poniedziałek, 31 sierpnia 2015

Podróż duchowa po ciemnych zaułkach. "Judasz" Amosa Oza

   
   Problem z poznawaniem twórczości nieznanych dotąd autorów jest jeden: nie wiadomo, czego się po nich spodziewać. Czytując pisarzy zagranicznych trafia się głównie na Amerykanów bądź Anglików, Rosjan, Francuzów… rzadziej na inne narodowości. Ale Izrael? Tego jeszcze w moich rękach nie było. Mówi się, że nie należy oceniać książki po okładce (tudzież po obwolucie…), jednak w tym przypadku ilustracja wiele mówi na temat klimatu zawartości, co do którego już z góry miałam mieszane uczucia, ponieważ wyraźnie tchnie ona czymś tajemniczym i filozoficznym, a całości dopełnił opis, który zdecydowanie brzmiał pociągająco. Do takich książek trzeba mieć nastrój… Wzięłam ją więc w ręce dopiero w odpowiedniej do tego chwili, by nie zmarnować nic z oczekiwanego potencjału.

   Szmuel Asz do niedawna był człowiekiem szczęśliwym. Pisał pracę dyplomową na renomowanej Izraelskiej uczelni wspierany przez tamtejszą kadrę profesorską, nie brakowało mu pieniędzy, przesyłanych regularnie przez majętnych rodziców, nie mógł tez narzekać na samotność. Wszystko zmieniło się wraz z upadkiem rodzinnego biznesu, który zmusił młodego Izraelczyka do przerwania kariery i poszukiwania innego zajęcia, a na domiar złego jego narzeczona postanowiła zerwać z nim i wrócić do byłego chłopaka, z którym szybko wzięła ślub. W życiu Szmuela wszystko wywróciło się do góry nogami i nietrudno jest odczuć, jak sytuacja odbiła się na nim - pozbawiając go sensu i celu w życiu. Chłopak niewiele ma nadziei na jakąś pozytywną odmianę, dlatego też początkowo nie zwraca uwagi na małą karteczkę na tablicy ogłoszeń, pisaną ładnym, kobiecym pismem, oferującą „relację osobistą”. Ale kiedy tknięty przeczuciem wraca, by odczytać pisemko, nie spodziewa się jeszcze, co właściwie czeka go na miejscu, o którym wspomina kobieta.

   To nie jest romans. Nie w ścisłym tego słowa znaczeniu, a należałoby to zaznaczyć w odniesieniu do powyższego akapitu. Rzeczona relacja osobista to bowiem zlecenie opieki nad niepełnosprawnym starszym człowiekiem, który całe noce spędza na snuciu teorii na temat religii bądź polityki. Miejsce, do którego trafia Szmuel, jest całkowicie różne nawet od jego własnych wyobrażeń, ludzie są tajemniczy, specyficzni, klimat odrobinę ciężki, zaskakujące więc może być to, jak świetnie bohater odnajduje się w zastanej sytuacji i jak dobrze zdaje się tam pasować. Kamienica w zaułku Rabina Elbaza oferuje mu przede wszystkim przeżycia natury intelektualnej, a także spotkanie, niebezpośrednie może, ale jednak dość bliskie, z wielkimi postaciami izraelskiej sceny politycznej ubiegłych lat. Motywem przewodnim są rozmowy, toczone pomiędzy niepełnosprawnym Waldem a jego młodym opiekunem, podczas których światopogląd obu ulega niejednokrotnemu zachwianiu, a obaj mają okazję dojść do ładu ze swoją przeszłością. A co z kobietą? Jest, chociaż niewiele o niej wiadomo. Sporo starsza od Szmuela, pomimo tego faktu i swego pozornego chłodu fascynuje bohatera. Brzmi jak coś, co nie może się dobrze skończyć, co?

   Szmuel Asz zupełnie nie wygląda na typowego przedstawiciela swojej grupy społecznej, nie ma w nim nic z beztroskiego studenta. Czuje się w nim raczej postać alegoryczną, będącą wręcz personifikacją motywu drogi, co ma sens jeszcze głębszy jeśli wziąć pod uwagę kulturę i tradycje żydowskie. Temat jego pracy dyplomowej, czyli poszukiwanie źródeł mówiących o tym, jak żydzi widzą i widzieli postać Jezusa przenosi się do dyskusji z Waldem, dzięki czemu nie tylko czytelnik może się bardzo dokładnie z tą kwestią zapoznać, ale również spojrzeć na nią z dwóch punktów widzenia – entuzjastycznego i sceptycznego. Obaj panowie stanowią wspaniałe przeciwieństwa, które nie są oczywiste, bo ze skomplikowanej natury ich tworzącej się relacji zdajemy sobie sprawę stopniowo aż do samego zakończenia historii. Trochę słabo na tym tle wypada Atalia Abrabanel: jako tajemnicza femme fatale pozostaje przez większość czasu w cieniu, jednak wraz z ujawnianiem się nie zyskuje niestety, odnoszę wręcz wrażenie, że została „pokolorowana” – pewne jej sensacyjne cechy charakteru, przeszłość i obecne zajęcie jakoś nie grają ze sobą, nie tworzą spójnej całości, raczej jawiąc się jako sprzeczności, tworząc we mnie jako czytelniku przekonanie, że mam do czynienia co chwila z inną osobą, nie wiedzieć czemu noszącą to samo imię. Być może autor niezbyt przyłożył się do właśnie tej postaci, większość swej uwagi poświęcając panom, mającym za zadanie przekazać w dyskusjach interesujące go informacje, używając postaci Atalii jako swego rodzaju pretekstu.

   Sam motyw zagłębiania się w przeszłość narodu żydowskiego zasługuje na uwagę, a nawet – jak dla mnie – był najciekawszym elementem książki. Znajdziemy w niej bowiem naprawdę sporo informacji o tym, jak żydzi widzą postać Jezusa, jak odnoszą się do jego postaci i boskości, Szmuel przedstawia też wydarzenia z jego życia widziane trochę inaczej, nie negując jednocześnie dogmatów chrześcijańskich. Jest poszukiwaczem prawdy, myślicielem, w każdej z wersji czegoś mu brak i próbuje zebrać obie w jedną, spójną całość. Zupełnie „na opak” przedstawiona została postać Judasza – nie jako zdrajcy, ale pierwszego chrześcijanina, człowieka, który nie zdradził a jako jedyny w całości uwierzył, i to doprowadziło go do zguby. Ta i wiele więcej przytoczonych opowieści, przemieszanych też z tymi określanymi przez bohatera jako fałszywe nadają „Judaszowi” wartość o wiele większą, niż miałaby ją zwykła powieść. Sam tytuł sugeruje motyw przewodni powieści, którym jest zdrada - każdy z bohaterów jej doświadczył i każdy w inny sposób sobie z nim radzi. Każdy też potrzebuje pomocy.

   Boli mnie jedynie rzecz czysto techniczna. Wydawnictwo Rebis znane jest co prawda ze świetnie opracowanych graficznie okładek książek i ta opisywana przeze mnie nie jest wcale wyjątkiem, gdyby nie fakt, że wizualnie – minimalistyczną elegancją - zachwyca jedynie obwoluta. Po zdjęciu jej oczom czytelnika ukazuje się po prostu szorstka, czarna okładka z wytłoczonym tytułem i nazwiskiem autora. Obwoluty się niszczą, często już na księgarnianych półkach i chociaż moja jest jeszcze nienaruszona, to szybko może przestać taka być. Instynkt kolekcjonerki, w którym zawiera się też skłonność do wielokrotnego cieszenia oka swoimi zbiorami każe mi żałować tego braku.

   Trudno mi jednoznacznie stwierdzić, czy książka Amosa Oza podobała mi się czy też nie, ale zawsze mam tak, gdy porwała mnie nie historia bohaterów, a te opowiadane przez nich niejako przy okazji. Niesie zresztą ze sobą o wiele głębszy przekaz, zawierając w sobie wiele ludzkich tragedii, tych świeżych i dawnych, ale bolących nadal, wiele bezsilności i nadziei, a czasem nawet jakąś odmianę losu, której się początkowo nie doceniało. „Judasza” czyta się bez problemów pomimo ponurego miejscami klimatu i złożoności poruszanych w nim tematów, każdy z bohaterów zdaje się być w pewnym sensie bliski i z nielicznymi wyjątkami doskonale rozumie się ich postępowanie, nawet jeśli się go nie pochwala. Nie należy jednak oczekiwać, że będzie to czytadło na jeden lekki wieczór, bo pomimo tego, że zawiera się w niezbyt grubym tomiku, to faktycznie wymaga czasem chwili przerwy na przemyślenie przeczytanego dopiero fragmentu i wyrobienie sobie własnej opinii po wszystkim, a może również – własne, dalsze poszukiwanie informacji. Szczerze mogę polecić wielbicielom literatury nieco ambitniejszej, oczekującym poza perypetiami bohaterów także słusznej dawki informacji na powiązane z historią tematy.

Za egzemplarz recenzencki dziękuję wydawnictwu Rebis.

Dane ogólne:
Tytuł oryginału: Judas
Autor: Amos Oz
Wydawnictwo: Rebis
Rok wydania: 2015

Liczba stron: 368

niedziela, 23 sierpnia 2015

"Most. Tajna operacja przerzutu Żydów" Dariusza Wilczaka

   Żydzi to naród wyjątkowy, głównie ze względu na własną, specyficzną kulturę i pełną zawirowań historię. Na ich temat można rozpisywać się, tworząc grube tomiszcza dziejów, legend i wspomnień, jednak najbardziej wart zaznaczenia jest jej charakter, który sprawił, że spora część tych ludzi żyła bądź żyje w rozproszeniu, w innych krajach, pozostając w stałym dążeniu do powrotu do ojczyzny. Ten motyw drogi do domu ma u nich nawet swoją nazwę – alija. Alija („wstąpienie”) to droga, którą każdy żyjący poza granicami ojczyzny Żyd musi przebyć, kiedyś do Palestyny, teraz do Izraela, gdzie powitany zostanie z otwartymi ramionami, wreszcie u siebie. Ale nie tylko w sensie fizycznym – to też wędrówka duchowa, o której powstało już wiele opowieści. Tym bardziej przyziemnym aspektem zajmuje się książka „Most. Tajna operacja przerzutu Żydów” Dariusza Wilczaka.

   Tytułowe wydarzenie miało miejsce na przestrzeni lat 1990-1992, a przygotowania do niej zajęły jeszcze wiele poprzedzających. Gdy tylko sytuacja polityczna pozwoliła na to, prawie 100 000 osób narodowości żydowskiej skorzystało z możliwości wydostania się z granic rosyjskich, by udać się wreszcie „do siebie”. Operacja zorganizowana została przy współpracy firmy Art-B, znanej swego czasu z afery bankowej, jednak nie to jest przedmiotem książki. Wspomniana firma zapisała się w historii również dzięki temu, że podjęła się sfinansowania akcji „Most”, przeprowadziły ją natomiast polskie służby specjalne, transportując uchodzących ludzi z Moskwy przez Warszawę.

   Wilczak zajął się kwestią opisywanych wydarzeń w sposób dokładniejszy niż wskazywałby na to choćby opis okładkowy książki: „geneza, kulisy i przebieg” to trochę mało powiedziane. Pierwsze rozdziały książki (a zajmuje to ostatecznie niemal połowę jej objętości) opisują dokładnie, krok po kroku sytuację polityczną nie tylko Rosji, ale i państw europejskich, skupiając się na stosunkach dyplomatycznych i ogólnej sytuacji Żydów na tych ziemiach. Po zamiarach i planach przychodzi czas na realizację, i tu możemy przeczytać jak drobiazgowo potraktowano proces transportu ogromnej przecież grupy ludzi tak, by nie wracało to zbyt dużej uwagi, kto w tych wszystkim brał udział, kto się do rzeczy przyczynił a kto był jej niechętny. Bardzo ładnym elementem jest wspomnienie żydowskich wierzeń, kultury i genezy słowa „alija”, co uzupełniane jest pojawiającymi się od czasu do czasu wspomnieniami opisywanych osób (m.in. zarządzającymi spółką Art-B), jak i samego autora z rozmów z nimi.

   Książka pisana jest głównie narracją pierwszoosobową, która w miarę potrzeb przechodzi w bezosobowy opis wydarzeń. Momentami sprawia wrażenie zbeletryzowanej, pojawiają się dialogi i sformułowania jak rodem z opowieści snutej przy ognisku, co jest sporym plusem pozycji, bo pomimo sporego ładunku informacji czyta się ją jak powieść. Poza faktami historycznymi przedstawiony został w niej pełny kontekst polityczny i społeczny wydarzeń, ich przyczyny i skutki, bądź sylwetki osób biorących udział i wypowiadających się na temat akcji na przestrzeni lat. Dodatkiem są wstawki na szarym tle, zawierające cytaty z legend, świętych ksiąg bądź po prostu wypowiedzi innych ludzi związane z tematem, oraz zdjęcia, przedstawiające skany listów, dokumentów dotyczących operacji oraz postacie biorące udział w wydarzeniach. Całość umieszczono w estetycznie wykonanej i zwracającej uwagę kolorystyką okładce.

   „Most…” to książka o niezbyt dużej objętości, za to ze sporym ładunkiem informacji, podanych w bardzo przystępnej formie. Zwraca uwagę przede wszystkim tym, jak została napisana, zastosowanym w niej językiem, który jest znacząco lżejszy od większości tego typu publikacji dostępnych na rynku, przez co też odbiera się ją zupełnie inaczej: mniej jak literaturę faktu, a bardziej jak powieść z filozoficznymi i kulturoznawczymi elementami. Od siebie dodam jeszcze, że warto się z nią zapoznać, bo spodoba się czytelnikowi zainteresowanemu losami narodu żydowskiego bądź historią Polski i Europy.

Za egzemplarz recenzencki dziękuję wydawnictwu Fronda.

Dane ogólne:
Tytuł oryginału: Most. Tajna operacja przerzutu Żydów
Autor: Dariusz Wilczak
Wydawnictwo: Fronda
Rok wydania: 2015

Liczba stron: 226

niedziela, 16 sierpnia 2015

Chcieliśmy dobrze, wyszło jak zawsze - "Studnia Wstąpienia" Brandona Sandersona

Nie minął tydzień od mojej recenzji "Z mgły zrodzonego", jednej z bardziej znanych powieści Brandona Sandersona, a oto na horyzoncie druga część Trylogii Ostatniego Imperium. Przed wami, drodzy czytelnicy: "Studnia Wstąpienia". Czy kontynuacja okaże się równie warta uwagi co oryginał? Być może dowiemy się tego już za chwilę. Zapraszam do lektury.

Akcja "Studni wstąpienia" rozgrywa się równo w rok po wydarzeniach znanych z finału "Z mgły zrodzonego": Luthadel zostaje wyzwolony spod jarzma Ostatniego Imperatora, a na czele miejskiego zgromadzenia staje świeżo upieczony król – Elend Venture we własnej osobie. Młody arystokrata przeżywa właśnie pierwsze zderzenie swoich młodzieńczych ideałów z twardym gruntem rzeczywistości: rada jest mu skrajnie nieprzychylna i grozi odebraniem władzy w obliczu nadchodzącego zagrożenia... A właściwie zagrożeń, ponieważ była stolica jest łakomym kąskiem dla wielu spragnionych władzy wpływowych ludzi, którzy sami chętnie ogłosiliby się nowymi imperatorami. Do Luthadel zbliżają się nieubłaganie aż trzy armie – jedna w postaci starego przyjaciela Elenda jeszcze z czasów ich klubu filozoficznego, Jastesa Lekala, maszerującego na czele wynajętych przez siebie krwiożerczych Kolossów, druga pod wodzą jego własnego ojca, Straffa Venture, trzecia zaś należąca do Ashweathera Cett, samozwańczego króla Zachodniego Dominium z odległego miasta Fadrex. Młodego władcę czeka trudny do zgryzienia orzech.

W tej ciężkiej chwili nie jest jednak osamotniony – w poszukiwaniu rozwiązania towarzyszą mu wciąż ci sami przyjaciele: Dockson, Breeze, Clubs, Spook, Hammond, Kandra OreSeur i Sazed, jak również Vin. Ta ostatnia, prywatne jego ukochana, a oficjalnie osobista strażniczka, nadal zgłębia tajniki swoich niedawno przecież odkrytych mocy i powoli staje się najpotężniejszą Zrodzoną z mgły w krainie. Jednak za sprawą innego, enigmatycznego Zrodzonego, który staje na jej drodze, była złodziejka, a obecnie bohaterka całego Scadrial, zaczyna kwestionować sens walki, którą toczy. I robi to w najgorszym chyba możliwym momencie, bo oto Sazed w ferworze swoich ciągłych poszukiwań wiedzy o Wstąpieniu natrafia na trop mrocznej prawdy: Ostatni Imperator był tyranem, owszem, ale tyranem, którego ten zrujnowany świat potrzebował...

"Studnia Wstąpienia" znacznie różni się od poprzedniej części. O ile w "Z mgły zrodzonym" najmocniej wyeksponowany był wątek wielkiego skoku planowanego przez złodziejską szajkę, tutaj na pierwszy plan wychodzi intryga, dotąd stanowiąca tylko jeden z elementów całości. Nie brak tu znanych skądinąd spektakularnych sekwencji starć, nie brak humoru ani odrobinki filozofii, za które dawała się lubić poprzedniczka, jednak wątkiem przewodnim staje się zamęt na scenie politycznej Imperium. Skala wydarzeń znacznie się powiększa – nie chodzi już tylko o jedną szajkę i jej plan, tutaj ważą się losy całego państwa. Klasycznie już dla Sandersona, spiskują wszyscy przeciwko każdemu, każda ze stron konfliktu ma swoje racje i dążenia, a każda prawda wydaje się mieć nie tylko drugie, ale nawet trzecie i czwarte dno. Czytelnicy, którym próby wpasowania się w życie wyższych sfer Luthadelu w wykonaniu Vin przypadły do gustu, z pewnością będą się czuli wniebowzięci.

O ile uważam, że "Studnia Wstąpienia" pod wieloma względami jest krokiem w dobrą stronę dla serii, o tyle zdecydowanie nie podoba mi się proces, któremu z wolna poddają się główni bohaterowie – mam tu na myśli Vin, a także w nieco mniejszym stopniu Elenda. Ci z czytelników, którym znany jest popularny acz kolokwialny termin Mary Sue z pewnością zrozumieją, do czego piję. Tym zaś, którzy pierwszy raz spotykają się z tym hasłem, wyjaśniam – nie raz i nie dwa razy miałem wrażenie, że postać Vin jest po prostu zbyt wspaniała, zbyt dobra we wszystkim, czego się dotknie, niemożliwa do pokonania i w krótkim czasie osiągająca tyle, że aż zakrawa to na absurd. I jak czytając "Zrodzonego" w miarę jeszcze ją lubiłem, tak w czasie lektury "Studni" przyłapywałem się na podświadomym pragnieniu, żeby podzieliła los Kelsiera. Albo lepiej! Żeby Kel wrócił i ją zastąpił, zanim tak dobra powieść zmieni się w nudną wyliczankę kolejnych spektakularnych osiągnięć złodziejki!

Fabuła trzyma fason. Już "Zrodzony" obfitował w interesujące zwroty akcji, jednak to, co dzieje się tutaj jest absolutnym mistrzostwem. Nie chcąc zdradzać zbyt wiele, powiem tylko tyle: chociaż zwykle uważam, że zwiększanie skali wydarzeń najczęściej nie wychodzi fabule na dobre, tutaj okazało się bardzo pożytecznym narzędziem literackim, pozwalając na stworzenie historii jeszcze bardziej nieprzewidywalnej, jeszcze bardziej karkołomnej, jeszcze mocniej trzymającej w napięciu i dającej wściekle dużo satysfakcji komuś, w kogo upodobania się wpasuje.

Podsumowując: "Studnia Wstąpienia" jest zupełnie niezłą kontynuacją świetnej powieści. I chociaż główni bohaterowie mogą miejscami irytować, warto po nią sięgnąć – bo historia, którą imć Sanderson opowiada, jest jedną z ciekawszych opowieści ostatnich lat. Któż nie chciałby wiedzieć, co będzie dalej?

Dane ogólne:
Tytuł oryginału: Mistborn: Well of Ascension
Autor: Brandon Sanderson
Wydawnictwo: MAG
Rok wydania: 2015
Liczba stron: 672


"Architekci zwycięstwa. Jak inżynierowie wygrali drugą wojnę światową" Paula Kennedy'ego

   Jak można wygrać wojnę? Odpowiedzieć można szybko: trzeba mieć przewagę. Nie wystarczy jednak przewaga liczebna, chociaż może tak starcia wygrywało się dawniej. Potem pojawił się dodatkowy czynnik, a w okresie wojen światowych przybrał ostatecznie na sile: uzbrojenie. Pojazdy, pociski, walka na lądzie, w wodzie, w powietrzu… pamiętamy żołnierzy, a zwłaszcza dowódców, ale jest jeszcze jedna grupa zasługująca na szczególną uwagę, bez której postęp technologiczny po prostu byłby nie możliwy: inżynierowie, twórcy, naukowcy. Książka „Architekci zwycięstwa”, jak podkreśla autor, nie ma jednak na celu udowadniania że sukces był całkowicie ich zasługą, a pokazanie, na jak wiele rzeczy mieli wpływ i w jaki sposób wykorzystane zostały ich pomysły.

   Całość składa się z pięciu części, obejmujących opisy poszczególnych przeszkód i sposobów na ich pokonanie: od problemów z bezpieczeństwem szlaków handlowych na morzach po kwestie logistyczne dotyczące ogromnych nieraz odległości miedzy walczącymi państwami, które wymagały pokonania by skutecznie uniemożliwić im działanie. Pierwsza z poruszonych kwestii (i najciekawsza z mojego punktu widzenia) dotyczy wojny wodnej, atakowania floty handlowej aliantów przez niemieckie U-booty, który to problem zaczął się już w czasie pierwszej wojny światowej i pojawił się także w przypadku drugiej. Okręty podwodne zaczęły atakować też statki pływające pod banderami neutralnymi, stwarzając śmiertelne zagrożenie dla zwykłych, pasażerskich jednostek przewożących cywili, ale przede wszystkim skutecznie zapobiegając wymianie towarowej między wymienionymi utrudniając zdobywanie istotnych dla przemysłu i społeczeństwa towarów. Jak to zrobić, bo konwój statków płynący przez ocean dotarł na miejsce bezpiecznie, nawet jeśli zostanie wykryty i zaatakowany? Niemcy sukcesywnie zwiększały produkcję U-bootów, które z czasem zaczęto określać jako „wilcze stada”. Potrzebne było nie tylko zwiększenie obstawy, ale i lepsza technologia pozwalająca na wykrywanie podwodnego zagrożenia i likwidowania go, zanim zdążyło wyrządzić poważne szkody. W dalszej części książki autor zapoznaje czytelnika również ze sposobami rozwijania strategii i wyposażenia floty powietrznej, metodami pozwalającymi na zatrzymanie niemieckiego blitzkriegu, trudności wynikające z bitew na wybrzeżach i kwestię wojny z Japonią.

   Paul Kennedy posługuje się prostym językiem, wdając się często w obszerne tłumaczenia dotyczące zarówno własnych przemyśleń, jak i opisywanych sytuacji. Jest to duża zaleta tej pozycji, ponieważ czytelnik nie ma szans zgubić się w terminologii bądź akcji, poznając je ze wszystkimi szczegółami, opatrzonymi szczodrze interpretacją autora książki. Z drugiej strony, spora części opisów jest po prostu zbyt rozwleczona, przegadana, zawierająca za dużo teoretyzowania w kwestiach, które wydają się być jasne i proste. Rozumiem, że autor jest znawcą i pasjonatem tematu, ale jedna rzecz roztrząsana za długo znudzi każdego, zwłaszcza w książce, które zdaje się być nastawiona raczej na zaciekawienie czytelnika niekoniecznie będącego historykiem z krwi i kości. Pan Kennedy ma też jeden nieco irytujący nawyk: nadużywa sformułowania „jak czytelnik się za chwilę przekona”, wstawiając to nawet kilka razy w jednym akapicie. Panie autorze, dajmy się zaskoczyć, nie mówimy od razu, co będzie za chwilę omawiane.

   „Architekci zwycięstwa” to już druga książka Wydawnictwa RM, którą udało mi się dostać (pierwsza to „Berlingowcy. Żołnierze tragiczni”) i tak samo jak poprzednia jest pozycją wartą uwagi nie tylko ze względu na wartościową zawartość, ale i dokładność, z jaką została potraktowana od strony wizualnej. Do tekstu dołączono czarno-białe ryciny związanie tematycznie z omawianymi wydarzeniami, umieszczone w elegancki sposób pomiędzy poszczególnymi rozdziałami, tak, by nie rozpraszać w trakcie czytania, a stanowić jego ciekawe uzupełnienie. Jeszcze ciekawszym elementem (choć już mniej dyskretnie umiejscowionym) są mapy, przedstawiające aktualną sytuację, położenie armii bądź kierunki działań. Zdecydowanie cieszą oko szczegółowością i jakością, są wyjątkowo czytelne i jasne, choć utrzymane w czerni i bieli.

   Książka pana Kennedy’ego jest pozycją nie tylko dla osób interesujących się historią wojen światowych. Coś dla siebie znajdzie w niej też czytelnik związany z szeroko pojętymi naukami technicznymi, przemysłem czy po prostu zainteresowany technologią i inżynierią. Są to przede wszystkim informacje z gatunku ciekawostek historycznych, do których dołączono obszernie rozpisane tło wydarzeń, dorzucając sporo szczegółów dotyczących taktyki, co tworzy razem kompletne wyjaśnienie wpływu poszczególnych usprawnień na przebieg zmagań wojennych. Jest to też lektura lekka i przyjemna w odbiorze pomimo poważnej przecież tematyki. Polecam, szczególnie osobom zainteresowanym wojną od strony technicznej.

Za egzemplarz recenzencki dziękuję Wydawnictwu RM.

Dane ogólne:
Tytuł oryginału: The Engineers Of Victory
Autor: Paul Kennedy
Wydawnictwo: RM
Rok wydania: 2015
Liczba stron: 456

środa, 12 sierpnia 2015

Zabójcy bogów - "Z Mgły Zrodzony" Brandona Sandersona

Uważni czytelnicy naszego bloga na pewno więcej niż raz słyszeli już nazwisko Sanderson, przypuszczalnie za sprawą serii ochów i achów, jakie wydajemy z siebie przy okazji recenzji – jak dotąd – każdej jego książki. Tendencyjne? Być może. Faktem jest, że nie jesteśmy w tej opinii odosobnieni, a w sieci i nie tylko pojawiają się głosy mówiące o "najbardziej obiecującym pisarzu fantasy naszych czasów". Dzisiaj przyglądniemy się jednej z jego najbardziej znanych powieści, a wszystko za sprawą wydawnictwa MAG, które całkiem niedawno ogłosiło premierę jej wznowienia. Oto przed wami: "Z Mgły Zrodzony".

Tysiąc lat temu świat stał na progu zagłady. Mityczne, wszechpotężne zło zwane Głębią powoli obracało w ruinę cały glob, Scadrial. Proroctwa powtarzane od wieków zapowiadały jednak narodziny herosa, Bohatera Wieków, który powstanie przeciwko Głębi, stoczy z nią walkę i ocali wszystkich. Bohater narodził się i wyruszył, po to, aby... Zawieść? Zło zostało bowiem pokonane, ale ogromnym kosztem – dziś z nieba barwy czerwieni zamiast deszczu spada popiół, z roślinności pozostały tylko skarłowaciałe, brązowe zielska, na horyzoncie majaczą co i rusz aktywne wulkany, zaś po zmroku na ulice miast wypełza zabójcza mgła skrywająca niewypowiedziane niebezpieczeństwa. Społeczeństwo nie ma się wiele lepiej – okiełznawszy moc Studni Wstąpienia bohater, dziś nieśmiertelny Ostatni Imperator, podbił świat i narzucił mu iście totalitarny porządek. Prosty lud, obecnie rasa podludzi zwana Skaa, daje się zamęczać na farmach i w fabrykach przez bezwzględną, okrutną arystokrację, samą spętaną w sieć intryg i niemal korporacyjny wyścig szczurów. Nad wszystkim czuwa kościół czczący Imperatora jako boga, będący jednocześnie organizacją religijną, ciałem gospodarczym oraz tajną policją, ze straszliwymi Inkwizytorami na czele...

Jednak to nie wszystko. Nieliczni ludzie – zwykle arystokraci, ale nierzadko i bękarty, półkrwi Skaa – przejawiają niezwykłe magiczne moce, używające różnych stopów metali jako paliwa. Allomanci, bo tak nazywa się tę specyficzną odmianę czarodziejów, mogą przejawiać nadludzką siłę i zręczność (cynoołów), manipulować emocjami innych (brąz), a nawet ulatniać metalowe przedmioty czy wykorzystywać moc do powietrznych akrobacji (stal lub żelazo). Jeśli allomanta posiada jeden z tych darów, nazywa się go Mglistym – znacznie rzadsi są Zrodzeni z mgły, posiadający je wszystkie jednocześnie. I właśnie kimś takim jest Kelsier, człowiek z wizją, były złodziej-artysta. Zdradzony przez najbliższych i zesłany do kopalni na długą, bolesną śmierć, odkrywa w sobie moc i okiełznawszy ją podejmuje zemstę. Ale nie byle jaką zemstę - jego celem jest zabicie samego boga, Ostatniego Imperatora, i obalenie jego państwa. Jednak czegoś tak wielkiego nie da się uczynić w pojedynkę – Kelsier zbiera wokół siebie barwną gromadę przyjaciół z czasów, kiedy parał się złodziejskim rzemiosłem. Jego najsilniejszą bronią jest jednak Vin, młoda, przestraszona dziewczyna z ulicy, do niedawna członkini szajki naciągaczy...

Jak to u Brandona Sandersona bywa, konstrukcja świata przedstawionego ze wszystkimi rządzącymi nim prawami jest nieco zawiła, ale odświeżająco inna od wszystkiego, co dotąd napisano - i przez to fascynująca swoją odmiennością, niepowtarzalnym klimatem. Przekonują również bohaterowie, zarówno pierwszo-, jak i drugoplanowi. Jak wcześniej wspomniałem, towarzystwo, w jakim obraca się Kelsier, jest barwne – mamy tutaj byłego żołnierza ze skłonnością do filozofowania, ciut egoistycznego dandysa-naciągacza z upodobaniem do drogiego wina i manipulowania nieświadomymi nieszczęśnikami, mędrca-mistyka i znawcę wszelkich religii sprzed Wstąpienia, haniebnie okaleczonego i zmuszonego do posługi lokaja, zaś sam Kelsier, chociaż jest niemal kompletnym wariatem, jest jednym z lepiej napisanych wariatów, o jakich zdarzyło mi się czytać. Zostaje tylko Vin, która na tle tak ciekawej obsady wypada jakoś blado ze swoimi rozterkami i problemami z zaufaniem komukolwiek. I to jednak dałoby się przeboleć, gdyby nie to, że jej postać znacznie zyskuje na znaczeniu w kolejnych częściach trylogii. O tym jednak przy innej okazji.

Fabuła, a jakże, trzyma w napięciu, co jest mocnym standardem u Sandersona. Równie mocnym standardem są gwałtowne zwroty akcji, którymi całość historii jest wysycona aż po brzegi. Bohaterowie wciąż i wciąż dowiadują się nowych szczegółów, co zmusza ich do zmian, wydawałoby się, perfekcyjnego planu i wywraca ich pojmowanie o tym, czym jest świat, w którym żyją. Czytając, kurczowo trzymałem się oparcia fotela, po części nie mogąc uwierzyć w to, co się stało, a po części mimo woli próbując rozgryźć, co będzie potem. Znajdziemy tu wszystko – akcję w postaci dynamicznych scen akrobatycznych stać z wykorzystaniem magicznych mocy, solidną porcję dworskiej intrygi, nieco filozoficznych rozterek o wierze, zaufaniu i słuszności buntu, każde z tych okraszone czasem dramaturgią, a czasem humorem, znajdzie się nawet odrobina romansu. W dodatku elementy te przechodzą między sobą bardzo płynnie tak, że książka niemal czyta się sama i nawet nie dostrzega się nadchodzącego nieuchronnie końca – dopiero w momencie, gdy stoi się nad przepaścią ostatniej kartki... Cokolwiek można powiedzieć o biegu tej opowieści, na pewno nie to, że jest przewidywalny!

Podsumowując – interesujący pomysł, ciekawe realia, charakterystyczni bohaterowie i absolutne mistrzostwo w snuciu opowieści. Jedna z najbardziej interesujących powieści fantasy ostatnich lat. I chociaż pewnie nie przypadnie do gustu każdemu, nie można jej odmówić pomysłowości. Samo to sprawia, że "Z Mgły Zrodzonego" po prostu warto znać.



Dane ogólne:
Tytuł oryginału: Mistborn: The Final Empire
Autor: Brandon Sanderson
Wydawnictwo: MAG
Rok wydania: 2015
Liczba stron: 672


Zapomniane głosy. "Berlingowcy. Żołnierze tragiczni"

   „Berlingowcy. Żołnierze tragiczni” to kolejne już moje spotkanie z tym okresem historii polskiej, i nie ostatnie. Ostatnimi czasy ukazało się ( i dotarło do mnie) wiele książek tematycznie umiejscowionych w czasach drugiej wojny światowej, zwłaszcza w okolicach frontu wschodniego i daleko za nim. Losy Polaków na emigracji, tragiczne i burzliwe dopominają się o pamięć kolejnych pokoleń, ale wspomnieć należy też o ludziach, którzy robili co mogli by naszych rodaków zabrać z powrotem w jedno państwo, przy pozornej współpracy ZSRR, mającej przeciwko sobie już wtedy armię niemiecką. W ten sposób, po pokonaniu licznych przeszkód, powstała armia polska na ziemiach sowieckich.

   Nazwa „Berlingowcy” wzięła się od nazwiska pułkownika Zygmunta Berlinga, którego zadaniem było sformowanie jednostki i poprowadzenie jej do walk u boku armii rosyjskiej. Działo się to przy początkowej współpracy polskiego rządu i Związku Patriotów Polskich, z udziałem osób takich jak Wanda Wasilewska. Sytuacja polityczna była nadal chwiejna, stosunki polsko-rosyjskie, zwłaszcza w przypadku Polaków mieszkających na terenie ZSRR, którzy otrzymywali informacje na temat działań swoich rodaków mocno przefiltrowane przez propagandowe sitko. Jednak fakt pozostawał faktem: uzyskano zgodę na utworzenie armii polskiej, co dało wielu nadzieję jeśli nie na powrót do ojczyzny, to chociaż na uczestnictwo w działaniach zmierzających do poprawy jej sytuacji. Mimo pozwolenia nie było to łatwe, a wręcz czasem celowo utrudniano podróż młodych ludzi do miejsc przeznaczenia, mimo otrzymanej wyraźnej wiadomości o poborze, co zostało szczegółowo przedstawione już w samej książce za pomocą najlepszego sposobu przekazu: wspomnień osób, które w owych wydarzeniach brały udział.

   1 Dywizja Piechoty im. Tadeusza Kościuszki uznana została jednak później za część wojsk rosyjskich, a jej dowódca – za zdrajcę i dezertera. Ten fakt spowodował lawinę konsekwencji, które skutkują do dziś niezbyt pochlebnym wydźwiękiem samych nazw formacji. Książka „Berlingowcy. Żołnierze tragiczni” powstała w celu pokazania ich prawdziwego oblicza: ludzi uciemiężonych wraz z rodzinami na obcej ziemi, tęskniących za ojczyzną, którzy w tworzącej się polskiej armii widzieli szansę na lepsze życie nie tylko dla siebie, a niektórzy z nich – na uniknięcie kary za różne, mniejsze i większe, przewinienia. Nie każdemu się udało, nie każdy zdążył, nie każdy poradził sobie z trudami szkolenia i utrudnieniami pojawiającymi się pomimo początkowych deklaracji współpracy przez władze sowieckie. Wspomniano, że ogromnym problemem formacji był brak oficerów – ci zostali straceni niewiele wcześniej w Katyniu i podobnych miejscach. Należało więc wyłonić nowych, i najciekawszą część książki stanowią wspomnienia właśnie tych osób, m.in. płk. Romana Marchwickiego, który dość obszernie opowiada o swoich początkach w roli podchorążego, relacji z podwładnymi i pierwszych starciach na froncie, ale też o życiu przed powołaniem do armii, tęsknocie za rodziną i zamartwianiu się tym, jak dadzą radę przeżyć bez niego.

   Treść książki podzielona została na rozdziało ułożone chronologicznie od czasu powstania jednostek do czasów powojennych. Każdy z nich zawiera wprowadzenie do omawianych akurat wydarzeń, przedstawienie najważniejszych postaci, wyjaśnienie dat oraz miejsc akcji: stanowi to ciekawy, krótki wstęp do części dalszej, którą są już relacje konkretnych osób. Wybrano je starannie: opowiadają oni przecież jedną i tą samą historię, jednak z odrobinę różnych punktów widzenia. Dodatkowym elementem są ciemnoszare tabele zawierające treść dokumentów, raportów czy odezw, a całość urozmaicono zdjęciami, przy współudziale Ośrodka Karta.

   Nie ma chyba wątpliwości że książka taka jak ta musiała po prostu się pojawić, ponieważ Berlingowcy to ludzie, których historia powinna zostać opowiedziana na nowo, tak, by nie pozostał cień wątpliwości co do tego, kim byli, co nimi kierowało, gdzie wylądowali i dlaczego. Niech zajmą należne im miejsce w polskich dziejach i wspomnieniach. Jak powiedział Andrzej Rey: „Od początku do końca tej wojny wszyscy walczyliśmy o „wolność naszą i waszą”, gdzie i jak kto mógł, nawet wtedy, kiedy nas już nas spisano na straty.”

Za egzemplarz recenzencki dziękuję Wydawnictwu RM.

Dane ogólne:
Tytuł oryginału: Berlingowcy. Żołnierze tragiczni
Autor: Dominik Czapigo (red.), Marcin Białas (komentarz)
Wydawnictwo: RM
Rok wydania: 2015
Liczba stron: 368

niedziela, 9 sierpnia 2015

Na koniec świata i jeszcze dalej. "Ulisses Moore. Podróż do mrocznych portów" Pierdomenico Baccalario

   Sagę o Ulyssesie Moore kojarzę mgliście z dawnych wyborów czytelniczych młodszej siostry dobrych parę lat temu. Były to książki wydane w ciekawy, cieszący oko sposób, z okładkami w obwolutach, umieszczone strategicznie w dziale z fantastyką, jednak nawet to nie skusiło mnie wtedy do sięgnięcia po którąś z nich. Tym większe było moje zdziwienie, gdy okazało się, że książka z tego cyklu która trafiła w moje ręce jest już jego czternastym tomem. Na szczęście mogłam się pokrótce zapoznać z częścią historii zanim zabrałam się za czytanie, choć, szczerze mówiąc, nie zgubiłam się w jej treści pomimo początkowych obaw.

   Czterech młodych bohaterów, Mina, Connor, Murray i Shane, po powrocie z przygód w Świecie Wyobraźni prowadzą prawie normalne życie. Chodzą do szkoły, bawią się, wpadają w tarapaty… nadal łączy ich jednak mocna więź, której nie jest w stanie naruszyć nawet odnawiające się bądź poprawiające stosunki rodzinne u każdego z nich. Pozorny spokój kończy się, gdy Connor w trakcie kąpieli słyszy głosy – szept dobiegający z wody po zanurzeniu w niej głowy, wypowiadający urywane, nie do końca wyraźne słowa, ale jakby skądś znane. Oznacza to wezwanie, a ich statek będzie musiał odbyć kolejną podróż do Kilmore Cove, by zanieść młodych podróżników (z jednym starszym, który dołączył niejako przypadkiem) ku przygodzie, na pomoc buntownikom i ratunek dawnym przyjaciołom.

   „Podróż do mrocznych portów”, jak i poprzednie tomy, ma wszelkie cechy powieści dla młodszych czytelników: bohaterowie to dzieci w wieku szkolnym a ich podróż odbywa się do krain określanych jako „Miejsca z Wyobraźni” (dwa ostatnie słowa pojawiają się często w nazwach własnych, np. „Kompania Indyjska… z Wyobraźni”), a wydarzenia często są nieprzewidywalne, kompletnie nieprawdopodobne i spadają jak grom z jasnego nieba na korzyść bohaterom: tajemne drzwi pojawiają się i otwierają same, na drodze spotyka się niemal samych przyjaciół, którzy chętnie współpracują i dzielą się sekretami, ogółem: cała kraina dąży do pomyślnego zakończenia tej historii. Sami bohaterowie nie różnią się niemal niczym miedzy sobą, w głównej trójce nie ma osoby wyróżniającej się jakimiś szczególnymi cechami charakteru, są wręcz popisowo przewidywalni i typowi dla swojej grupy wiekowej, widzianej oczami „dorosłego”. Odrobinę odstaje Connor jako starszy od reszty, jego sytuacja życiowa, choć nieprawdopodobna, opisana została dokładniej od innych, niestety nie angażuje się on w wydarzenia tak, by dało się go polubić bardziej. Na uwagę zasługuje za to czarny charakter, który jest wręcz upiorny momentami – Larry Huxley, również dziecko, które posiada jednak władzę i pewne specjalne zdolności, a tym, co wywołuje dreszczyk czasem jest jego sposób myślenia – czasem jak u zdrowo skrzywionego psychopaty, połączony z dziecinnymi zachowaniami takimi jak trzymanie zawsze przy sobie ulubionego pluszaka i rozmowy z nim. Nie mam żadnych zastrzeżeń co do samej historii – jest na tyle wciągająca i nieprzewidywalna, z rzucanymi od czasu do czasu aluzjami do drugiego, mroczniejszego dna całości, że nie nudzi. Ciekawi mnie też wciąż postać Ulyssesa Moore – czy on kiedykolwiek pojawił się w ogóle w całej serii?  Gdzieś jest, lecz nie wiadomo gdzie i nie przestaje zadziwiać mnie fakt, że to właśnie nazwiskiem tak enigmatycznej postaci nazwano serię.

   Wspomniałam już wcześniej o tym, że seria o Ulyssesie Moore jest ładnie i porządnie wydana, a ten tom nie odstaje od reszty. Nie mogę jednak nie wspomnieć o kilku rzeczach, których osobiście nie lubię, a tu się pojawiły. Zaczynając od środka: treść jest czytelna i pozbawiona błędów, podzielona na krótkie rozdziały (czasem bardzo krótkie, o długości kilku stron), każdy rozpoczyna się stroną tytułową, opatrzoną rysunkiem. 

   Rzeczą, która mi się tu nie podoba, są opisy rozdziałów – a tego nie znoszę po prostu. Bo dlaczego pod tytułem rozdziału umieszczać od razu jego streszczenie? Tu są to na szczęście tylko wskazówki, bez zagłębiania się w szczegóły, ale i tak można było darować sobie ten szczegół, w końcu przeczytam i tak, co tam się będzie zaraz działo. Książka jest pełna mniej lub bardziej subtelnych nawiązań do klasyki literatury młodzieżowej (jak zapożyczone nazwy własne i okoliczności wydarzeń), które są od razu tłumaczone za pomocą przypisów. Mam mieszane uczucia co do tego zjawiska. Z jednej strony może ktoś nie zna, zainteresuje się i przeczyta wspomniane książki, a przy obecnym stanie czytelnictwa wśród dzieci byłby to sukces nie lada, z drugiej jednak to trochę bije po oczach, bo osoba znająca wspomniane pozycje nie od wczoraj przecież czuję się z tym nieswojo – jakby ktoś tłumaczył oczywistości głupszemu od siebie. To jednak tylko moje odczucie.

   Kolejną rzeczą, o której chciałabym wspomnieć w kwestiach oprawy to okładka książki z dołączoną obwolutą. Obwoluty to zło samo w sobie, a tu na dodatek są one piękne, naprawdę cieszą oko kolorami i retro-bajkowym klimatem ilustracji, ale co z tego skoro okładka pod nią jest zupełnie inna, sporo brzydsza i uboższa? Kiedy obwoluta ulegnie zniszczeniu tom będzie straszyć brązowo-szarą plamistością w miejsce pięknych grafik. Szkoda.

   Dziwnie czyta się książkę, w której wszystko tak wyraźnie dzieje się w wyobraźni dziecięcej, gdzie na dodatek nie pozostawia się co do tego faktu żadnej wątpliwości. Przygody nie stają się mniej niebezpieczne, czuje się jednak w całości to poczucie bezpieczeństwa, że na pewno nikomu nic poważnego się nie stanie, wszystko będzie dobrze, a dzieci wrócą do domów całe, zdrowe i szczęśliwe. To dość odświeżające przeżycie, niewymagające wcale znajomości wszystkich trzynastu poprzednich tomów, bo też i nawiązań do wydarzeń wcześniejszych nie ma wiele a te co są, są luźno i pokrótce opisywane. Cała seria stanowi coś lekkiego do poczytania dla młodszych i starszych, nie tylko dla wielbicieli i czytelników poprzednich tomów, choć tym pewnie spodoba się bardziej.

Za egzemplarz recenzencki dziękuję wydawnictwu Olesiejuk.

Dane ogólne:
Tytuł oryginału: Viaggio nei porti oscuri
Autor: Pierdomenico Baccalario
Wydawnictwo: Olesiejuk
Rok wydania: 2015
Liczba stron: 304

środa, 5 sierpnia 2015

"Interstellar i nauka" Kipa Thorne'a

   Film „Interstellar” w reżyserii Christophera Nolana zdobył sporą popularność w ciągu ostatniego roku i nic w tym dziwnego. Chociaż założenia fabuły nie są może niczym nowym – zagłada Ziemi i poszukiwania nowego miejsca do życia dla ludzkości to temat często wykorzystywany w fantastyce naukowej już choćby ze względu na fakt, że rzecz staje się coraz bardziej realna – nowe było za to samo ujęcie tematu. Szeroko pojęte kwestie naukowe spotyka się w tych filmach ciągle, traktowane są też przez twórców różnie, z różną domieszką fantazji i przypuszczeń, więc spotkamy w nich zarówno prawdę, jak i rzeczy całkowicie zmyślone (choć może czasem prawdopodobne).

   „Interstellar” miał być inny właśnie w tym punkcie: wszystkie informacje w nim zawarte miały być albo naukowymi prawdami, albo co najmniej się z nich wywodzić, czyli być z naukowego punktu widzenia prawdopodobnymi, jeśli nie posiadamy wystarczającej wiedzy by rzecz na konkretnych przykładzie wyjaśnić. Kip Thorne, autor książki „Interstellar i nauka”, z zawodu profesor fizyki (obecnie już emerytowany), zaangażowany był w produkcję filmu jako konsultant merytoryczny, a jego dzieło ma przybliżyć czytelnikowi (i widzowi) wszystkie poruszone w nim zagadnienia.

   Thorne w ramach wstępu opowiada o swojej współpracy z twórcami filmu, od samych jej początków, gdy skontaktowała się z nim znajoma producentka, Lynda Obst, by omówić koncepcję i zaprosić do udziału w projekcie. Ciekawym elementem są rozmowy z aktorami na temat wiedzy posiadanej przez ich „wcielenia”: musieli się oni wiele nauczyć, więc i pytań do specjalisty było dużo. Reszta książki to już wiedza w czystej postaci: podstawy, dzięki którym czytelnik nawet średnio obeznany w zagadnieniach nie zgubi się w terminologii i konkretne kwestie omawiane krok po kroku. Autor podzielił podejmowane przez niego tematy na trzy podstawowe kategorie: prawdy, hipotezy i domysły, każdej z nich przyporządkowując graficzny symbol, który pojawia się przy tytułach rozdziałów mówiąc z góry, z jaką dozą naukowych faktów będziemy mieć do czynienia.

   Najciekawszą częścią, według mnie, był rozdział skupiający się na filmowej czarnej dziurze, Gargantui, i kwestiach związanych z jej grawitacją. Ma ona największe znaczenie nie tylko pod koniec, ale – może przede wszystkim – w czasie odwiedzania poszczególnych planet przez misję Coopera. Jedna z nich jest (jak zapewne pamiętają osoby, które są już po seansie) to kula pokryta w całości wodą, znajdująca się w najmniejszej możliwej odległości od Gargantui, której bliskość powoduje znaczne spowolnienie czasu na jej powierzchni, więc zanim ekipa zdąży się z niej wydostać, mija wiele lat. To jednak nie jedyna niespodzianka, kolejną są silne pływy, uniemożliwiające przeżycie na planecie. Thorne bardzo dokładnie analizuje oba te zagadnienia z punktu widzenia naukowca, możemy się dowiedzieć czy jest to w ogóle możliwe, jak i jakie są tego wszystkiego przyczyny i skutki.

   Książka wydrukowana jest na lakierowanym papierze, co umożliwiło umieszczenie w niej sporej ilości zdjęć, rysunków i wykresów tak, by nie straciły na czytelności, wszystko więc, łącznie z kadrami z filmu, jest kolorowe i cieszące oko szczegółowością. Ma to jednak jedną wadę – całość jest po prostu ciężka, pomimo faktu, że ma niewiele ponad 360 stron, i trudno utrzymać ją w rękach podczas czytania.

   Nie ma co ukrywać: ta książka mogłaby być podręcznikiem do przedmiotu, omówione w którym zagadnienia wyłożono w sposób ciekawszy niż zazwyczaj, bo na podstawie świetnego filmu. Zawartość nauki jest w nim jednak sporo wyższa niż w przypadku szkolnych pozycji, sięga o wiele dalej w fizykę kwantową choćby czy teorię względności, zahaczając jednak o tematy biologiczne (zaraza roślin, brak tlenu na Ziemi). Jest to lektura idealna nie tylko dla fanów, ale też dla osób zainteresowanych fizyką i astronomią. Natomiast jeśli żadna z tych rzeczy – ani nauka, ani „Interstellar” – nie jest ci bliska, istnieje ryzyko, że mnogość informacji, rysunków i wzorów odstraszą już na początku. Osobiście stawiam jednak tę książkę na półce z publikacjami wartościowymi, bo jej zawartość to solidny kawał nauki, przekazanej w dość przystępny sposób.

Za egzemplarz recenzencki dziękuję wydawnictwu Prószyński i S-ka.

Dane ogólne:
Tytuł oryginału: The Science of Interstellar
Autor: Kip Thorne
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Rok wydania: 2015
Liczba stron: 368

poniedziałek, 3 sierpnia 2015

I tylko jeża przelecieć się nie da. "Kolekcja Hankego" Jolanty Kalety

   Zagadki kryminalne są w literaturze tematem częstym i chodliwym, nawet jeśli dotyczą kradzieży dzieł sztuki; dla niektórych taki motyw ma nawet jeszcze większy urok niż proste morderstwo i dochodzenie. W grę wchodzą często niemałe pieniądze oraz – różnie odbierana – wartość historyczna towaru. Wynieść obraz albo rzeźbę nie jest łatwo, bo to często sporej wielkości przedmiot, więc z akcją łączy się wiele komplikacji, z możliwymi ofiarami śmiertelnymi włącznie. A gdyby tak akcję książki umiejscowić w jakimś znanym z codzienności choćby miejscu, takim jak Wrocław? To piękne miasto kryje w sobie wiele tajemnic pozostawionych przez Niemców. Pani Joanna Kaleta postanowiła z tego faktu skorzystać.

   Matylda Harycka pracuje we wrocławskim muzeum jako szeregowy pracownik biurowy: zajmuje się dokumentacją, organizuje wystawy, stara się dotrzeć do zaginionych i rozkradzionych zbiorów miejscowych malarzy. Którejś nocy budzi ją rodzina: w mieście stała się tragedia, spłonął kościół garnizonowy. Trzy pokolenia kobiet - Matylda, jej matka i babcia - obserwują pożar z przerażeniem, każda pogrążona we własnych myślach. W dzień po zdarzeniu do muzeum, w którym pracuje główna bohaterka przychodzi list – anonim z informacją, że ich instytucja będzie następna. Kierownictwo zawiadamia milicję, jednak to nie powoduje, że czują się bezpieczniej, więc aby lepiej chronić swoje miejsce pracy, wyznaczają między sobą dyżury nocne. Matylda, chociaż nie jest tym zachwycona, podejmuje się zadania, które uważa za zbędne i nudne, jednak w nocy, słysząc skrobanie z jednej z sal, postanawia to sprawdzić. Nie zapala światła, żeby nie spłoszyć potencjalnego złodzieja, co skutkuje niestety upadkiem ze schodów, i niespodziewanym zdarzeniem: odkryciem skrytki, w której ukryto stare dokumenty, w tym listę dzieł sztuki, wywiezionych z Wrocławia wraz z nazwiskami. Przewidując dalsze wydarzenia, zanim wyda ją w ręce oficera milicji, robi kopię dla siebie i postanawia odnaleźć ile tylko się da z zaginionych zbiorów.

   Panna Harycka jest bohaterką specyficzną. Niby młoda, ale jednak czuje się w niej coś, co sprawia, że ma się wrażenie jakby była trochę po 40-stce, podejrzewam że chodzi tu o jej stanowczo dojrzalsze niż wskazywałaby jej metryczka zachowanie. Opisana została bardzo szczegółowo, jako „szara myszka”, która posiada jednak cechy ukryte wywyższające ją ponad PRL-owską szarość: bystrość, odwagę i wolę działania mimo wszelkich przeszkód. Jest też stanowczo właściwą osobą na właściwym miejscu, odnajduje się całkowicie w roli pracownicy muzeum, jest w stanie poświęcić wiele dla swojej misji. Do tej postaci przekonuje mnie właśnie ten jej brak wahania w sytuacjach, gdy musi podjąć decyzję czy działać w zgodzie z własnym sumieniem, czy… prawem. Żaden z niej jednak ideał, a wręcz może irytować: udaje jej się wszystko, każdy mężczyzna, który na nią spojrzy, od razu chce ją zaciągnąć do łóżka, a jej styl bycia jest, szczerze mówiąc, średnio zachęcający. Nagminnie powtarzany przez nią zwrot „w dupę jeża” bardzo mnie drażnił, naprawdę kobieta mogłaby dać tym jeżom spokój i nie gwałcić ich niemal co drugie zdanie.

   Pozostali bohaterowie są różni, i pod względem charakteru, i dokładności, z jaką postanowiła potraktować ich autorka. Najlepiej dają się poznać panowie: milicjant Małecki, kolega ze studiów Matyldy – Koszycki oraz jej współpracownik, Jerzy Zarzycki. Każdy z nich jest inny i posiada własny styl bycia i sposób wysławiania się, akcentowany może czasem odrobinę przesadnie koszmarkami w stylu tych rzucanych często przez Matyldę wykrzykników. Reszta – pracownicy muzeum, rodzina, znajomi, to raczej bohaterowie epizodyczni i niewiele jesteśmy w stanie się o nich dowiedzieć, poza tym, jaką rolę im wyznaczono. Są niemal identyczni.

   Początkowo nie spodobał mi się klimat książki. Muzeum, PRL, poczucie zagrożenia, że zaraz przyjdą i zabronią, samo w sobie może nie powinno to zniechęcać, mam jednak wrażenie, że te elementy zmieszane ze stylem pisania autorki, dość rozwlekłym i monotonnym, wywołały u mnie wrażenie czegoś smutnego, szaro-brązowego, pokrytego kurzem i pachnącego starością, i tak też odbierałam nastrój tej pozycji. Przez pierwsze rozdziały brnęłam trochę przez własny upór, starając się nie poddać nudzie, na szczęście warto było, bo akcja rozkręca się z czasem, dochodzą też ciekawsze wątki do głównej historii, komplikując fabułę tak, że w rezultacie nie zauważa się nawet, kiedy zaczyna wciągać. Tak wybrany czas i miejsce akcji można zaliczyć też na plus: działanie niejako wbrew obowiązującemu prawu, przy władzy, która więcej przeszkadza niż pomaga, i ze stróżami prawa, stanowiącymi tylko jeszcze jedno zagrożenie dodaje opowieści pikanterii, którą zauważa się jednak dopiero po jakimś czasie.

   Mam mieszane uczucia co do „Kolekcji Hankego”, bo chociaż główna bohaterka nie do końca daje się lubić, a całość jest trochę przegadana, to jednak książka stanowi kawał dobrego kryminału z wątkiem historycznym. Zainteresuje może trochę bardziej wytrawnego czytelnika, lubiącego zagłębiać się w historie nieoczywiste, wielowątkowe i z niejednoznacznym zakończeniem, czytaczy literatury obecnie popularnej może trochę znudzić na początku, jednak można dać szansę i sobie, i książce i dotrzeć do jej największych zalet, które nie są widoczne od razu. Dodatkowo jest ona trochę jak przewodnik turystyczny po miejscach, w których można zobaczyć dzieła wielkich artystów Dolnego Śląska, można się więc wybrać kiedyś śladami Matyldy i po prostu wczuć się w jej postać, szukając ukrytych skarbów.

Za egzemplarz recenzencki dziękuję wydawnictwu Psychoskok.

Dane ogólne:
Tytuł oryginału: Kolekcja Hankego
Autor: Jolanta Maria Kaleta
Wydawnictwo: Psychoskok
Rok wydania: 2015
Liczba stron: 442