na setki mil szlak usiany był zwłokami rozmaitych istot, śnieg splamiony krwią we wszystkich kolorach tęczy.
Ludzie przepadli już na samym początku, nim w ogóle doszło do jakiegokolwiek starcia, wyeliminowani przez zimno i wycieńczenie – na szczęście oni i tak stanowili najmniej wartościowy, a zarazem najłatwiejszy do odtworzenia element. Po prawdzie zabójczego tempa, jakie narzucił uciekający wróg, nie wytrzymało również wiele znacznie silniejszych stworzeń. Potem doszły jeszcze zasadzki, niespodziewane burze śnieżne, lód rozstępujący się znienacka pod stopami maszerujących, potężne wieloryby wywracające krę i niezmordowane watahy wilków, rozszarpujące w błyskawicznych atakach rozciągnięte kohorty.
W pościg ruszyła cała armia, zagarniając północ szeroką falangą, odcinając wrogowi wszelkie możliwe drogi ucieczki, gnając jego śladem poza koło polarne niemal aż do samego bieguna. Nie można było uczynić inaczej, nie można było pozwolić na choćby cień szansy, że uciekinierowi uda się wymknąć.
Lecz, niestety, miało to pewną dotkliwą konsekwencję – jego własne kohorty praktycznie przestały istnieć. Niechętnie zaakceptował fakt, że teraz nie będzie już komu ścigać ocalałych sług i sojuszników wroga. W najgorszych nawet koszmarach nie przeczuwał, że pogoń potrwa aż tak długo i będzie go kosztować całą armię, którą z takim mozołem skompletował na nowo po klęsce poniesionej na stepach Shar-Shegi. Jednak nawet gdyby to przewidział, nie cofnąłby rozkazów – była to cena, którą należało zapłacić. Być może stworzenie kolejnej, podobnej armii zajmie stulecia. Lecz teraz miał już czas, mógł czekać. Cierpliwość zawsze była jego cnotą.
Wyczulone do granic możliwości zmysły nie rejestrowały już żadnych śladów walki. Pięć hag-am, wszystkie, które z wielkim trudem udało mu się skonstruować, powinny już dokończyć dzieła. Trzymał je w rezerwie aż do samego końca, czekając, aż pogoń i niedobitki armii osłabią wroga.
Alay delikatnie opadł w dół i osiadł na wielkiej krze. Ostrożnie zeskoczył z pojazdu i ruszył do przodu, podpierając się włócznią. Kierował się w stronę, gdzie pył gęstniał, utrzymywany nad wrogiem przez jego tymczasowych sojuszników.
Przez jedno mgnienie poczuł ukłucie niepokoju. A co jeśli w decydującym momencie Kemanah wycofa się, postanawiając nieco wyrównać szanse w potencjalnym pojedynku, licząc na to, że on i wróg dogodnie unicestwią się nawzajem i za jednym zamachem pozbędzie się obojga rywali? Sięgnął ku górze – powietrze było martwe i nieruchome, i nic nie zapowiadało, by cokolwiek mogło się zmienić. Nie, Kemanah powinna dotrzymać słowa – w końcu nienawidziła wroga bardziej nawet niż on sam. Podobnie jak on, nie podjęłaby też najdrobniejszego nawet ryzyka. Nie w tej sprawie. Nie, dopóki inwazja ostatecznie się nie zakończyła. Z pewnością rozumiała, że aby walczyć o władzę nad światem, najpierw należało go ocalić.
Przeskoczył na kolejną krę. Pył jeszcze bardziej zgęstniał. Kemanah należycie wywiązała się ze swojej części zadania, podtrzymując chmurę swą mocą, koncentrując ją szczególnie mocno w bezpośredniej bliskości wroga. Nawet on sam nie był w stanie przebić się teraz zmysłami na odległość większą niż trzydzieści kroków.
Minął rozciągnięte na śniegu, wypatroszone ciało najeżonego kolcami stwora, który wyglądał złowrogo, ale nie był chyba specjalnie efektywny. Sam już nie pamiętał, po co i przy jakiej właściwie okazji go stworzył. Kolejny kształt, zamknięty w krysztale lodu, daremnie straszący paszczą z czterema rzędami kłów. Skrzywił się z niesmakiem – nie dość, że monstra były szpetne, to na dodatek nie wypełniły swego zadania. Gdy pościg się rozpoczął, nie przypuszczał, iż będzie musiał się uciekać do pomocy hag-am. Nawet dla niego nie było to do końca bezpieczne.
Właśnie! Hag-am! Uświadomił sobie, że nie wyczuwa ich ryku. Bestie powinny przecież właśnie w tej chwili, z pyskami zanurzonymi w Wyższym Planie, rozszarpywać metafizyczne pozostałości ofiary. Wyczułby echa ich uczty, nawet jeśli w swym żarłocznym szale całe wylazłyby poza materialną rzeczywistość.
Mocniej ścisnął włócznię i ostrożnie ominął do połowy zagrzebane w śniegu zwłoki kolejnego monstrum.
I wtedy wreszcie ją zobaczył. Leżała jakieś dwadzieścia kroków dalej, oparta plecami o nieruchome ciało ostatniego z towarzyszy, wielkiego białego wilka.
W nozdrzach poczuł odległy, zanikający smród Wydrążonej Ekliptyki. Tyle tylko zostało po bestiach. Aż oniemiał ze zdumienia, choć jakiś czas temu poprzysiągł sobie, że tamta niczym go już nie zaskoczy. Zdołała wymazać pięć hag-am! Nawet w tym stanie, tu i teraz, niemal pozbawiona mocy, u samego kresu swej drogi. Wymazała je wszystkie. I gdzieś w głębi duszy rozbrzmiewało natrętne pytanie – czy on sam też, w razie potrzeby, potrafiłby jeszcze uczynić coś takiego?
Na wszelki wypadek uniósł wyżej włócznię i sięgnął zmysłami przed siebie…
Otworzyła oczy – obserwował, jak próbuje skupić na nim spojrzenie. Na planie fizycznym wyraźnie widział krew wyciekającą z ośmiu większych i dziesiątek mniejszych ran, jej własną krew, przemieszaną z posoką wilka i innych stworzeń. Ale jego wzrok odsłonił też tę głębszą, prawdziwszą rzeczywistość – rozpadające się Struktury, rozproszone Światło, wyciekającą Esencję, gromady zdezorientowanych fotonów i elektronów; zanikającą en, tracącą powoli kontrolę nad morzem nieskończonych kwantowych możliwości. Odetchnął i opuścił ostrze. Tu nie czaiła się już żadna zasadzka.
Jeszcze nigdy istota jego własnego rodzaju nie wydała mu się tak śmiertelna. Na przekór samemu sobie poczuł krótkie ukłucie żalu, wspomnienie zamierzchłych czasów, gdy żegnał towarzyszy pokonanych przez Ekliptykę.
− Ach, to ty… − szepnęła tamta z wysiłkiem. W jej głosie nie wyczuł gniewu ani wrogości, jedynie nutę rozczarowania. Spojrzał pytająco. − Śniłam piękny sen. – Uśmiechnęła się, niewątpliwie zdając sobie sprawę z ironii tych słów. – Sen, jaki pozostawiłam na sam koniec dla samej siebie. Sądziłam, że uda mi się w nim roztopić, nim nadejdzie kres. Ale ty na powrót przywołałeś mnie do tu i teraz.
− Czas snów się skończył – powiedział, również bez gniewu, po prostu stwierdzając fakt. – Teraz zapewne Władczyni Sedam odzyska swe dziedzictwo. Mam tylko nadzieję, że będzie pamiętać, komu to zawdzięcza. Czas snów się skończył – powtórzył, jakby chciał utwierdzić w tym przekonaniu siebie samego.
− Och, nie byłabym tego taka pewna. – Jej wzrok na krótkie mgnienie zalśnił dawnym antracytem. − Nie ufaj snom – są takie, które powrócą, choćbyś przez wieki spychał je w otchłań podświadomości. Staną niespodziewanie w holu twego domostwa i mrużąc oczy, sprężą się do skoku.
Zesztywniał i na powrót mocniej ścisnął włócznię. Ubranie przeciwniczki było całe w strzępach, z osławionego płaszcza ostały się jedynie skrawki. Zbroja niemal w całości się rozproszyła. Prawa rękę miała odrzuconą pod nienaturalnym kątem w bok, lewą zaciskała na futrze martwego wilka. Na śniegu obok leżały dwa strzaskane powietrzne ostrza – wiedział, że w razie potrzeby posługiwała się nimi z niemal równą wprawą co egril. Lecz to właśnie falująca włócznia stanowiła jej ulubioną broń. W tym jednym byli akurat do siebie podobni. Jego obecna broń również została stworzona ze szkieletu egril, zmodyfikowanej w odpowiedni sposób, tak by mogła posłużyć nowym celom.
Czemu więc to nie z egril w dłoni tamta stoczyła swą ostatnią bitwę? Czemu nie poszybowała na spotkanie przeznaczenia w swym czarnym alay? Nawet jeśli żadna z tych rzeczy nie mogła jej ostatecznie ocalić, dzięki nim zyskałaby przecież kilka bezcennych chwil więcej. Czemu więc nie wzięła ich ze sobą? Dla kogo je zostawiła?
Być może popadał w paranoję, ale nie wytrwałby tak długo na swym samotnym posterunku, gdyby na czas nie potrafił dostrzec wszystkich pułapek, jakie niestrudzenie zastawiała na niego rzeczywistość, przewidzieć ruchów każdego z przeciwników, zdusić w zarodku wszelkie możliwe spiski. Przypomniał sobie pogłoski, jakie rok wcześniej dotarły od jednego ze szpiegów. I samotnego wojownika, który z wyzywającym uśmiechem stanął na jego drodze, gdy na samym początku ostatniej kampanii niemal z zaskoczenia wzięli szturmem bastion wyrastający na środku przeklętej Shar-Shegi. Tamten musiał przecież zdawać sobie sprawę, że w walce z nim nie ma żadnych szans. A jednak, choć śmiertelnie zraniony, nie przepuścił ich, zagrodził przejście do wnętrza twierdzy, czekając, aż nadejdzie odsiecz. Pożegnał go wciąż tym samym wyzywającym śmiechem i drwinami…
Pamiętał też zajadłość, z jaką powracająca armia północy odrzuciła jego ariergardę. Lecz to nie ona ich prowadziła. Dlaczego nie wzięła udziału w tamtej bitwie? Już wtedy przygotowywała się do realizacji swego straszliwego przedsięwzięcia? A może… Powoli się uspokoił. Nie, przecież nawet ona nie byłaby zdolna do takiego szaleństwa.
Kobieta jakby w ogóle nie zwróciła uwagi na jego rozterkę. Delikatnie pogładziła dłonią zlepione krwią futro wilka.
− Tamra – wyjaśniła z czułością w głosie. – Przywódczyni Wschodniego Stada. Nie chciała zostawić mnie samej…
Popatrzył na nią, nie rozumiejąc. A potem wreszcie poczuł zapowiedź nadchodzącej ulgi.
− To koniec – oznajmił z mocą, jakby wypowiadał zaklęcie.
Uniosła wzrok ku niebu, już nawet nie próbując toczyć kolejnej, daremnej walki z pyłem, odcinającym ją od źródła mocy.
− Prawie mi się udało – szepnęła, tym razem z wyraźnym żalem. − Wszystko było już przygotowane. Gdybym tylko miała nieco więcej czasu…
– Wojna się skończyła – powtórzył. − Wreszcie nastanie pokój.
Tamta nieomal zakrztusiła się własną krwią w upiornej parodii śmiechu.
− Kto jak kto, ale ty akurat powinieneś dobrze wiedzieć, że wojna nigdy się nie kończy.
Jej słowa rozeszły się z nieprzyjemnym dysonansem, mącącym harmonię, jaka zaczynała już powoli obejmować zarówno jego, jak i całe to miejsce.
Skrzywił się gniewnie.
− Nie umarłaś jeszcze do końca, może zdołam ocalić jakieś fragmenty. Potem stworzę przy ich pomocy kolejne hybrydy. Wiesz, że gdybym się postarał, byłbym w stanie to uczynić.
− Jeśli postąpisz choć krok w moją stronę, zniknę w czasie krótszym niż jedno bicie serca. A przecież oboje chcemy jeszcze przez chwilę kontynuować tę rozmowę. – Uśmiechnęła się figlarnie.
− Ja? – Był coraz bardziej zirytowany tym, że nawet teraz nie przestawała go wprawiać w konfuzję. Jej uśmiech wydawał się taki lekki, niewymuszony. Jakim sposobem była w stanie zdobyć się na wesołość, wiedząc, że jej historia i cały jej świat za chwilę nieodwołalnie zniknie? Jej losy układały się w długą opowieść, pod pewnymi względami, co musiał sprawiedliwie przyznać, bardziej nawet złożoną niż jego własna. Niemal widział, jak przed gasnącymi oczami przewija się nieskończony korowód miejsc i przestrzeni, porażek i zwycięstw, przyjaciół i wrogów, dziwnych istot, które napotkała na swej drodze. Była to, doprawdy, pielgrzymka na miarę jej szaleństwa. Lecz teraz wszystko dobiegało kresu – jej wieczny bunt, wędrówka, inwazja, jakiej dokonała na Athane, i wreszcie cała opowieść. Czy naprawdę nie miała innego wyboru? On przecież kiedyś też umierał, lecz znalazł sposób, aby ocalić swój świat, ocalić swoją opowieść. By nie pozwolić przyszłości zniknąć.
− Ja? – powtórzył. − Czemu miałbym…
− Ponieważ kiedy zgasnę, drogami tego świata nie będzie już kroczyć żadna istota podobna w swej naturze do ciebie samego. Nie będzie już nikogo, kto choć w części zdołałby cię zrozumieć. Nikogo, z kim mógłbyś naprawdę porozmawiać. Staniesz się jeszcze bardziej samotny. Niemal mi cię żal.
To prawda, skonstatował, to prawda. Gdzieś na samym dnie głębokiej studni, w jaką zmieniła się przez te wszystkie eony jego świadomość, rozbłysł smutek, tamten stary smutek, o którym, jak sądził, dawno zdołał już zapomnieć, i powoli, z mozołem zaczął się wznosić ku brzegowi.
− To prawda – powtórzył miękko na głos. – Gdybyś tylko zechciała mnie zrozumieć. Gdybyś posłuchała moich wezwań. To nie musiało się tak skończyć. Razem moglibyśmy… − urwał, dostrzegając ślad drwiny na jej ustach. Smutek z powrotem opadł na dno studni.
− A ty? − pozwolił, by ton jego głosu stwardniał. – Skoro w gruncie rzeczy nadal nie chcesz mnie słuchać… Czemu ty pragniesz kontynuować tę rozmowę?
− To przez powietrze… − wyjaśniła beztrosko. − Pomimo pyłu jest takie zimne i lekkie. Takie orzeźwiające. Trudno mi się z nim rozstać.
Zastygł w bezruchu, na nowo obudziła się w nim czujność. Czyżby tamta grała na czas? Wciąż na coś czekała? Ale przecież już nic…
Ona pierwsza wyczuła narastającą turbulencję.
− An-sin! – zawołała radośnie, niczym mała dziewczynka, która właśnie otrzymała niespodziewany prezent. – Jednak powrócił!
Odwrócił się, wyrzucając zmysły daleko przed siebie. Rzeczywiście! Północny wiatr najwyraźniej okrążył cały świat, gubiąc po drodze ścigających, i niezauważony powrócił na pole bitwy. Poczuł niepokój – jeśli… Ale nie, chmurę pyłu wspierała teraz nie tylko sama Kemanah, ale i połączona solidarnie wola wszystkich Mocy Ziemi. An-sin mógł jedynie w bezsilnej rozpaczy szarpać jej brzegi…
Nagle zdał sobie sprawę, że właśnie popełnił śmiertelny błąd, na samym końcu dał się jednak nabrać jak dziecko. Przezwyciężając panikę, błyskawicznie przeszedł w t-eh, na powrót obracając się ku wrogowi i unosząc włócznię; jednocześnie cofnął czas o ten jeden dozwolony kwant, który mógł przynieść mu ocalenie, zdjęty lękiem, że to jednak nie wystarczy. Świat wokół rozmazał się w płynnej nieokreśloności…
… i na powrót zamarł w bezruchu.
Powstrzymał włócznię i wyszedł z t-eh.
Nikt już nie opierał się o zwłoki białej wilczycy. W miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą leżała jego przeciwniczka, widniał już tylko krwawy ślad. Powietrze rezonowało gasnącym echem rozpadu Struktur.
Podszedł bliżej, wciąż nie potrafiąc uwierzyć świadectwu zmysłów. Ale tu nie mogło być żadnej pułapki, żadnego oszustwa. Tamta odeszła na zawsze. Jeśli nawet zostały po niej jakieś okruchy, to po kres czasu skazane będą na krążenie pod niebem tej ziemi, odcięte od Przetworzy barierą Płaszcza. Tak, z pewnością nie był to pogrzeb, o jakim mogła marzyć.
Odłożył włócznię, uklęknął i przeciągnął dłonią w powietrzu, w miejscu gdzie przed chwilą leżała, analizując ślady Rozpadu, upewniając się po raz drugi, dziesiąty, setny… Jego wzrok prześlizgnął się po sylwetce wilka. Tamra, przywódczyni Wschodniego Stada, spoglądała na niego wyzywająco lekko przymrużonymi oczami. Nie było w nich bólu ani wściekłości, emanujących od rozsianych dookoła martwych monstrów, z których wiele zresztą nosiło na sobie ślady wilczych kłów; jedynie jakaś pradawna zwierzęca mądrość, ostentacyjnie wymykająca się władzy Kemanah. Cóż, nie była to już jego sprawa, niech Moce Ziemi same mszczą się za doznaną zdradę na wilkach, wielorybach czy też na kim tam jeszcze zechcą. Dla niego liczyło się jedynie to, że po raz kolejny udało mu się ocalić świat, że znów zyskał szansę, aby zbudować prawdziwy pokój, taki, o jakim od początku marzył.
Powstał z kolan, podniósł włócznię i krótką wibracją sem oczyścił się z cząsteczek brudu, krwi i śniegu. Spokojnie potoczył wzrokiem wokół, wreszcie całkowicie poddając się poczuciu ulgi.
− To koniec – obwieścił, wysyłając swe słowa do najdalszych zakątków ziemi. – Inwazja zakończyła się klęską. Najeźdźca został unicestwiony. Zwyciężyłem. To naprawdę koniec.
Lekkim krokiem ruszył ku pozostawionemu na krze alay. Chmura pyłu zaczęła powoli się rozpraszać, porzucona przez podtrzymującą ją dotąd moc.
Być może już wkrótce świat zacznie odzyskiwać swój dawny kształt. Trzeba go będzie jedynie uleczyć z pamięci o tym, co zaszło.
Gdzieś w oddali narastało żałobne wycie północnego wiatru.
Wojna dobiegła kresu.


Liebster Blog Award. czyli powiedz coś o sobie...


Nominowani i my, yay, jednak ktoś nas lubi! <3
Dzięki Procelli, autorce bloga Ratunku, kot mi śpi na książce!  mamy możliwość pobawić się w pytania i odpowiedzi, czego bardzo brakowało nam na blogu. A że pytania są ciekawe... zobaczmy.
To i ja się dopiszę... -M.

1. Czy i jak często korzystasz z biblioteki? Odpowiedź uzasadnij ;)
Przez ostatni rok nie skorzystałam ani razu. Powód jest prosty - za dużo rzeczy do czytania, recenzentki + zakupy własne, nazbierał mi się taki zapas że chyba przez kolejne lata mnie w bibliotekach nie zobaczą. (Swoją drogą, irytowało mnie czekanie w kolejce na jakąś nowość, gdzie przed sobą miałam 7 lub więcej osób. Szybciej się nazbiera na własną.)
Nie lubię bibliotek. Czasem pod wpływem chwili mam ochotę jeszcze raz sięgnąć po coś już przeczytanego i odświeżyć sobie jakiś fragment, który akurat zagrał mi w duszy - dlatego preferuję, jeśli coś przypadło mi do gustu, mieć książki na własność.

2. Kiedy ostatnio czytałeś/aś książkę wydaną przed rokiem 2000 (chodzi mi o datę wydania związaną z konkretnym egzemplarzem, który miałeś/aś w ręce, nie datę pierwszej publikacji danego dzieła)?
(Szybki zerk na lubimyczytać...) To było 18 maja, a książka to "Gamedec" Marcina Przybyłka.
Jeśli podręczniki do gier fabularnych się liczą, to jakoś przed chwilą - podręcznik do Cyberpunka 2020. Jeśli nie, to też Gamedec, ale trochę wcześniej niż Vyar, gdzieś w okolicach lutego.

3. Jakie były pierwsze w Twoim życiu: ulubiona książka, ulubiona piosenka (czy innego typu utwór muzyczny), ulubiony film (względnie serial/program TV), ulubiony obraz/rzeźba?
Maaaaatko... ja taka stara, a pamięć już nie ta... Książką była chyba "Awantura o Basię", chyba nawet ją jako pierwszą dostałam na własność. Co do piosenek, to długi czas muzyką się nie interesowałam (podczas gdy koleżanki fascynowały się Spice Girls), potem przyszło mi... TO. Nie śmiać, byłam mała a to było takie mhroooczne...
Filmu nie pamiętam, co do serialu to było Z Archiwum X, które czasami podpatrywałam jak oglądali rodzice i mnie zafascynowało. Do sztuki mam stosunek dość ambiwalentny i chyba nie umiałabym wskazać jednej rzeczy, która szczególnie zapadła mi w serducho.
Absolutnie uwielbiałem "Porwanie Baltazara Gąbki" Pagaczewskiego, kiedy byłem jeszcze takim, o, smarkaczem. Proszę się nie śmiać, to absolutnie poważna, solidna, trzymająca w napięciu powieść drogi!
Moje zainteresowanie filmem i muzyką przyszło dużo później niż upodobanie do książek. Postawiłbym, że moim pierwszym muzycznym faworytem była "Arcade" kapeli Machinae Supremacy (do dziś lubię, częściowo dlatego, że przypomina spokojniejsze, beztroskie czasy... dwojako, kto słuchał, ten zrozumie). Z filmów chyba Ucieczka z Nowego Jorku (jak wyżej - do dziś darzę sentymentem, choć z innych powodów niż wtedy).
Rzeźbą nie interesuję się w ogóle, ale jeśli chodzi o sztukę wizualną, absolutnie uwielbiam twórczość Beksińskiego, lubię też Gigera i Luisa Royo, ale nie potrafię wskazać jednego konkretnego faworyta. I, cóż, zacząłem interesować się tym na tyle późno, że wciąż pozostają na szczycie.


4. Gdybyś musiał/a zacząć prowadzić bloga o czymś zupełnie innym niż do tej pory, jego głównym tematem byłoby...
Mam jeszcze bloga urodowego, którego przestałam prowadzić jakoś pod koniec zeszłego roku z braku motywacji, i gdyby mi pozwoliły te siły wyższe, co zsyłają natchnienie i chęci to na pewno poprowadziłabym dalej właśnie go. Co do innej tematyki, nic więcej mnie raczej nie ciągnie.
Pewnie RPG czy coś w tym stylu.

5. Czy w Twoim realnym (nieinternetowym) otoczeniu jest dużo osób podzielających Twoje zainteresowania?
Pierwszoplanowo jedna (Milczek), w dalszej części siostra i jeden taki Jolant, ale w ogóle utrzymuję dłuższy kontakt chyba tylko z osobami z którymi łączą mnie zamiłowania do fantastyki akurat. Chociaż i tych nie jest wiele, charaktery też sporo robią.
Pewnie, że tak, przez długi czas obracałem się wyłącznie w towarzystwie takich ludzi. Czasami aż chciałbym dla odmiany pogadać z kimś o samochodach albo piłce nożnej. Albo, nie wiem, spędzić chociaż miesiąc w otoczeniu ludzi, którzy nazwisko "Gibson" kojarzą z filmami o Szkotach.
Nie, chwila, nie chciałbym. Przecież nie znam się na żadnej z tych trzech rzeczy.

6. Jakie wg Ciebie są największe zalety i najcięższe "grzechy" szeroko pojetej blogosfery kulturalnej/popkulturalnej (lub tego jej wycinka, który interesuje Cię najbardziej)?
Pozostanę tylko przy blogach recenzenckich, książkowych, bo rozprawa z całością byłaby długa i pewnie nudna.
Zalety to najprościej same recenzje choćby, bo lubię czytac teksty innych, od wielu osobó można się czegoś nauczyć, część bierze na tapetę książki spoza ścisłej czołówki i nowości, co daje możliwość zapoznania się z czymś nowym. No i są to przede wszystkim osoby specyficzne, książkomaniacy, których środowisko bardzo lubię i podoba mi się bycie częścią tej grupy.
Wady; nawiązując do ostatniego zdania, nie jest to w żadnym wypadku jednolita grupa, zdarzają się wyjątki. To osoby które pisać ewidentnie nie potrafią, co więcej, zupełnie nie widzą potrzeby jakiegokolwiek rozwoju. Takiej osobie nie można zwrócić uwagi, gdyż odpowie na to agresją, a błędy ortograficzne, merytoryczne, kropki przed wykrzyknikami itd to przecież jakiś absurd jest u ludzi, którzy się biorą za recenzowanie książek. Chcesz być osobą opiniotwórczą, naucz się pisać.
Dwa kolejne irytujące zjawiska do zabiegi rodem z małoletnich blogereczek lifestylowych: obs/obs i spamowanie swoim blogiem gdzie się da, nawet w miejscach nie przeznaczonych do tego, co robi niechlubną opinię całej grupie. "Te pchły się wszędzie wepchną", cytując kogoś postawionego szczebel wyżej. Trochę mi wstyd. Druga rzecz: kopiowanie recenzji. Czy czytaliście kiedyś teksty zgromadzone na portalach ksiązkowych, typu książka i pod nią jej recenzje? Przyjrzyjcie się. Część z nich wygląda jakby ktoś zwalił rzecz na bezczelnego, ledwie zadając sobie trud pozmieniania paru słów. Tu jeszcze bardziej wstyd.


Eee, nie wiem, nie udzielam się. Fajnie, że jest, bo prawo do wyrażania opinii na różne tematy (i taką możliwość) ma każdy i to jest wspaniałe, że tak wiele osób z niego korzysta. Problemy chyba zaczynają się, kiedy ktoś zaczyna uważać, że jego opinia jest ważniejsza niż wszystkie inne. A ludzie, którzy obrastają w piórka budzą we mnie niezrozumiałą ochotę na rosół.

7. Jeżeli akurat masz czas wolny, ale nie czytasz, nie oglądasz, nie słuchasz, ani w żaden inny sposób nie obcujesz z kulturą, to co robisz?
Gram. Liczy się? ;D
Jeśli nie, to zapewne przegladam dział Cute na 9gagu w poszukiwaniu zdjęć kotów.
Albo śpię.


Nie rozumiem pytania. Wszystko, co wytworzył człowiek, jest elementem kultury. Więc jeśli nie obcuję z kulturą, to pewnie spaceruję po dziczy. Albo śpię.

8. Masz jakieś ulubione słowo, którego brzmienie cię zachwyca?
Oj tak. Chlorowodorek pseudoefedryny. Po prostu BRZMI. Układa się ładnie na języku. I w ogóle.
Retrogeneza. Fajnie brzmi, szkoda, że oznacza to, co oznacza.

9. Jaki element krajobrazu (naturalny lub stworzony przez człowieka) najbardziej pobudza Twoją wyobraźnię?
Taki:

Bo chciałabym w takim domciu w lesie mieszkać. W pokoju z biblioteką i kominkiem. I zgrają kotów.
Lubię stare, opuszczone budynki. Nie mam tu na myśli zamków, grodów, twierdz i innych takich, nie. Za to porzucone, nieukończone wieżowce, zapuszczone fabryki...
Duże miasta po zmroku też mają coś w sobie. Ale tylko po zmroku, bo w świetle dnia przyprawiają mnie o mdłości.


10. Największy kulturalny zachwyt i największe rozczarowanie ostatnich miesięcy.
Ojojo... tu tylko książkowo będę, bo w reszcie średnio jestem zorientowana.
Zachwyciłam się "Chórem zapomnianych głosów" Mroza, dawno nie czytałam książki, która byłaby w stanie sprawić, że przejście z pokoju do pokoju nocą bez światła stanie sie niewykonalne przez zbyt silnie pracującą wyobraźnię. No i to kawałek dobrego SF.
Rozczarowanie stanowił dla mnie "Władca Piasków" panny Drogosz, książka kontrowersyjna ze względu na a). pełne zachwytu recenzje, b). pełne oburzenia recenzje twierdzące że te zachwyty pisze sama autorka z fikcyjnych kont. Liczyłam na książkę albo tragiczną, albo dobrą jak na young adult, tymczasem była po prostu nudna jak flaki z olejem. Nie przetrwałam.
To ja też książkowo. Jestem absolutnie zachwycony serią "Artefakty" wydawnictwa Mag. I absolutnie rozgoryczony zbiorem "Chodząc Nędznymi Ulicami" domu wydawniczego Rebis. Tak rozgoryczony, że możecie spodziewać się hejt-recki w najbliższym czasie.
I ciągle nie wyzdrowiałem po tłumaczeniu "Stalowego Serca" w wykonaniu Zysku i S-ki, ale dużo bardziej zniesmaczyła mnie reakcja wydawnictwa na krytykę. W skrócie: postawa obronna, tłumaczenie jest podręcznikowo poprawne, a to, że nie ma sensu to już nie nasza sprawa. Podobało mi się za to hasło "produkt spełnia oczekiwania polskiego rynku" jako uosobienie wszystkiego, co jest nie tak z dzisiejszym rynkiem. Chcąc powiedzieć, co mnie boli, w życiu bym tego lepiej nie ujął.


11. Książka/film/muzyka, które zasługują na znacznie większe uznanie, niż dostają. Poleć coś!
Sanderson!!!!!11 Wszystko. Zaczyna być na fali, ale nadal mniej niż na to zasługuje. Ten człowiek jest wielki po prostu.
Poza tym wspomniany wyżej Mróz i "Pokój światów" Majki. Miodzio.
 Z muzyki: ostatnio zachwycam się Lazerhawkiem i jego płytą "Skull and Shark", docenioną dużo mniej niż na to faktycznie zasługuje. Bardzo nastrojowe, bardzo inspirujące, dałoby się przerobić na niezły film, animację albo nawet opowiadanie...
Z literatury: znacie Machine of Death? Pewnie nie. Chyba najdziwniejsza rzecz, jaką miałem w rękach od bardzo dawna, a mówię to przeczytawszy "Ulissesa" Joyce'a. Ebook wisi w sieci na licencji Creative Commons. No, teraz chyba nie macie pretekstu, żeby nie przeczytać. Chyba że nie znacie angielskiego, ale w takim razie uczta się języka, a nie blogaski w internetach!
Z filmu... powiedzmy: Black Lagoon to całkiem niezłe anime jest.


Nasza lista pytań:
1. Książka, którą poleciłabyś/poleciłbyś osobie, która nie lubi czytać, aby ją/go zachęcić?
2. Czy miałaś/mialeś kiedyś wrażenie, że czytaną książkę napisałabyś/łbyś lepiej? Odpowiedź uzasadnij.
3. Oglądanie ekranizacji książki przed jej przeczytaniem - dobre czy złe?
4. Czy słuchasz muzyki przy czytaniu? Jeśli tak, to jakiej?
5. Głośno ostatnio o kwestii przekazywania poglądów autora w jego książkach; czy zniechęciłoby Cię do książki to, że poglądy jej autora są przeciwstawne do Twoich?
6. Książka samodzielna czy seria, a może saga? Co wolisz, i dlaczego?
7. Jak wygląda Twoje ulubione miejsce do czytania?
8. Pożyczanie - tak czy nie? Co robisz, jeśli ktoś nie odda Ci pożyczonej książki?
9. Postać z książki, której chciałabyś przyłożyć (z jakiegokolwiek powodu)?
10. Książki "trudne" - zrezygnować, odłożyć na później, przecierpieć do końca?
11. Czy masz książkę, do której zniechęciłaś/łeś się zanim jeszcze ją przeczytałaś/łeś?

A nominowani to...
Po Książkach Mam Kaca
Recenzje Optymisty
Z pamiętnika książkoholika
Bacha's World
Muzeum Nietoperzy
Tyle - jeśli macie chęć, to się bawcie (;

środa, 29 lipca 2015

"Katyń. Niemy krzyk" Antoniego Szybisa. Recenzja

   Katyń – nazwa miejscowości, która Polakom kojarzy się jednoznacznie. W obecnej chwili przyćmiona wydarzeniami sprzed paru lat w pobliskim Smoleńsku, dla wielu osób nadal pozostaje jednak żywym i bolesnym symbolem krzywdy. Krzywdy, która była ukrywana, którą próbowano wymazać z kart historii, do której się nie przyznawano przez prawie pół wieku. Na ten temat powstało wiele publikacji, opisów zdarzeń, zdjęć, list nazwisk, relacji z prób odnalezienia ówczesnych katów, opowieści rodzin ofiar, które często czyta się trudno i ze łzami w oczach, bo tak wielki i niezłagodzony jest ból tych ludzi. Teraz, gdy na większości z ziem, w których pochowano brutalnie pomordowanych oficerów zostały postawione polskie cmentarze, dzieci i wnuki pochowanych tam mają głos.

   „Katyń. Niemy krzyk” to publikacja specyficzna. Pisana przez dziennikarza, który brał udział w pracach ekshumacyjnych i poszukiwawczych na terenie obecnej Ukrainy oraz relacjonował je, stanowi mieszankę jego doniesień i wrażeń ze spisanymi przez niego wyznaniami osób, które przyjechały na miejsce zbrodni aby wreszcie, po latach, uczcić pamięć pomordowanych bliskich. Książka zawiera jednak nie tylko historię samego Katynia, ponieważ nie było to jedyne miejsce zbrodni – zahacza też o Charków, Miednoje i porusza kwestię grobów białoruskich, dotąd niezbadanych jak należy. Najwięcej miejsca zajmują jednak właśnie wyznania potomków ofiar, dzieci bądź wnuków. Opowiadają oni w większości podobne do siebie historie: mężczyzna zabierany siłą lub pod byle pretekstem przez NKWD, wywieziony w niewiadome miejsce, listy pisane tonem, jakby wiele chciało się powiedzieć, ale nie było można, wreszcie – cisza. Brak jakiejkolwiek informacji o losie więźnia. Być może gdzieś zaginął, może żyje zesłany w głąb Rosji, może umarł, ale jak, gdzie? Nie ma osób, które wtedy odpowiedziałyby na te pytania. Domysły… życie z nadzieją lub bez niej, czekanie na informacje.

   Mocną stroną książki są opisy prac ekshumacyjnych wraz z całą ich otoczką, od kontaktów ze stroną rosyjską, okolicznymi mieszkańcami aż do znalezisk, szczegółów kości, na podstawie których uzgadniano tożsamość ofiar i sposób, w jaki zginęły. Czasami są makabryczne – czaszka nosząca śladu kilku strzałów i dotkliwego pobicia wskazuje na to, że oprawcy byli zdolni do wszystkiego, ale też napotykali opór. Ale tym, co przerazić może w dalszym ciągu jest też to, jak traktowani byli pracownicy na miejscu – śledzeni, wypytywani, ich podróż była opóźniana, a prace na miejscu komplikowane tak, jak się tylko dało. Pokazuje to wyraźnie tą specyficzną mentalność, która każe ukrywać każdy niewygodny fakt, posuwając się do obcinania z wieńców pogrzebowych wstążek z wpisaną datą czy w ogóle wyrzucania kwiatów pod pozorem – uwaga – zagrożenia epidemiologicznego. O wielu takich zdarzeniach można przeczytać w książce pana Szybisa i czyta się to z lekkim uczuciem niepokoju.

   Przy całej wartości omawianej przeze mnie publikacji nie mogę jednak nie wspomnieć o pewnych potknięciach. Konstrukcja tekstu jest specyficzna, opisy z miejsca zdarzeń przeplatają się z wstawkami ze wspomnień rodzin ofiar, a wszystko w pierwszej osobie, zmienia się tylko narrator. Taki zabieg sam w sobie nie jest zły, jednak początkowo wprowadza chaos, powodując bardziej dezorientację niż wzrost zainteresowania czytanym tekstem. Niestety wspomnienia, po których następuje opis czynności ekshumacyjnych bądź podróży niewiele mają ze sobą wspólnego i się zwyczajnie gryzą. W dalszej części, gdy wyczerpane zostają tematy pozornie obojętne, nie zwraca to już tak bardzo uwagi, jednak nadal byłabym bardziej za tym, żeby nie mieszać jednego z drugim tylko zwyczajnie podzielić książkę na działy tematyczne. Kolejną rzeczą, która zwróciła moją uwagę przy czytaniu są – niestety – liczne błędy, głównie literówki i powtórzenia, nie tylko pojedynczych słów, ale całych akapitów. Kiepsko się czyta po raz kolejny to samo, nawet jeśli to opis podobnego zdarzenia, można było zadać sobie trochę trudu i ująć rzecz w trochę innych słowach. Kolejna rzecz to problem z tłumaczeniem zdań rosyjskich, które pojawiają się czasem w książce: niektóre są pisane cyrylicą, niektóre fonetycznie, część z nich jest tłumaczona (nawet po kilka razy ten sam zwrot), a niektóre wcale, co stanowi spory mankament dla osoby, która z językiem rosyjskim nie miała dotąd styczności, a do takich i ja należę. Wymaga to ujednolicenia.  Tak poważna tematyka zasługuje na staranniejszą oprawę.

   Do książki dołączono kilka lakierowanych stron z ilustracjami przedstawiającymi zdjęcia z miejsc tragedii, mapy, dokumenty w języku rosyjskim i niemieckim. W ten sam sposób opracowano też wewnętrzne strony okładek, co wygląda ciekawie i dokłada plusik do listy zalet książki. Strony z rycinami są czarno-białe, opatrzone podpisami, szkoda jedynie, że brakło tłumaczenia w tych przedstawiających pisma. Karty ze zdjęciami umieszczone zostały trochę niefortunnie, przerywając tekst, z którym są jedynie luźno związane. Przeglądanie ich wciąga, za to później dziwnie wraca się do urwanego w połowie zdania. Może lepiej byłoby wstawić je po prostu na końcu? Okładka jest bardzo surowa, utrzymana w szarościach, robi wrażenie kamiennej płyty – jest bardzo odpowiednia.

   „Katyń. Niemy krzyk” stanowi nowe, ciekawe ujęcie tematu który powinien pozostać bliski sercom Polaków. Nadal są wśród nas ludzie, którzy pamiętają jak żyje się bez możliwości dowiedzenia się prawdy o losach bliskich, ludzie, którzy przez niemal 50 lat pozbawieni byli prawa do zapalenia znicza na grobach ojców i dziadków. Teraz, kiedy wiemy, jakie mechanizmy rządziły ówczesną polityką, nie powinniśmy tego nigdy zapominać, bo za jakiś czas o tych wydarzeniach mówić już będą tylko książki. Bardzo chciałabym, by ta publikacja ukazała się w drugim wydaniu, z poprawionymi błędami, by mogła zająć godne miejsce na półkach w polskich domach.

Za egzemplarz recenzencki dziękuję Oficynie Wydawniczej Rytm.

Dane ogólne:
Tytuł oryginału: Katyń. Niemy krzyk
Autor: Antoni Szybis
Wydawnictwo: Oficyna Wydawnicza Rytm
Rok wydania: 2015
Liczba stron: 208

poniedziałek, 27 lipca 2015

Rzecz o innych nieco wartościach. "Opętany przez cienie" Krzysztofa Riege

   Z pozycji przeciętnego odbiorcy filmy są ciekawym zlepkiem obrazów niosącym ze sobą bardziej lub mniej głęboki przekaz. Czytamy zapowiedzi, oglądamy trailery, czekamy na premierę i rozkoszujemy się (lub nie) tym, co z pracy armii ludzi wyszło. A kto zbierze laury? Aktorzy, scenarzyści, reżyser…  Tymczasem zwykły widz, poza emocjami towarzyszącymi rozdaniu Oskarów, niewiele wie o wielu z tych ludzi. Aktorzy to bardzo medialne postacie, więc krążące o nich newsy są codziennością internetu i prasy, a jak jest z resztą? O reżyserach słyszy się zazwyczaj tylko w przypadku afer i związków z aktorami właśnie, scenarzystów świat tabloidow pomija zazwyczaj milczeniem. To też ludzie, chociaż na pewno nie zwykli. Jak wszyscy artyści.

   Jan Bolimowski osiągnął w życiu wielki sukces. Po skończeniu szkoły filmowej wyjechał do Stanów, spod jego ręki i oka wyszło wiele produkcji, większość średnich, ale i kilka ocenionych jako dzieła wybitne. Całkiem dobrze ułożyło mu się też w życiu – ma żonę i dwóch synów, którzy nigdy nie zaznali niedostatku, a obu chłopaków wychowywało się w cieniu ojca z planami kontynuacji jego misji. Ale… Jana poznajemy w chwili, gdy ze swoją asystentką zmierza na pogrzeb jednego z synów. Chłopak popełnił samobójstwo, pozostawiając list mówiący o tym, że pierwszy raz w życiu wybiera własną drogę życia. Ustalili w gronie rodzinnym, że nie ujawnią tego faktu. W czasie pogrzebu i stypy przychodzi moment na rozliczenie się z przeszłością i wychodzą na jaw fakty, które uświadomią starszemu już celebrycie, że wiele jego życiowych decyzji było błędnych i krzywdzących dla jego bliskich. A we wszystkim pomoże pojawiający się czasem zmarły syn, Jaromir… Czy to duch, czy tylko efekt nadmiernej wyobraźni pogrążonych w żałobie krewnych?

   Problem z tą książką mam jeden i może od niego właśnie zacznę, jako że pojawił się już na samym początku mojego kontaktu z nią. Wprowadzenie do historii, które obejmuje pogrzeb i stypę już samo w sobie jest dość ponure, jednak sposób, w jaki wydarzenia zostały przedstawione może przesądzić o tym, że zamiast potraktować ten cienki przecież tomik tak, jak na to zasługuje, czytelnik po prostu rzuci ją w kąt po pierwszych paru stronach. Opisy początkowe są po prostu nudne… Rozwlekłe, pisane w sposób obojętny i monotonny, oszczędny w szczegółach dotyczących bohaterów a bogatych w aluzje, które na tym etapie są kompletnie niezrozumiałe tak, że podczas czytania ma się wrażenie, że jest się głupim, bo powinno się rozumieć, a nie rozumie się. W tych momentach poznajemy też głównego bohatera, Jana, z jego najgorszej strony – jako mitomana, tworzącego sobie własną przeszłość na bieżąco, chociaż zmierza ku towarzystwu osób dobrze go znających; człowieka, którego bardziej interesuje to, jak obserwowane przez niego wydarzenia można by przełożyć na obraz, niż uczucia swoje i innych. Bardziej nawet niż zmarły właśnie syn. Takie przedstawienie sytuacji wywołało u mnie spore zniechęcenie, cieszę się więc, że nie poszłam za głosem serca, ale czytałam dalej, bo książka mimo wszystko jest tego warta.

   Jan Bolimowski jako bohater jest specyficzny. Przede wszystkim: zupełnie nie do lubienia, nawet nie do współczucia czy użalania się, ale zdecydowanie do stwierdzenia, że tego typu osoby to lepiej jednak podziwiać z daleka. Doskonale sprawdza się za to w roli osoby, nad którą pochylamy się z ciekawością, bo takiego zlepku złych decyzji i braku odpowiedzialności za nie nie spotyka się na co dzień. Tym lepiej śledzi się więc pojawiające się kolejno informacje na temat jego przeszłości i życia rodzinnego, sposobów wychowywania synów, ich kształcenia, prób nauki zawodu i tego, jakie są ich wzajemne relacje, a słynny reżyser zupełnie nie zdaje sobie sprawy z faktu, że przez własną rodzinę jest odbierany zupełnie inaczej niż to sobie wyobraża. Nawet w czasie stypy czuć to przytłoczenie jego osobą – charyzma, osobowość powodują, że świat praktycznie kręci się wokół niego, jednak poszczególne elementy coraz bardziej chcą się z tej karuzeli wyrwać, by mieć coś, co nie jest również jego. Ten element przedstawiony został bardzo dokładnie, chociaż nie wprost, co się chwali. I chociaż, jak wspomniałam, Jana lubić się nie da – nie da się go nawet zrozumieć w większości przypadków, tak daleki jest sposobem myślenia – można jednak doskonale odczuć, jak to jest przebywać w towarzystwie osoby jego pokroju.

   Ale rzecz się na Janie nie kończy. Do głosu dochodzą nie tylko jego synowie i żona, ale też osoby, które jego życie tylko obserwują. Właściwie każda osoba tam to osobna, smutna opowieść, historia walki o własną tożsamość i posiadanie czegoś na własność. Gdzieś w tym wszystkim gubią się wartości takie jak rodzina, miłość, zwykła życzliwość ludzka – a może nigdy ich tam nie było? Historia ze strony na stronę zyskuje na jakości i szczegółowości, staje się ciekawsza, wielowątkowa, głęboka i choć nie jest to głębia, która mnie akurat porywa, potrafię ja docenić, mając świadomość, że mogłaby przypaść do gustu wielu osobom. Trzeba przyznać, że i klimat ulega poprawie z czasem, jako że oprócz mrocznych, rodzinnych sekretów dochodzi też do pojednań, spotkań dawno nie widzianych osób, a nawet… ślubu. Tak, dokładnie, ślub na stypie. Czy trzeba więcej by stwierdzić, że to ludzie specyficzni?

   Miałam odrobinę wątpliwości co do technicznej strony całości, jako że w tekście trafiają się czasem literówki, ale też i ciekawsze pomyłki, jak np. kolor włosów Dobromira Bolimowskiego, który na początku zostaje określony jako ciemny, a potem, przy opisie wyglądu obu braci napotykamy w porównaniu, że to Jaromir był ciemny, natomiast Dobroś to blondyn. Dziwię się redakcji i korekcie, że nie wyłapali takiego szczegółu w tej krótkiej przecież opowieści, to są rzeczy, które wybijają z rytmu przy czytaniu sprawiając, że musi się po prostu sprawdzić jak to było powiedziane wcześniej. Dalej: okładka sklejona jest zdecydowanie zbyt ciasno, podczas czytania trudno jest utrzymać ją otwartą i wymaga to pewnego nakłady siły. Szczęście, że tomik jest tak cienki, inaczej na grzbiecie zostałyby paskudne zagięcia. Do samego projektu okładki nic nie mam – wizualnie jest ładna, schludna i pasuje klimatem do zawartości.

   Powiedzieć mogę, że ostatecznie książka przypadła mi do gustu, chociaż po pewnej walce z początkiem. Tej opowieści po prostu trzeba dać szansę, nie zniechęcać się niezbyt interesującym początkiem, aby dojść do bardziej wartościowej jej części. Zamysł był dobry, wykonanie również, i mimo paru potknięć jest to coś, po co warto sięgnąć choćby po to, żeby poznać specyfikę osób związanych z kinematografią od strony osobistej, zobaczyć, że również są ludźmi, często jeszcze bardziej nieidealni niż reszta, jednak nieodmiennie wiedzeni ideą, która rządzi całym życiem ich i ich rodzin. Do łyknięcia w jeden wieczór, polecam.

Za egzemplarz recenzencki dziękuję wydawnictwu Novae Res.

Dane ogólne:
Tytuł oryginału: Opętany przez cienie
Autor: Krzysztof Riege
Wydawnictwo: Novae Res
Rok wydania: 2015
Liczba stron: 220

sobota, 25 lipca 2015

Wykop dwa groby - recenzja komiksu "Nie Przebaczaj #1"


Co byście powiedzieli na mroczny western osadzony w Polsce czasów międzywojnia, inspirowany Tarantino i klasyką filmów z sześciostrzałowcami w roli głównej? Pierwsze, co mi przyszło do głowy to to, że trzeba odwagi, by stworzyć coś takiego. Jako naród słyniemy przecież z pewnej wrażliwości – trochę nadmiernej, jak na mój gust – na punkcie własnej historii i zdecydowanie trudno trafić do szerokiego odbiorcy, kiedy pewne wydarzenia kombinuje się z fikcją tak, by nie zostać przy tym zjedzonym przez bandę krzykaczy. Drugie zaś – że chcę to zobaczyć w działaniu. Jeśli podzielacie ten późniejszy wniosek, czytajcie dalej. Oto bowiem przed Wami świeżutki, bo lewie sprzed dwóch miesięcy, komiks "Nie Przebaczaj", autorstwa Jakuba Ryszkiewicza i Marianny Strychowskiej.

Historia opowiedziana w pierwszym zeszycie serii zarysowana jest fragmentarycznie, by nie powiedzieć – skromnie, wręcz minimalistycznie. Oto po zakończeniu pierwszej wojny światowej do rodziny w Warszawie wraca Eustachy, ojciec głównego bohatera, małego Stanisława. Zdrowie żołnierza leży w gruzach – tak fizyczne, jak i psychiczne. Resztką sił udaje mu się jednak zabrać swoich bliskich z niegościnnego, ponurego miejsca, jakim stała się stolica Polski i powrócić na Kresy Wschodnie, do rodowej posiadłości. Tam wspólnymi siłami zaczynają powoli odbudowywać życie odebrane im przez okrucieństwa wojny: Eustachy zdrowieje z odniesionych ran, Maria, jego żona, spodziewa się drugiego dziecka, podczas gdy pierworodny Stanisław z chłopca staje się powoli mężczyzną. Nic nie zapowiada zbliżającej się tragedii – do dnia, w którym na progu posiadłości staje rewolucja pod postacią komunistycznego czynownika Łazara i jego bandy oprychów...

I tutaj docieramy do pierwszej rzeczy, która mi w "Nie Przebaczaj" zazgrzytała. Wiele z poszczególnych scen jest bardzo krótkich. Domyślam się, że pierwszy zeszyt ma stanowić swego rodzaju prolog, w którym trzeba nakreślić całe tło dla przemiany młodego Stanisława w bezlitosnego mściciela, mam jednak wrażenie, że spróbowano tutaj opowiedzieć zbyt dużo naraz – na tyle dużo, że i osiemdziesiąt stron pierwszego zeszytu to zwyczajnie zbyt niewielka objętość, by porządnie to zrobić, a na pewno w sposób, w jaki postanowiono zrobić to tutaj: słów pada mało, dialogi są oszczędne, lwia część przekazu zawiera się w obrazie – kadry na twarze mierzących się wzrokiem bohaterów, na krajobrazy albo wycentrowane na drobnych szczegółach ubioru czy gestach.

Druga rzecz - kreacja bohaterów jest bardzo nierówna. Eustachy, który z bagażem doświadczeń wyniesionym z okopów mógłby stać się interesującą, chociaż drugoplanową, ginie niemal natychmiast. Maria... Cóż, jest prawie nieobecna, prawie niczego o niej nie wiadomo. Stanisław również odzywa się rzadko, nie zaprezentowano w nim niczego, co mogłoby zachęcić czytelnika do sympatyzowania z nim, co jest sporą wadą u głównego bohatera. Zdecydowanie zasługuje za to na uwagę postać Łazara, który uosabia wszystko, czego można nienawidzić w człowieku jego profesji. Komisarz jest impertynencki, bezlitosny, przejawia raczej okrutne poczucie humoru. No, aż chce się walić w mordę i patrzeć, czy równo puchnie. Cokolwiek można tu powiedzieć, na pewno nie to, że czarny charakter jest nijaki. Myślę, że to ważna rzecz, gdy opowiada się o zemście.

Graficznie również komiks uparcie nie chce trzymać się jednego poziomu. Bywają ilustracje dopracowane, szczegółowe, bywają i takie, które wyglądają na narysowane "na odczepnego", nabazgrane na serwetce w barze albo gdzieś na marginesie w terminarzyku. Jednak w przeciwieństwie do omawianych wcześniej problemów, od strony graficznej to wszystko w jakiś sposób gra ze sobą i świetnie się uzupełnia, podlane zaś dużą dawką gęstej szarości i czerni buduje specyficzny, unikalny klimat, satysfakcjonująco mroczny i nieokrzesany. Zanim jednak ruszycie do księgarni, czuję się zobowiązany wspomnieć, że to zdecydowanie nie opowieść dla młodszego czytelnika, jeśli przytoczone przez autorów, a także i przeze mnie tutaj nazwisko znanego reżysera nikomu niczego nie powiedziało. Są bluzgi, leje się krew, występują też śladowe ilości niedbale narysowanych genitaliów. Nie dla dzieci, jasne?

Czy polecam? Chciałbym zobaczyć drugi zeszyt. Bo chociaż w pierwszym zabrakło mi czegoś (przyznaję, napaliłem się trochę, kiedy przeczytałem "Tarantino"), jest w nim coś, co sprawia, że chcę wiedzieć, co będzie dalej. Zatem... chyba tak.

Za udostępnienie komiksu do recenzji - dziękujemy autorom.

Dane ogólne:
Tytuł oryginału: Nie Przebaczaj #1
Autor: Jakub Ryszkiewicz (scenariusz), Marianna Strychowska (rysunek)
Wydawnictwo: niezależne
Rok wydania: 2015

wtorek, 21 lipca 2015

Dawid i Goliat, współcześnie. "Lis" #2, recenzja komiksu

   Z superbohaterami mam jeden problem: są idealni. Ludzie o ponadnaturalnych mocach (wymykających się często zdrowemu rozsądkowi i prawom fizyki), piękni, dobrzy, po przejściach, słowem: przerysowani. I zdaje się taki właśnie obraz jest przez czytelników lubiany  - im mniej rzeczywistości, tym lepiej, jednak wszystko ma swoje granice i zbyt duża dawka perfekcji może spowodować mdłości. Dlatego właśnie tak miło na tle mainstreamowych bohaterów wyróżnia się „Lis”, znany już z poprzedniej recenzji.

   Gabriel, zwykły chłopak obdarzony mocą w wyniku wypadku (ale czy rzeczywiście?), który swoje umiejętności postanowił wykorzystać nie dla dobra ludzkości, a dla własnej korzyści  - zauważmy że o żadnym „złym lordzie” też nie ma tu mowy – napotyka na swojej drodze Strażnika, człowieka z misją ratowania społeczeństwa przed przestępczością. Jednak jego idea jest specyficznie realizowana: w obronie niewinnych, atakowanych na ulicy osób nie waha się zabić. Dochodzi do tego, że morduje również próbujących go zatrzymać funkcjonariuszy policji, stając się numerem 1 na liście poszukiwanych. Pierwszy zeszyt kończył moment konfrontacji obu panów i w drugim mamy już piękną scenę starcia. Lis nie jest zbyt chętny do bijatyki z obcym, który okazuje się być o wiele silniejszy od niego, próbuje więc ucieczki, i odkrywa z przerażeniem, że jego prześladowca nie dba za bardzo, czy komuś postronnemu stanie się krzywda w trakcie pogoni za nim. A w wyniku tego dochodzi właśnie do wypadku na warszawskiej ulicy…

   Komiksu część drugą otwiera scena walki, a raczej wymachów i uników. Gabriel nie jest głupi, dobrze wie, co go czeka w starciu z silniejszym od siebie i salwuje się ucieczką, rozważając gorączkowo, kim właściwie jest spotkany przypadkiem mężczyzna – a wie tyle, że właśnie natrafił na znanego z mediów nocnego mściciela. Dostaniemy też trochę więcej informacji na temat przeszłości Strażnika, tego, jak stał się tym, kim jest i pewną wskazówkę co do przyczyn jego pojawienia się w Warszawie. Gabriel jest tu przedstawiony trochę jako bohater drugoplanowy, chociaż i o nim wspomina się przy okazji historii laboratoryjnych, ściślej: okoliczności w jakich opuścił dawną pracę.  W tym zeszycie przysłowiowy haczyk zaczyna się klarować w coś większego, w opowieść o mrocznym klimacie, okraszonym często ironicznym poczuciem humoru.

„Sprawiedliwość? O, stary, chyba oglądaliśmy za młodu różne kreskówki.”

   Świetnie zapowiada się intryga naukowca prowadzącego eksperymenty w laboratorium, w którym pracował Gabriel, i w którym doszło do wspomnianego wcześniej zdarzenia. Do opowieści dochodzi wątek korporacyjny, i chociaż wspomniano już o powiązaniach doktora z pewnymi majętnymi ludźmi w części pierwszej, tu rzecz zostaje poprowadzona dalej, dochodzą też sugestie czegoś bardziej skomplikowanego, z udziałem Polski na dodatek. Brzmi to trochę nieprawdopodobnie – i tu mój sceptycyzm podziela nawet kadra laboratoryjna – ale nie sposób nie zaciekawić się, o co właściwie chodzi. Czuję spisek, proszę państwa.

   Tak jak w części pierwszej, i tu trudno zdecydować po czyjej stronie się właściwie stoi, i chyba zostanie to cechą charakterystyczną „Lisa”.  Łatwo za to mogę ocenić, który z bohaterów wizualnie odpowiada mi najbardziej: Gabriel w swoim kostiumie wygląda jak nowoczesny, miejski asasyn, o szczupłej, zwinnej sylwetce z połową twarzy ukrytą za maską. Jest przyjemniejszy w odbiorze (chociaż wiem, że może być to tylko moje odczucie) niż Strażnik, którego toporna sylwetka owinięta szalikiem przywodzi na myśl kibica którejś z popularniejszych drużyn piłkarskich (piątka, Lisie, i podziw, ja bym zwiewała na sam widok). Ale to już tylko kwestia gustów kobiecych, zdaje się, bo jeśli chodzi o użytkowość, to konfrontację panów ogląda się jak przysłowiowe starcie Dawida z Goliatem – bez pewności jedynie, który z nich wygra: dobroduszny złodziej czy świrnięty bojownik o sprawiedliwość?

   Wizualnie drugi zeszyt nie ustępuje pierwszemu w niczym, trzymając wysoki poziom oprawy graficznej. Rysunki zachwycają nadal mroczną, brudną kolorystyką, a zastosowane w scenach starć przejścia, rozbłyski, ślady wymachów oddają świetnie dynamizm akcji (moment, w którym Lis wali Strażnika młotem – coś cudownego). Moją uwagę zwróciły też wstawki ukazujące reakcje Gabriela, jak wyraz jego oczu, zdziwienie, zaskoczenie czy przestrach, przy całej powadze sytuacji nie sposób się czasem nie uśmiechnąć w takich razach. Gabriel prowadzi monolog wewnętrzny przez większość czasu, ale na podstawie mimiki jego twarzy mogłam sama sobie dopowiedzieć dobrych parę sformułowań, które mógłby wtedy rzucić. Cześć byłaby oczywiście niecenzuralna. Trochę inaczej niż poprzednio prezentuje się okładka, w pierwszym zeszycie była matowa, tutaj już mamy lakierowaną, różnią się też logiem wydawnictwa. Osobiście preferuję rozwiązanie z części drugiej jako nie tylko bardziej praktyczne – na macie zostawały odciski palców, nieestetyczne dość, wyglądające jak tłuste plamy – ale i względem znaku wydawcy wygląda to lepiej, logo jest czytelniejsze, wyraźniejsze  i bardziej charakterystyczne.


   Mogę śmiało przyznać, że nie rozczarowała mnie kontynuacja „Lisa”, chociaż historia stanowczo dawkowana jest zbyt skąpo, a na kolejną część przyjdzie czekać jeszcze trochę – premiera trzeciego zeszytu planowana jest na koniec sierpnia. Mam trochę własnych przypuszczeń na temat dalszego ciągu historii, więc niecierpliwie będę na niego czekać. „Mimo woli” spełnia wszelkie wymagania jakie można mieć wobec drugiej części znanych już przygód, dając tylko więcej smaków na ciąg dalszy. Obie części polecam więc każdemu, czy jest fanem komiksów czy nie, bo to rzecz, którą warto znać.

Za egzemplarz recenzencki dziękuję sercecznie wydawnictwu.



Dane ogólne:
Tytuł oryginału: Lis #2 "Mimo woli"
Autor: Dariusz Stańczyk (scenariusz), Jakub Oleksów (rysunek)
Wydawnictwo: Sol Invictus Komiks
Rok wydania: 2015

poniedziałek, 20 lipca 2015

Mroczne oblicze Warszawy. "Lis" #1, recenzja komiksu

   Supermoce… kto z nas nie chciałby jakiejś posiadać? Takie rozważania spotyka się często: gdybyś mógł posiadać jedną nadnaturalną umiejętność, jaka ona by była? I jak byś ją wykorzystał? Odpowiedź na to pytanie może być trudna tylko o tyle, że czasem ciężko jest zdecydować, który ze znanych nam skilli byłby najużyteczniejszy – bądź najfajniejszy. Zadałam sobie ostatnio to pytanie i zdziwiłam się, jak szybko odpowiedź nasunęła się sama: bo cokolwiek by to było, na pewno znalazłabym jakiś sposób, by przyczyniło się do spełnienia moich życiowych celów i marzeń, a także pomogło moim bliskim w osiągnięciu spokojnej i szczęśliwej egzystencji. To niewiele, prawda? A jednak bez nadnaturalnego wsparcia wydaje się to czasem niemożliwe do osiągnięcia. Tymczasem, co robią standardowi superbohaterowie? Otóż, proszę państwa, oni biorą się za ratowanie świata, albo czasem za jego niszczenie. Bo kiedy źle się dzieje, kto, jeśli nie taki nadczłowiek może poskładać wszystko do kupy? Na tym tle, pełnym amerykańskich megadobrych i superzłych, pięknie wyróżnia się „Lis” - czyli komiks stricte polskiego autorstwa.

   Gabriel Majewski wyjechał kiedyś do Londynu, klasycznie – za pracą, kiedy nie ułożyło mu się na studiach. Jako młody biotechnolog najął się do pracy w laboratorium, gdzie przydarzył się mały „wypadek”, w wyniku którego zyskał specjalne umiejętności – nadludzką siłę i zręczność. Zabawnym faktem jest więc to, do czego swoje moce wykorzystuje: staje się złodziejem. Żadne tam dobro społeczeństwa (może tylko o tyle, że szkodzenie dużym korporacjom może zostać uznane za wyraz pragnień sporej grupy osób). Czeka go jednak niespodzianka: w mieście pojawia się ktoś podobny do niego, człowiek zwący się Strażnikiem, który za swój cel wziął właśnie karanie przestępców w tym przesiąkniętym znieczulicą i obojętnością miejscu, a na jego liście złoczyńców mieści się i Gabryś…

   „Lis” ma jedną wspaniałą cechę – nie ma w nim postaci jednoznacznie dobrej, wszyscy są jednakowo paskudni i czytelnik, jeśli już chce z którąś stroną sympatyzować, musi wybrać przysłowiowe mniejsze zło, a co nim będzie, o tym już trzeba zdecydować samemu. Z jednej strony złodziejaszek, ale jak bardzo bliski sercu zwykłego człowieka: ktoś, komu w życiu za bardzo nie idzie; z drugiej zaś idealista, ale z nieco skrzywioną moralnością. Tylko czekać na wielkie starcie, nie tylko siłowe, ale i słowne, Lis kontra Strażnik – każdy z nich ma długą, ciekawą i niezbyt szczęśliwą historię do opowiedzenia. W części pierwszej Gabriela poznajemy bardziej od strony życia codziennego, natomiast drugiego z panów jako tajemniczego bojownika o sprawiedliwość. Pozostawia to spory niedosyt informacji z wewnętrzną koniecznością sięgnięcia po kolejny zeszyt. Założenia fabuły nie są niczym nowym, to prawda, wartość tej pozycji to głównie włożenie ich w polską rzeczywistość, dopasowanie do obowiązujących standardów życia i mentalności. Czego mi brak? Oryginalna nie będę: kobiety. Chociaż wiąże się z tą ideą niepokój, czy czasem nie byłaby ona w jakiś sposób stereotypową bohaterką, ale skoro autorzy „Lisa” potrafili stworzyć tak specyficznych protagonistów męskich, to czemu i żeński pierwiastek w opowieści miałby nie być równie ciekawy?

   Akcja toczy się głównie w Warszawie (poza małą retrospekcją z wydarzeń londyńskich), współcześnie, co zostało przełożone na obraz w dość niepokojący sposób: miasto Lisa, Polska w ogóle, posiada wszelkie niemiłe cechy naszej rzeczywistości: niebezpieczne ulice po zmroku, policjantów, którzy przechodzą obojętnie obok pary napadniętej przez grupę chuliganów, ponieważ boją się interweniować; polityków pracujących tylko dla własnej korzyści i korporacje opanowujące rynek, trudną sytuację młodych ludzi, którzy z braku perspektyw muszę wyjeżdżać za granicę, by łapać tam najprostsze nawet zajęcia, by oni i ich rodzina mieli za co żyć... Jak ktoś kiedyś powiedział, szczęśliwy to kraj, który ma bohaterów, biedny to kraj, który ich potrzebuje. Nie sposób nie uśmiechnąć się smutno, widząc tak prosto i wyraźnie przedstawione przywary naszej codzienności. Żadnych upiększeń.

   Co do strony wizualnej, komiks prezentuje się nieźle, a momentami nawet świetnie: wyjątkowo przykuła mój wzrok scena przedstawiająca Warszawę w nocy. To naprawdę niesamowity rysunek, czyste piękno miasta w jego najbardziej korzystnej odsłonie. „Lis” to jednak przede wszystkim sceny walki, a te zostały pokazane w sposób jak najbardziej dynamiczny, żywy, dając odczuć napięcie sytuacji. Stosowana przez pana Jakuba Oleksów kreska jest swobodna, ale charakterystyczna, kanciastymi kształtami przywodzi trochę na myśl uliczne graffiti. Postacie rysowane są w sposób nieco karykaturalny, ale przez to oddający ich charakter (jak choćby kanciaste twarze i dłonie policjantów) – i muszę dodać, że rozbroił mnie po prostu uśmiech przemykającego między budynkami Lisa. Kolorystyka jest żywa – miasto to przede wszystkim żółć, czerwień, fiolet w odcieniach jaskrawych i brudnych, natomiast londyńskie laboratorium ma kolory „biologiczne” – zieleń i błękit, ale już o bardzo chłodnym tonie. Jestem pełna uznania dla tego, jak dobrze samą kolorystyką ukazano charakter miejsca, utrzymując całość w mrocznym, intrygującym klimacie.


   Czy jest się fanem komiksów, czy też nie, po „Lisa” warto sięgnąć. Bohaterzy w nim nie są „fajni”, nie stanowią dobra narodowego, którym można by się pochwalić, nie są wycacanymi do bólu ideałami, i może właśnie dzięki temu można się z nimi łatwo utożsamić, wyobrażając sobie, co samemu zrobiłoby się na ich miejscu. I przysłowiowo wstydem jest cudze chwalić, a swojego nie znać – a skoro dzieją się u nas rzeczy tak dobre, to nie sposób nie zarazić się entuzjazmem i nie czekać niecierpliwie na dalsze części. „Lis” po prostu jest „nasz”, tak bardzo, że bardziej już chyba się nie da, jest „nasz” w sposób trochę smutny, trochę ironiczny, ale zdecydowanie przyjemny. Polecam, z głęboką satysfakcją i niecierpliwością, by sięgnąć wreszcie po drugą część przygód. 

Serdecznie dziękuję wydawnictwu za egzemplarz recenzencki.


Dane ogólne:
Tytuł oryginału: Lis #1 "Powrót do domu"
Autor: Dariusz Stańczyk (scenariusz), Jakub Oleksów (rysunek)
Wydawnictwo: Sol Invictus Komiks
Rok wydania: 2014

***

Na profilu YT wydawnictwa dostępne są filmiki przedstawiające bohaterów komiksu, m.in. Lisa:


niedziela, 19 lipca 2015

Uważaj, człowiecze, co w dłonie swe bierzesz, czyli "Sowie zwierciadło" Andrzeja Pilipiuka

   Czytanie siódmego tomu po sześciu nieprzeczytanych może nie być dobrym pomysłem. Może być też pomysłem bardzo złym, gdy przychodzi do momentu, kiedy trzeba coś na jego temat powiedzieć. Bo jak tu zrozumieć historię w pełni, jeśli się trafiło tylko na jej zakończenie? Co jeśli autor zupełnie nie przejął się faktem, że tom ostatni wychodzi sporo później, bo aż w cztery lata po poprzednim? Czy wobec tego książka będzie trudniejsza czy łatwiejsza w odbiorze dla nowego czytelnika? Wiele pytań, wiele wątpliwości, a żeby poznać odpowiedzi wystarczy wziąć tom do rąk i otworzyć, więc cóż było robić… zadanie nie wydawało się trudne, jako że to, jakby nie patrzył, fantastyka, więc tak czy inaczej jakaś frajda z tego będzie. A co z tego wyszło? Tu uczucia mam mieszane.

   „Oko Jelenia” to opowieść o młodych podróżnikach w czasie. Przenoszeni przez pozaziemską siłę nie do końca skłonną słuchać ich opinii przeżyli wiele przygód, by teraz się rozdzielić. Marek postanowił wrócić do własnych czasów, na stare śmieci i spokojnego życia. Staszek poprosił, by przerzucić do w okolice powstania styczniowego, w czas poprzedzający tragedię w domu jego ukochanej, by móc spróbować uratować jej życie. Trafia niemal idealnie - dwór państwa Korzeckich napadli Rosjanie, dziedzica zabili, planując majątek rozkraść i podpalić na odchodne. W tym przeszkodził im Stanisław – z zaskoczenia wpadając, zastrzelił wszystkich. Niestety dom już się palił, więc mając pewność, że Helena jest cała i zdrowa, pomógł jej wynieść co się da z rodzinnych dóbr i zorganizował ucieczkę przy pomocy młodego Krzysztofa, zanim zjawią się z pobliskiego posterunku posiłki, zaniepokojone dymem bijącym w niebo. Cóż, panna uratowana, ale Staszka nie poznaje… w tych czasach jest dziedziczką majątku, zaręczoną i poważną kobietą. Co tu robić?... Tymczasem Marek nie ma lepiej – dopadł go ojciec zagubionego w przeszłości kolegi, oskarżając go o udział w zaginięciu, jeśli nie zabójstwie syna. Obaj uświadamiają sobie, że ich życie nie będzie wcale tak łatwe, jak im się to mogło wydawać.

   Przede wszystkim, podoba mi się tak ukazana koncepcja wędrówek w czasie, chociaż motyw sam w sobie nie jest niczym nowym. Młody chłopak szukający kontaktu z poznaną w innej epoce dziewczyną to bardzo romantyczna idea, zrealizowana w równie miły sposób: Helena Staszka nie pamięta, nie zna, co więcej: jest z innej, wyższej grupy społecznej więc w obecnym układzie nieosiągalna. Słabym punktem wydaje się wplecenie w to sił pozaziemskich. Nie wiem, jak wyglądała sprawa w poprzednich tomach, tutaj jednak opisy wskazują na coś zupełnie trywialnego jak na taką siłę, „ufoludki”, mówiące zwierzęta, nie wiadomo właściwie czemu to wszystko służące… Napotkałam więc pierwszą i największą wadę czytania tylko tej jednej części „Oka jelenia”.

   Bohaterów mamy tu więcej niż dwóch, bo do Staszka dołącza poznany pod płonącym dworem Krzysztof. Ci pierwsi to zwykłe chłopaki, może posiadający trochę więcej życiowo-nieżyciowego doświadczenia zdobytego podczas podróży w czasie, obaj inteligentni i kreatywni, ze spora wiedzą dotyczącą interesujących ich wydarzeń w historii. Krzysiek wypada trochę gorzej, bo jako syn chłopa pańszczyźnianego, nawet uczonego we dworze w zamiarze powierzenia mu wyższego stanowiska, zupełnie nie przejawia cech typowych dla swojego statusu społecznego, a powinien. Nie mam zastrzeżeń do jego bystrości czy zaradności, jednak sposób wysławiania się, maniery, zachowania, w tym już powinno się coś dać odczuć… u Korzeckich był co prawda częstym gościem, ale nadal wychowanym pod strzechą w prostej rodzinie. Helena Korzecka za to jest postacią zupełnie bez życia – jest, odpowiada niby tak jak powinna, planuje swoje dalsze działania, ale w dziwny sposób okazuje jakiekolwiek uczucia. Chociaż wariuje pięknie i zupełnie nielogicznie gdy dowiaduje się o tym, że jej narzeczony żyje acz zamknięty jest w więzieniu, w przypadku straty ojca i domu rodzinnego już jakoś nie widać jej przejęcia, i „powierzam życie bogu” tego nie tłumaczy. Jako osoba nie budzi też we mnie, jako w czytelniku, żadnej sympatii; ot, jest – bo być musi, żeby Staszek miał za czym biegać.

   Książka ma też trochę słabych punktów w postaci błędów logicznych, a pierwszy napotykamy już po kilku stronach, gdy trójka towarzyszy ucieka z płonącego dworu. Otóż Krzysztof zostaje przez autora wspomniany z imienia zanim się jeszcze zdąży przedstawić, co we mnie wywołuje konsternację – scena kilka stron później, gdy ze Staszkiem podają sobie ręce i poznają imiona jest jakby odrobinkę za późno. Takich nieścisłości znajdzie się jeszcze troszkę, powodując dziwne poczucie niezrozumienia czytanego tekstu – a tego zjawiska bardzo nie lubię.

   Czy wobec tego próbę z tą książką uważam za udaną? Niestety, nie bardzo. Nie odczułam aż tak braku wiedzy, wynikającego z faktu nieznajomości poprzednich sześciu tomów, ale „Sowie zwierciadło” samo w sobie nie jest szczególnie ciekawym przedstawicielem gatunku. Liczyłam na to, że zachęci mnie do przeczytania poprzedników choćby już wizją świata przedstawionego tam, ale nie stało się tak, po prostu w moim odczuciu jest to powieść średnia i średnio interesująca. Z związku z tym nie mogę polecić jej na luźne przeczytanie, co do osób, które inne tomy serii znają, można próbować, może one znajdą tu coś dla siebie nowego.

Za ksiązkę dziękuję wydawnictwu Fabryka Słów.

Dane ogólne:
Tytuł oryginału: Sowie Zwierciadło
Autor: Andrzej Pilipiuk
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Rok wydania: 2015
Liczba stron: 492

sobota, 18 lipca 2015

Magia wraca do Warszawy. "Okup krwi" Marcina Jamiołkowskiego

   W Warszawie cuda się dzieją. Różnie to można rozumieć, chociaż mieszkańcy zapewne mieliby trochę do powiedzenia na ten temat. Powieści, których akcja rozgrywa się w stolicy mamy trochę na rynku, trochę mniej fantastycznych, z czego kilka nawet znajdzie się dobrych - tradycja polska ma w końcu własne podania, których grzech nie wykorzystać, a gdy dorzucić do tego jeszcze troszkę ogólnomagicznych spraw, może wyjść coś zgrabnego i przyjemnego do czytania z ciekawie brzmiącego gatunku zwanego urban fantasy. Przyznam, że początkowo taka koncepcja brzmiała dla mnie nieco abstrakcyjnie, chociaż pociągająco, z prostego powodu: kilka sztuczek, niedostępnych dla każdego, wyjątkowo przydałoby się w życiu codziennym.

   Herbert Kruk jest krawcem - bardzo dobrym w swoim fachu przedstawicielem zawodu zdominowanego na ogół przez kobiety. Mieszka w podwarszawskiej wsi, wiedzie żywot spokojny z piękną partnerką u boku. W przeszłości zdarzało mu się trafiać z przygody w przygodę, dzieciństwo zburzyło (a potem postawiło od nowa) odkrycie, że posiada zdolności, które można określić jedynie słowem: magia. Teraz jednak woli się rzeczą za bardzo nie chwalić, nawet najbliższym osobom. Pozorny spokój nudnego dnia burzy pojawienie się mężczyzny, przedstawiającego się jako Schrödinger, który oferuje mu zlecenie: Herbert ma dostarczyć przesyłkę w konkretne miejsce w określonym momencie. Sprawa pozornie łatwa aż do przesady, jednak zawartość paczki pozostaje pilnie strzeżoną tajemnicą, z założeniem, że parę innych osób może się nią interesować. Krawiec-mag oczywiście odmawia, zdziwiony że ktoś mógłby potrzebować właśnie jego do takiej roboty. Musi jednak zmienić zdanie, gdy gość jako argument przetargowy pokazuje mu… pudełeczko z uchem jego ukochanej wewnątrz. Tylko wykonanie zadania daje szansę na zobaczenie Melanii jeszcze żywej.

   Herbert to dość nietypowe imię, trzeba przyznać. Sama postać też szczególna: krawiec z zawodu, co początkowo wydaje się być synonimem nudnego życia, ale tylko do momentu w którym zdamy sobie sprawę jak to z tym jest naprawdę. Jako bohater też jest specyficzny: szantażowany przez porywaczy ukochanej jedynym, co robi jest… wypełnienie ich żądań. Żadnego niemal kombinowania, żadnych wątpliwości że przecież kryminalistom się nie będzie poddawał, ani jednego pomysłu że rzecz można by zrobić inaczej (no, dla sprawiedliwości trzeba dodać, że z tym, że po drodze coś może wpadnie…). Zupełnie nie jestem przyzwyczajona do tego typu podejścia, i w trakcie czytania dosłownie bawiło mnie to, że tak, jest to sposób skuteczny i prosty, ale ech… serio? A jednak, pomimo takiego rozwiązania, w książce nie brak ani akcji, ani ciekawych wątków, a już na pewno komplikacji spotykających maga po drodze.

   Poza Herbertem są jeszcze dwie osoby zasługujące na miano „głównych” w książce: pani detektyw Anna i nastolatek zwany Wygą. Poza nimi pojawia się dobrych parę osób (jak Melania, ojciec Herberta, nawet Schrödinger), jednak ich role są epizodyczne w większości. Policjantka to osobowość ciekawa i może zainteresować osoby zwracające uwagę na kobiece postacie w literaturze, jako że stanowi obraz osoby niezależnej i radzącej sobie w życiu pomimo licznych przeszkód, do czego sama chętnie się przyznaje: trudniej jej znaleźć zajęcie ze względu na płeć, jest też wynajmowana do bardziej „kobiecych” spraw jak śledzenie zdradzających mężów, co nie bardzo ją satysfakcjonuje. Jest osobą konkretną i profesjonalną, ale daje się też poznać od strony bardziej osobistej jako dość rozrywkowa dziewczyna, choć singielka i kociara. Naprawdę dobrze napisana postać. Podobnie jest z Wygą, nastolatkiem, który uciekł z domu. Spotkany przypadkiem okazuje się przydatny, chociaż z początku współpracuje niechętnie. Jak na przedstawiciela swojej grupy wiekowej jest dość bystry (chociaż może to krzywdzące co teraz napisałam, ale stereotypy… stereotypy ugruntowują się coraz bardziej przy pełnej współpracy części tych dzieciaków), nawet pomimo faktu, że tą cechę ujawnia niejako przypadkiem. W postaci na przykład czytywanej czasami poezji.  Aż się prosi, by się wszyscy ładnie zżyli i stworzyli barwny i skutecznie działający zespół.

   Sam pomysł na fabułę i motywy przewodnie jest może szczególnie wyjątkowy, jako że zlecenie rzucone spokojnie żyjącemu, acz wyjątkowemu w swej naturze człowiekowi pojawia się dość często, a ratowanie damy w opresji to już w końcu klasyk światowej literatury, że tak powiem. Biednej Melanii nie ma się czasu polubić, a szkoda, bo w początkach lektury zaczęła sprawiać wrażenie ciekawej osoby. Dokładka w postaci szkoły dla młodych magów (tak… u nas, pod Warszawą, ot, miłe miejsce… Czy do Ciebie też sowa nie przyleciała w tym roku?) daje smaku, bo też i zupełnie nie jest ona tym, czego można by się po takim miejscu spodziewać, a do czego przyzwyczaiły nas bardziej medialne ujęcia tej kwestii. Najciekawszą częścią książki jest jednak sam tytułowy Okup krwi, czyli historia tego, jak Warszawa została pozbawiona magii,  i co musi się stać, by ona w to miejsce wróciła, co stanowi niejako tło akcji. Herbert w założeniu nie może korzystać ze swoich umiejętności w stolicy, chociaż już na miejscu okazuje się, że rzecz jest trochę bardziej skomplikowana. A jak tu znaleźć sposób na odnalezienie porwanej panny? Nie wiadomo. No, to idziemy dostarczyć przesyłkę, z nadzieją, że Melania nie straci niczego więcej poza tym jednym uchem… Odświeżającym momentem jest szalona jazda z taksówkarzem z przypadku – czy ten człowiek w ogóle miał prawo jazdy? – jego postać pasuje bardzo do legend krążących wokół tego zawodu, i w miły, choć abstrakcyjny sposób pokazuje że spełnianie marzeń bez względu na konsekwencje to jednak super sprawa. Nawet tych dziwnych!

   Magia jest zdecydowanie jednym z najciekawszych elementów książki. Jamiołkowski nie bawił się w sentymenty i ozdobniki, zostawiając ją w postaci surowej, czysto użytkowej. Żadnego machania rękami, żadnych różdżek, iskier i dymów (no, chyba że papierosowy…), składnikami zaklęć są wyłącznie przedmioty będące akurat pod ręką: nić, popielniczka, bilet autobusowy. Moc aktywują pozornie zwykłe słowa, brzmiące jak formułka wypowiadania w zapowiedziach na stacji kolejowej bądź instrukcja obsługi jakiegoś przedmiotu – po prostu wśród rozmów na ulicy nie sposób byłoby wyłowić tych właśnie słów wśród innych, by zidentyfikować je jako niezbyt pasujące do otaczającej rzeczywistości. To się podoba, nawet bardzo.

   A wszystko podane prosto i przejrzyście, językiem bardziej potocznym niż porządnym, korzystającym po trosze ze slangu miejskiego (Wyga, cały Wyga, chociaż nie tylko on), suto okraszonym poczuciem humoru, które może do wysublimowanych nie należy, ale z pewnością pasuje do klimatu jak ulał i sprawia, że całość nabiera życia. Historia opowiadana jest z punktu widzenia Herberta, narracją pierwszoosobową pozwalającą na płynne wprowadzanie retrospekcji i dodatkowych wyjaśnień, płynących z przemyśleń głównego bohatera. I tu mi zgrzytnął jeden szczegół: momenty, w których opowiada on jakieś wspominki ze swojej przeszłości, a może bardziej – sytuacja na przystanku, gdzie w chwili magicznie wygospodarowanego czasu teoretyzuje na temat magii, jej pochodzenia i tego, skąd się biorą u niektórych zdolności do korzystania z niej. Ta chwila sama w sobie nie jest zła, rzeczą, która mi się nie podoba jest maniera Herberta, który brzmi, jakby właśnie zasiadł przy ognisku i zamierzał snuć opowieść o dawnych dobrych czasach. Jest to ton, przy którym zasypia się po pierwszych dwóch słowach albo prosi starego, żeby sobie darował tym razem; nasz mag ma widać po prostu takie skłonności, które można określić luźno i swobodnie jako plecenie trzy po trzy w odpowiedzi na konkretne pytanie. Po prostu nie leży to w chwilach, gdy następuje tylko krótka przerwa pomiędzy kolejnymi zwrotami akcji.

   Czy muszę mówić jak drażniący jest fakt urwania historii w kawałku, i obiecania reszty potem, czyli najzwyczajniej w momencie, w którym dzieje się dużo i historia zaczyna się powoli wyjaśniać? Krótko mówiąc: trzeba czekać na drugi tom, a z mojego zniecierpliwienia łatwo można wywnioskować, że rzecz jest warta zachodu. Wizja miasta przedstawiona w „Okupie krwi” przyciąga tylko lekko zmodyfikowaną realnością, sprawiając, że nabiera ono charakteru miejsca, w którym chciałoby się żyć ze świadomością tego, że ma ono też drugie, zdecydowanie ciekawsze oblicze, które może być codziennością. Nie mogę nazwać tej wizji „urokliwą” bo też i niczego podobnego w powieści Marcina Jamiołkowskiego nie znajdzie się; jej klimat jest raczej poważno-kpiący, bez ozdobników. Użyję jednak określenia „pociągająca”, i nie będzie w tym przesady, bo czekam niecierpliwie na pojawienie się drugiego tomu, a pierwszy gorąco polecam.

Za możliwość przeczytania książki dziękuję wydawnictwu Genius Creations, a książkę można kupić TU.
Dla zainteresowanych kolejnym tomem: plan wydawniczy GC.

Dane ogólne:
Tytuł oryginału: Okup krwi
Autor: Marcin Jamiołkowski
Wydawnictwo: Genius Creations
Rok wydania: 2014
Liczba stron: 210


poniedziałek, 13 lipca 2015

Miłość w rytmie Disturbed. "Ogar boga. Popiół i piach" Anny Grędy

   Wampiry i wilkołaki, krew i księżyc, złoto i srebro, ich konflikty, wojny, zakazane miłości… Temat poruszany w kulturze od dawna, przerobiony na wszystkie możliwe sposoby, łykany masowo przez nastoletnich odbiorców i w bardziej wyważony sposób przez niektórych starszych. Nie ma się czemu dziwić – te istoty obecne są nawet w wierzeniach i kultach od wielu lat, mają swoje szczególne miejsce, będąc obiektem fascynacji podszytej często strachem. Dzieci nocy, świat rządzący się instynktem i emocjami - nie są w stanie już niczym nowym nas zaskoczyć. Nie sięgam zazwyczaj po książkę, jeśli gdzieś w opisie pojawia się słowo „wampir”, odstraszona skutecznie medialnym wałkowaniem tematu na przestrzeni ostatnich lat, mając wzgląd na czytywaną w młodych latach klasykę gatunku, i po trosze przez szacunek dla niej. Zanim sięgnęłam po „Ogara boga” Anny Grędy, przeżyłam swoistą mieszankę uczuć: od niechęci, przez dziwną fascynację, by w końcu stanąć na „raz kozie śmierć!” i przeczytać.

   Kira Santiago jest nocną łowczynią, kobietą, która w swym wnętrzu kryje  bestię. Nie jest wilkołakiem w klasycznym tego słowa znaczeniu… jest czymś o wiele groźniejszym. Tajemniczym. W mieście, w którym żyje i którego spokoju pilnuje, nic nie może się wydarzyć bez jej wiedzy, ona stanowi ogniwo łączące wszelkie nieludzkie nacje mieszkające w nim, srogo karząc każdego, kto naruszy równowagę. Którejś nocy dostaje informację o brutalnych mordach, dokonywanych przez młode, dopiero przemienione wampiry, więc tropi je i robi z nimi porządek. Ale sytuacja się powtarza… a potem znowu. Coś jest nie tak… „nowonarodzone” wampiry nigdy nie powinny być puszczone bez kontroli, a ich liczba wyklucza przypadek. Kira podejrzewa, że ktoś z ich grupy działa na szkodę społeczności, łamiąc zasady rządzące miastem. Jej informatorka, sama będąc wampirzycą, bardzo chce pomóc w śledztwie z pobudek osobistych, zostaje więc zaangażowana. Santiago zwołuje resztę kompanii i wyrusza na łowy…

   Kira – postać-gigant. Klasyczny overpowered, mieszanka wyrzucona poza nawias społeczeństwa,
ale poważana przez wszystkich. Osobowość absolutnie dominująca, co lubi podkreślać przy każdej okazji, piękna i drapieżna, z wyglądu – typowa buntowniczka, białowłosa, w glanach, z paroma kolczykami w twarzy. A jej przyjaciele, o, to dopiero barwna gromadka: czarodziej, elfia wróżka i mroczny, tajemniczy łowca. Jako gratis dostaniemy jeszcze demona, skuszonego pogłoskami o wilczycy, chętnego by sprawdzić, ile w tych legendach jest prawdy. Wszyscy są wspaniali, mają groźne i wielkie moce, i, co najważniejsze, są świetnie ubrani. Scena, gdy wszyscy pojawiają się na pierwszym spotkaniu grupy jest po prostu epicka do przesytu: powiewające płaszcze, błyszczące włosy, oczy i zęby, tajemnicze gesty, kuszące bądź kpiące uśmiechy, intrygujące głosy… aż nie sposób się nie uśmiechnąć z rozbawieniem, a w momencie, kiedy ostrzyżona na łyso główna bohaterka cudownie regeneruje sobie włosy, które odrastają w tempie natychmiastowym, aż zaśmiać głośno. Że też się oni nie pobiją o to, kto jest bardziej fabulous...
I'm fabulous! *
Nie to, żebym rzecz uważała za aż taką wadę, bohaterowie poza tym, że są bardzo charakterystyczni i barwni, są też świetnie napisani, i o każdym z nich można by było wyodrębnić z książki osobną historię. Na moją szczególną sympatię zasłużył jednak Flesh, który może i ma dziwne imię, ale nie jest aż tak przeładowany modowymi wspaniałościami, całą uwagę przykuwając przez samo to, czym jest i jak się to w książce objawia. A jego natura daje znać o sobie nie raz, w zupełnie przyjemny sposób.  


   Wampiry i wilkołaki… pozwolę sobie przyjrzeć się obu tym grupom, choć można było już wywnioskować, że nie tylko one dwie występują w tym rządzonym przez nadnaturalne istoty mieście. Krwiopijcy nie są tak klasyczni, jak można by było się tego spodziewać, autorka pozwoliła sobie na lekką ingerencję w ich naturę, czyniąc je odpornymi na promienie słoneczne i potrafiącymi doskonale kryć swoje moce. Są jednak nadal istotami o specyficznej moralności, choć nadal przestrzegającymi zasad pokojowego współistnienia z innymi rasami. Boli mnie jedynie to, jak potraktowana została sama czynność ich żywienia się – malownicze opisy ssana i mlaskania przyprawiały mnie czasem o mdłości. Zbytek dosadności, naprawdę, to było obrzydliwe, a w odniesieniu do ich eleganckich manier – wręcz dziwne. Wilkołaki z kolei budzą moją sympatię choćby tym, jak kulturalną i spokojną grupą wydają się w odniesieniu do poprzednio opisywanych. Również zorganizowana społeczność, zhierarchizowana, choć w bardziej skomplikowany sposób (alfa-beta-inne stopnie w stadzie, w przeciwieństwie do wampirzego  przywódczego „ja i cała reszta”), są też wyraźnie bardziej zdyscyplinowane i nastawione na utrzymanie tych wartości. Widać, z którą grupą solidaryzuje bardziej autorka, i ja, jako czytelniczka, zupełnie ten pogląd tu podzielam.

   Instynkty, zew natury, dziki bieg z wilkiem przez las za wonią krwi zwierzęcia, to sceny, które pobudzały wyobraźnię, i sprawiały, że przy książce można było się świetnie zrelaksować. Stanowiły doskonałe przerywniki między intrygującymi fragmentami dotyczącymi śledztwa bądź elektryzującymi chwilami, w których postacie przeżywały uniesienia natury erotycznej. Tak, i takie mają tu miejsce, choć czystej sceny seksu nie znajdziemy, jest za to kilka ładnie wplecionych chwil „sam na sam” aż dwóch par, tworzących się z biegiem wydarzeń. Na plus – opisy są ładne, nieprzesadzone, nie wulgarne, ale i nie wygładzone przesadnie, co się chwali: w końcu znaczna część z tych osób to stworzenia działające instynktownie, co udało się świetnie przekazać w takim właśnie ujęciu.

   Poza wyżej wspomnianymi mamy też inne rasy, żyjące w undergroundowej sferze miasta. Lekką ręką można wymienić czarodziejów, elfy i wróżki, a pewnie znalazłoby się jeszcze trochę, nie licząc mieszanek między nimi. Czy to nie lekka przesada? W mrocznym klimacie książki leżą one średnio. Czarodzieje nie są właściwie czarodziejami w klasycznym tego słowa znaczeniu, ich moce wskazują raczej na coś w rodzaju kapłanów z dodatkiem telepatii, a wróżki? Po co, dlaczego? Czemu miały służyć? Charlotte, nadworna przedstawicielka gatunku, właściwie nie bardzo pokazuje do czego właściwie mogłaby się nadawać, poza tym że jest i ładnie wygląda. Moim zdaniem, historia mogłaby się doskonalone obyć bez tych trzech, ras oczywiście, nie bohaterów. Sami w sobie są bowiem w porządku, jednak ich domniemane moce nie bardzo pasują do całości i zdają się być potraktowane po macoszemu, a w przypadku wyżej wymienionej po prostu pominięte. Rozumiem, że mieli być jak najbardziej wyjątkowi bez powtarzania schematów, jednak nie do końca się to udało.

   Nie obyło się bez drobnych potknięć i błędów. Najbardziej rzuciły mi się w oczy problemy z ciągłością czasową: godzinne parzenie herbaty – owocowej z torebki – to chyba lekka przesada? Zwłaszcza ze względu na brak jakichkolwiek czynności, które mogłyby ten proces zakłócić. Na uwagę zasługują też pewnie nieścisłości anatomiczne, chociaż tak kuriozalnego przypadku jak błyskawicznie odrastające włosy nie udało mi się zarejestrować, zdarzają się za to takie rzeczy, jak: „Miała dłonie osadzone na biodrach.” Ojej… to musi boleć. Osadzone? Nie, nie, zupełnie nie, może je sobie na tych biodrach położyła, jednak nie sądzę, by jej tam jakieś dodatkowe kończyny palczaste nagle wyrosły. To są momenty, które w czytaniu nie przeszkadzają (chyba, że się jest osobą wyjątkowo wrażliwą na szczegóły), stanową po prostu chwile zabawnej konsternacji i zastanowienia, co też poeta miał na myśli, bo raczej nie to, co przypadkiem powiedział.

   Zaskoczyło mnie, jak przyjemnie czytało mi się „Ogara boga”. Jest to powieść pełna akcji, z historią opowiedzianą w sposób trzymający  w napięciu i intrygujący do ostatniej strony, z podejrzeniami co rusz zwracającymi się w inną stronę pod wpływem nowych informacji. Czuje się doskonale klimat wilczych polowań, a opisy Kiry, biegnącej przez las w wilczej postaci po prostu inspirują do tego, żeby wyjść nocą z domu i odetchnąć świeżym powietrzem. Autorka zrobiła kawał dobrej roboty, z nadużywanej tematyki wyodrębniła najciekawsze elementy, dodała sporo z własnej wyobraźni, a wszystko przelała na papier w stylu godnym najlepszych pisarzy sensacyjnych. A najlepiej świadczy o wartości tej książki chyba to, że tak zagorzała przeciwniczka tego rodzaju książek jak ja, pomimo zaobserwowanych niedociągnięć, znalazła tu coś dla siebie, więcej – gorąco poleca do wzięcia w szpony i namiętnego czytania. I czeka na dalsze losy pięknej łowczyni!

Za możliwość przeczytania książki dziękuję wydawnictwu Novae Res.

Dane ogólne:
Tytuł oryginału: Ogar boga. Popiół i piach
Autor: Anna Gręda
Wydawnictwo: Novae Res
Rok wydania: 2015
Liczba stron: 430

_____________________________________________________________________________

* I'm fabulous!
Tego gifa przypomniałam sobie, czytając opis wejścia Frederica.
Obrazek podkradzony z http://fishgif.tumblr.com/.