niedziela, 29 października 2017

„Głód” Graham Masterton

Kinematografia i literatura przełomu XX i XXI wieku wydają się być zgodne co do jednej rzeczy: jeśli świat ma się skończyć, to na pewno nastąpi to przy udziale bomby atomowej. Wystarczy spojrzeć na wątki, jakie non stop przewijają się w scenariuszach postapokaliptycznych powieści i filmów. Trudno znaleźć choćby jedną osobę, która na dźwięk słowa „postapo” w pierwszej kolejności pomyśli o czymkolwiek innym niż pokłosiu wojny atomowej. A przecież wcale nie musimy sięgać po broń masowego rażenia, by zobaczyć koniec naszej cywilizacji. Wystarczy przecież, że... nie będziemy mieli co jeść. Panie i panowie, oto „Głód” Grahama Mastertona.

Edmund Hardesty miał wszystko: piękną żonę, dobrze prosperującą firmę i ułożony plan na resztę życia, gdy okazało się, że może mieć jeszcze więcej. Jego ojciec i starszy brat umarli niedługo po sobie, pozostawiając Edowi w spadku imponujących rozmiarów farmę w okolicy Kansas. Hardesty porzucił więc swoje dotychczasowe życie, by od tej pory całym sercem i duszą oddać się zadaniu wykarmienia wspaniałego narodu Stanów Zjednoczonych Ameryki pszenicą pochodzącą z niezmierzonych pól, które odziedziczył w spadku. Wszystko idzie nieźle do pewnego ponurego popołudnia, gdy okazuje się, że zdrowe dotąd rośliny czernieją i gniją w zastraszającym tempie. Tajemnicza zaraza szybko staje się obiektem zainteresowania mediów – i nie mniej medialnego senatora, który upatruje w niej okazji, by wzbogacić się na funduszu wsparcia dla farmerów z Kansas. Plan wydaje się dobry do momentu, w którym w całych Stanach wybuchają kolejne ogniska choroby. Wkrótce w całym kraju zaczyna brakować jedzenia...

Akcję „Głodu” śledzimy naprzemiennie oczami kilkorga bohaterów. Najważniejsze są tutaj wątki Hardesty'ego, który z pomocą ponętnej sekretarki senatora, Delli, dociera do straszliwej prawdy – oraz jego żony, Season Hardesty, która dosłownie w przeddzień kryzysu wyjeżdża na wypoczynek do swojej siostry. Para małżonków pozwala nam obserwować rozwój tej ponurej sytuacji z różnych perspektyw. Ed, obracając się w towarzystwie możnych i bogatych, ukazuje zakulisowe machinacje elit, które do samego końca nie dostrzegają powagi sytuacji, a nawet próbują ugrać na klęsce głodu jak najwięcej politycznego kapitału. Oczami Season zobaczymy tę samą sytuację, ale z punktu widzenia prostych obywateli. Ci także nie dostrzegają kłopotów, dopóki nie powiedzą o nich mass media – a kiedy do tego dojdzie, wybucha panika, w czasie której ludzie plądrują sklepy, uciekają się do kradzieży, bestialskich aktów przemocy, jednoczą w gangi, a nawet sekty...

Fabuła w utworze jest prosta i raczej przewidywalna – za wyjątkiem kilku zwrotów akcji tak wydumanych, że niemożliwych do przewidzenia – stanowi jednak tylko pretekst dla sportretowania cywilizacji opartej na konsumpcji w dobie, w której brakuje dla niej pożywki. Ten portret wypada całkiem nieźle: wyparcie, panika, stopniowe pogarszanie się nastrojów społecznych, obraz zwykłych ludzi zmuszonych do robienia rzeczy podłych, by wreszcie w ogóle oszaleć i zacząć się zachowywać jak zwierzęta. Wszystko to sprawia, że w taki rozwój wypadków łatwo uwierzyć, jeśli nie myśli się zbyt długo o przyczynach, jakie go wywołały.

Tu tkwi największa słabość powieści – wszystko, co się dzieje, dzieje się z pewnego powodu, jednak powód ten nie jest dostatecznie prawdopodobny, by usprawiedliwić akcję, uczynić ją bardziej rzeczywistą. Prym wiedzie tu jednak wątek sensacyjny – ten nie przekonał mnie do siebie jakoś szczególnie, co być może było winą bohaterów. Żaden z nich nie wydał mi się na tyle ciekawy, by z nim sympatyzować. Ba! Jestem skłonny powiedzieć, że nie lubiłem żadnego z nich, bo nie było tutaj niczego do lubienia. Są typowymi dziećmi swoich czasów i kultury, a ponieważ powieść miała krytykować owczy pęd konsumentów, stąd trudno, by było inaczej – dla ogólnej spójności to dobrze, ale znacznie gorzej, jeśli chce się zainteresować czytelnika losami płaskich, jednowymiarowych protagonistów.

„Głód” cechuje styl charakterystyczny dla twórcy. Długoletni czytelnicy twórczości Mastertona dobrze go znają: trafne, plastyczne opisy, owszem, ale również epatowanie brutalnością, obrzydliwością i okrucieństwem. Co do tego ostatniego miałem szczególnie mieszane uczucia: w tej konkretnej powieści owe szokujące sceny przyczyniły się do budowania gęstego, ponurego, przesyconego obłędem klimatu całości, nie mogłem jednak pozbyć się wrażenia, że część z nich (szczególnie scena gwałtu na głównej bohaterce – wrażliwe jednostki ostrzegam już teraz) wydawała się dodana na siłę, tylko po to, by czytelnik poczuł się zgorszony. Myślę, że istnieją bardziej finezyjne sposoby na wzbudzenie gwałtownych emocji niż rozwlekłe opisy stosunku.

„Głód” jest dziwną książką. Z jednej strony depresyjny klimat nieuchronnej zagłady wręcz przygniata do ziemi, z drugiej ciężko się nie zżymać na mocno naciągany tok przyczyny i skutku. Do tego dochodzi jeszcze charakterystyczny styl autora – i mamy pewny przepis na książkę, którą jedni polubią, inni znienawidzą, ale dla znakomitej większości pozostanie całkowicie obojętna. Fanom Mastertona nie potrzeba dodatkowej zachęty, by po „Głód” sięgnęli, stąd polecić go chciałbym osobom, które mają ochotę na postapo, ale inne niż zwykle, nie-wojenne, z odrobiną polityki i posmakiem sensacji, ale tylko tym, które nie będą narzekać na dosadność niektórych „mocnych” scen. Cała reszta sięgnąć może, ale nie straci czegoś niepowtarzalnego, jeśli postanowi go ominąć.

Za książkę dziękujemy księgarni Czytam.pl i wydawnictwu Replika.

Dane ogólne:
Tytuł oryginału: Famine
Autor: Graham Masterton
Wydawnictwo: Replika
Rok wydania: 2017
Liczba stron: 416

niedziela, 22 października 2017

„Hel-3” Jarosław Grzędowicz

Hel-3. Od znanego ze szkolnych podręczników helu-4 różni go brak jednego neutronu w jądrze. Jeden nukleon odróżnia nudny, niereaktywny gaz szlachetny używany w większości do wypełniania baloników, od wysokowydajnego paliwa reakcji termojądrowej z deuterem. Dwadzieścia pięć ton helu-3 to objętość mniej więcej jednej-dwóch cystern. To również dokładnie tyle, ile potrzeba, by na cały rok zaspokoić potrzeby energetyczne kraju wielkości Stanów Zjednoczonych, a to wszystko bez potrzeby martwienia się promieniotwórczymi odpadami, zmorą teraźniejszej energetyki jądrowej. Niestety, na Ziemi prawie go nie ma – jego niewyobrażalne ilości tkwią jednak w glebie naszego Księżyca. Jeszcze nie wszyscy o tym wiemy, ale przyszło nam żyć u początków wielkiego kosmicznego wyścigu po energetyczną supremację. Temat jest gorący jak diabli – nic więc dziwnego, że bardzo szybko wzięli go na warsztat różni fantaści. Za granicą to Kevin Wilson (twórca uniwersum Androida), Ian MacDonald („Luna: New Moon”) czy Pierce Brown („Red Rising”). W Polsce zaś motyw superpaliwa podjął Jarosław Grzędowicz, autor świetnego „Pana Lodowego Ogrodu” – a jego nowa powieść, temat dzisiejszej recenzji, nazywa się po prostu „Hel-3”.

Norbert Roliński jest iwenciarzem – to powszechny zawód w dystopijnej rzeczywistości 2054 roku. Iwenciarz to ktoś, kto jest wszędzie tam, gdzie coś się dzieje, a dzięki nowinkom technicznym jest w stanie te wydarzenia uwiecznić i umieścić w trzewiach MegaNetu. To łowca przygód, detektyw i niezależny dziennikarz w jednym – w teorii. W praktyce jednak, aby przeżyć, trzeba imać się taniej sensacji – w końcu przychód generowany jest przez wyświetlenia, a te nabijane przez spragnionych dramy przeciętnych użyszkodników o niezbyt krytycznym podejściu i mało wysublimowanych gustach. Po tym, jak omal nie stracił życia podczas filmowania wystąpienia islamskich radykałów w Dubaju, Norbert wraca do Polski za ostatni grosz. W jego kraju przez trzydzieści siedem lat od teraz niewiele się zmieniło – biedni nadal biednieją, bogaci wciąż się bogacą, elita pozwala sobie na luksusy, podczas gdy przeciętnemu obywatelowi o ósmej wieczorem zakręcają wodę i wyłączają prąd – wszystko w imię oszczędności zasobów i polityki zrównoważonego rozwoju. Gdy po próbie ujawnienia dekadencji grup trzymających władzę ktoś postanawia sprzątnąć Rolińskiego, udaje mu się uciec tylko dzięki interwencji najemników wynajętych przez ekscentrycznego miliardera, Szamana. Ów miliarder, szef spółki Badland Solutions, wizjoner i ekspert od spraw niemożliwych, proponuje mu najbardziej pokręconą robotę w dziejach – ma bowiem stworzyć relację z wyprawy na Księżyc, której celem jest pozyskanie ilości cudownego paliwa, która na zawsze zażegna kryzys energetyczny na Ziemi.

Akcja „Helu-3” rozwija się bardzo powoli – choć treścią książki jest wyprawa na Księżyc celem założenia operacji wydobywczej, ten wątek zaczyna się właściwie dopiero w drugiej połowie powieści. Do tego momentu mamy raczej do czynienia z kreśleniem zarysu świata przedstawionego w utworze. A ten wpasowuje się trochę w nurt zwany cyberpunkiem – z jednej strony świat w 2054 roku zachłysnął się nowymi technologiami (MegaNet, omnifony będące jednocześnie urządzeniami dostępu do Sieci oraz dokumentami i środkiem płatniczym, a nawet drobne, kosmetyczne terapie genowe upodabniające ludzi do zwierząt), z drugiej zaś kompletnie stanął na głowie, jeśli chodzi o jakiekolwiek normy społeczne i etykę. Opuszczone budynki w centrum Warszawy zajmowane przez rolników z małych miejscowości, którzy z powodu przyjętych ustaw zostali wyparci z biznesu – albo dekadenckie imprezy za zamkniętymi drzwiami, gdzie społeczne elity bawią się przy zdalnie sterowanych striptizerkach, a w przerwach ucztują na wymierających gatunkach – to tylko dwa ze smaczków świadczących o tym, w jak paskudnym kierunku zmierza świat “Helu-3”. Nastrój budowany jest po kawałku, właśnie dzięki takim z pozoru pozbawionym znaczenia drobnostkom, detalom. Wszystkie te motywy gdzieś się już wcześniej pojawiły, jasne, ale akurat cyberpunk od samego początku żeruje na dorobku Gibsona (o Gibsonie wspominam tu nieprzypadkowo – tworzenie wystroju poprzez drobne, wspominane mimochodem szczegóły to przecież jedna z jego ulubionych technik). Grzędowicz także nie odkrywa niczego nowego, zamiast tego znane wątki ukazując przez swojską kliszę. Szczerze mówiąc, nie bardzo wiedziałem, jak się z tym czuć. Klimat jest niezły, ale towarzyszy mu jakieś wrażenie dysonansu – świat niby się zmienił, a jednak pozostał taki sam.

Skoro mowa o warstwie opisowej, zdecydowanie zasługuje na wzmiankę sposób przedstawienia misji kosmicznej, do której w końcu dochodzi pod koniec powieści. Zachowano tu sporą dozę wierności wobec aktualnego stanu astronautyki (efekt, jak przyznaje sam autor, uzyskany dzięki konsultacji z kadrą uniwersytecką – brawo za rzetelność!), sugerując cokolwiek pesymistycznie, że w ciągu najbliższego półwiecza za bardzo się ona nie zmieni – za wyjątkiem może czadowych skafandrów wyposażonych we wszelkie możliwe systemy, ale jednocześnie tak złożonych, że samego ich ubierania trzeba się uczyć długie tygodnie. Kapitalnie opisana zostaje rzeczywistość kosmicznego lotu – jako przepełnione nudą i niewygodą długie tygodnie siedzenia w klaustrofobicznie ciasnej puszce, której cieniutkie ścianki są jedynym, co odgradza człowieka od nieskończonej, morderczej próżni. Robi to piekielne wrażenie.

Pojawia się też odrobina humoru. Ktoś mądry powiedział kiedyś, że „ironia jest najwyższą formą inteligencji, ale najniższą dowcipu”. Nie mogę się z tym stwierdzeniem zgodzić: najniższą formą dowcipu znaną obecnie człowiekowi – polegającą przecież na powtarzaniu do znudzenia tego samego, do momentu w którym odbiorca śmieje się wyłącznie z grzeczności dla osoby czyniącej nawiązanie albo na znak, że rozpoznaje jego źródło – są memy internetowe. Ich obecność nie powinna dziwić, jako że głównym bohaterem powieści jest sieciowy dziennikarz, na szczęście też nie ma tego dużo, ale… „Poland can into space”, serio?!

Bohaterowie? O ile jednak drugoplanowi całkiem nieźle się bronią, a niektórzy z nich nawet dają się polubić, nie mogę powiedzieć tego o samym Norbercie. Ten, oprócz bycia niezależnym reporterem, wydaje się nie przejawiać żadnych cech osobowości, które odróżniałyby go od tłumu, jaki wypełnia ulice miast przyszłości. Jasne, może i przeżywa ciekawy kryzys, kiedy zostaje pozbawiony jednego urządzenia, które akurat zawsze powinien mieć przy sobie – i ma przez chwilę możliwość spojrzenia z zewnątrz na przechodniów pogrążonych w wirtualnym świecie – może i cechuje go ambicja nakazująca poszukiwania ciekawych i istotnych tematów, z których da się zrobić materiał, ale w tym wszystkim wydaje się dziwnie pozbawiony ikry. Nie polubiłem go i pod sam koniec doszedłem do wniosku, że jego losy nie obchodzą mnie aż tak bardzo jak to, co stanie się z towarzyszącą mu grupą najemników. Ci opisani zostali skąpo – niektórzy mają tylko ksywki i jeden akapit wzmianki – ale może właśnie dlatego ich najbardziej widoczne cechy nie dają się łatwo zagubić.

Powieść cechuje się wolno narastającym napięciem – na początku nie odczuwa się go za bardzo, chociaż w pierwszym rozdziale akcja toczy się bez przerwy. Staje się namacalne dopiero później, o dziwo nawet w momentach, gdzie zwalnia – astronautyczne szkolenie Norberta może i wydaje się beztroską sprawą w kontekście kogoś, kto musiał już wiać przed terrorystami, prywatną ochroną albo mafią, ale gdzieś na horyzoncie majaczy widmo zbliżającego się niebezpiecznego zadania. I to wychodzi zupełnie nieźle. Co natomiast nie jest fajne – to zakończenie.

Grzędowicz, zapowiadając swoją książkę, mówił o niej jako o “fantastyce naukowej bliskiego zasięgu”. I faktycznie, wysnuta przez niego wizja nie wybiega daleko w przyszłość, nosi też przyjemne znamiona prawdopodobieństwa, dodatkowo wzmacniane przez kapitalny opis lotu na Księżyc. W science fiction zdolność przekonania czytelnika, by uwierzył, że to wszystko możliwe, to akurat bardzo dobra cecha. Dobre wrażenie pryska jednak jak mydlana bańka na ostatnich dziesięciu stronach. Konwencja, której konsekwentnie trzymano się przez całą dotychczasową powieść, idzie w odstawkę. Nie zdradzę, co dokładnie się dzieje – kto będzie ciekaw, sam przeczyta i wyrobi sobie własne zdanie – mi jednak zazgrzytało. Zakończenie próbuje usprawiedliwić samo siebie za pomocą niezbyt przekonującego foreshadowingu, jednak przyjęte uzasadnienie wydaje się wydumane i wzięte, nomen omen, z kosmosu.

Z tego wszystkiego nie wiem nawet, jak mam podsumować ten tekst. „Hel-3” czaruje klimatem, może nie bardzo oryginalnym, może skądinąd znajomym, ale właśnie przez to łatwo jest dać mu się porwać. Z drugiej jednak strony nieźle zapowiadająca się historia mocno traci przez mało charakternego protagonistę, z którym ciężko się zżyć i którym trudno się przejąć, a kompletnie niekonwencjonalne zakończenie pozostawia przykry niesmak i wrażenie bycia oszukanym w mało finezyjny sposób. Jestem zły na tę książkę i zły na nadzieje, które z nią wiązałem – ale czy to znaczy, że nie warto jej przeczytać? Trudno mi powiedzieć. Dlatego zrobimy tak: weźcie „Hel-3” i przed przystąpieniem do lektury wyrwijcie rozdział czternasty, a potem czytajcie w spokoju i bawcie się zupełnie nieźle. Albo nie posłuchajcie mojej rady i przygotujcie się na lawinę mieszanych uczuć.

Dane ogólne:
Tytuł: Hel-3
Autor: Jarosław Grzędowicz
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Rok wydania: 2016
Liczba stron: 512

wtorek, 17 października 2017

Konkurs z Sagą o Barnimie – wyniki!


Obiecałam wyniki na wczoraj, przeciągnęło się odrobinę, ale co się odwlecze... Czas na ogłoszenie zwycięzców!

Odpowiedzi było dwanaście, różnej długości i złożoności, trudno też było wybrać te najciekawsze (: 

Najczęściej łączyliście wybrany żywioł ze swoim znakiem zodiaku, co w sumie dowodziłoby, że coś w tym jest, a żywiołem, który okazał się Wam najbliższy, była... ziemia!

Na szczęście możemy nagrodzić aż pięć osób. 

Nie przedłużając (imiona bądź nicki wymienione tak, jak dany użytkownik się przedstawił):

Zestaw „Barnim. Ogień” + „Barnim. Woda” wraz z opowiadaniami „Kamienie” i „Srebro” powędruje do Marcina za wskazanie, jak wspaniałą harmonię żywiołów reprezentuje sama natura i jak człowiek może się do niej dopasować (:

Zestawy „Barnim. Ogień” + „Barnim. Woda” otrzymają:
Małgorzata Kub za cudną rymowankę
oraz
Mateusz za piękny, poetycki opis swojej bliskości z żywiołem ziemi.

Natomiast komplety „Barnim. Woda” + opowiadanie „Srebro” otrzymają:
Magda Zieleń za trafne powiązanie żywiołu powietrza z ludzką naturą
oraz
Jan Kubik za najbardziej literacką odpowiedź, będącą dla mnie jednocześnie książkowa polecanką (:

Gratulacje!
Wiadomości do zwycięzców pójdą już niedługo - myślę, że uwinę się z tym do jutra, chyba że ktoś mnie wyprzedzi (;
Dziękuję wszystkim za udział! <3

niedziela, 15 października 2017

„Obrońcy Shannary t.1: Czarne Ostrze” Terry Brooks

Cykl „Kroniki Shannary” zdążył dorobić się wielu fanów na całym świecie. U nas zaś stało się to odrobinę później, jednak z podobnym impetem. Wydana w zeszłym roku nakładem wydawnictwa Replika trylogia, rozpoczęta „Mieczem Shannary”, przedstawiała świat, w którym magia niekoniecznie jest dobra, łatwo dać się jej zwieść, relacje łączące elfów i ludzi dzieli wiele konfliktów, a zło, pozornie dawno pokonane, znów podnosi się z popiołów. Cykl dorobił się serialu, tak jak i książki przeznaczonego raczej dla młodzieży, chociaż i starsi odbiorcy nie stronili od niego. Dwa sezony „Kronik Shannary” jeszcze przede mną, ostatnimi czasy jednak przyszło mi się zetknąć z nową pozycją Terry’ego Brooksa, osadzoną w tym samym świecie, otwierającą nową serię „Obrońców Shannary”: „Czarnym Ostrzem”.

W niewielkiej osadzie w górach Leah, pozostałości po królestwie rządzonym przez ród, którego imię spotyka się nadal wszędzie wokół, żyją nadal ostatni potomkowie klanu. Daleko im jednak do spokoju – choć wydają się pozostawieni samym sobie, próbując wiązać koniec z końcem i zwyczajnie przeżyć w świecie nieprzyjaznym rodzinom pozbawionym ojca i opiekuna. Paxon i jego siostra, Chrysallin, są ze sobą mocno związani, jednak charakterami zupełnie się różnią. Gdy porywcza dziewczyna w grze z nieznajomym stawia na szali swoje życie – i przegrywa, jej brat postanawia wyruszyć za nią i jej porywaczem. Nie wie jeszcze, że prawdziwym celem obcego przedstawiającego się jako Arcannen nie jest Chrys, a on sam…

Wpadka dziewczyny i plan jej odbicia są tylko wstępem do bardziej skomplikowanej intrygi, w której główną rolę będzie grał młody bohater – a także jego miecz. Artefakt z dawnych czasów, rodzinna pamiątka, okazuje się bowiem w pełni współpracować z Paxonem, niekoniecznie świadomym mocy, która w nim drzemie. Zaprowadzi to zarówno jego, jak i lekkomyślną siostrę w miejsce, w którym oboje zostaną wplątani w intrygi o charakterze o wiele poważniejszym niż lokalny spór z poszukiwaczem magicznych pozostałości po dawnych czasach. Owa intryga, chociaż dość przewidywalna i nie posiadająca wielkiej głębi – jej wpływ na innych poza wymienionymi w książce bohaterami jest szczątkowy – została jednak opisana w sposób spójny i ogólnie trzyma się całości. 

„Czarne Ostrze” to pierwszy tom nowego cyklu osadzonego w świecie Shannary, więc chociaż czytanie go przez osoby nie znające głównie trylogii nie będzie szczególnie trudne, to jednak dobrze jest sięgnąć najpierw po bazową serię. Powieść mocno nawiązuje do wcześniejszych wydarzeń, autor pokusił się jednak o określenie tego, jak obecne wydarzenia mają się do dawniejszych w sposób krótki i wpleciony niejako w przemyślenia głównego bohatera. To rozwiązanie dość toporne, ale potrzebne – i w takiej formie jeszcze nie najgorzej przedstawione. 

Paxon jako bohater jest dość przeciętny. Mamy tu do czynienia z klasycznym rozwojem postaci „od zera do bohatera”, z odkrywaniem swojego przeznaczenia, ukrytych zdolności i mocy. Brakuje mu pewności siebie, nie wie, co chce robić z własnym życiem, a to zwykłe, w którym pełni rolę głowy rodziny, nie odpowiada mu. Co za szczęście, że przeznaczenie postanowiło się o niego upomnieć! Jego nemezis, czyli Arcannen, też nie posiada jakichś wybitnych cech, wręcz przeciwnie – wydaje się być raczej… niezręczny. Tu autor się nie popisał – czarny charakter opisywany jest jako wyjątkowo groźny, potężny, tymczasem daje się okpić niejeden raz, nawet wtedy, gdy pozornie panuje nad sytuacją. Metody stosowane przez niego są wręcz banalnie proste do przejrzenia. Jeśli miałabym wybrać prawdziwego złoczyńcę tej powieści, postawiłabym na Miszę – starą wiedźmę, nie stroniącą od metod okrutnej manipulacji ludzkimi umysłami, co czyni zresztą w sposób skuteczny – chociaż i ona nie pozbawiona jest słabości. Nadal wypada jednak o wiele lepiej, niż jej „współpracownik”. 

„Czarne Ostrze” reprezentuje sobą obraz typowy dla gatunku young adult. Pomimo tego, że wątek miłosny został tu zepchnięty na drugi, a nawet trzeci plan, rozwiązania zastosowane w zakresie rozwoju postaci, jej przemiany i motywacji są bardzo klasyczne. Powieść podejmuje jednak tematykę już nie tyle przyjaźni, co lojalności względem rodziny, ujmując ją jako pełną poświęcenia i uczucia, ale zdecydowanie odpłacającą się z nawiązką w podobny sposób. Gdzie dalej powiedzie los Paxona, Chrysallin i innych, związanych z nimi bohaterów? Zobaczymy w kolejnym tomie.

Za udostępnienie egzemplarza do recenzji serdecznie dziękuję księgarni Czytam.pl



Dane ogólne:
Tytuł oryginału: The High Druid`s Blade
Autor: Terry Brooks
Wydawnictwo: Replika
Rok wydania: 2017
Liczba stron: 336

niedziela, 8 października 2017

Konkurs z Sagą o Barnimie!


Hej! Były zapowiedzi, była recenzja, czas więc na konkurs. Tym razem wyjątkowy, bo patronacki (:

Jakiś czas temu rozdaliśmy kilka egzemplarzy książki „Barnim. Ogień”, dzisiaj więc, z racji ukazania się w sprzedaży drugiego tomu, mamy dla Was nowe zadanie.

O ile w „Ogniu” akcja toczyła się przez większość powieści raczej powoli, sielankowo – nie bez powodu kojarzyła mi się z odprężającym spacerem po górach – „Woda” budzi raczej skojarzenia z tym samym spacerem, ale bliżej szczytu, gdy niebo zasnuwają już ciężkie, ołowiane chmury, aby pod sam koniec przerodzić się w rozpaczliwe zbieganie w dół w strugach ulewnego deszczu, w poszukiwaniu schronienia. Wcześniej mieliśmy śledztwo z nieoczekiwanym finałem – w „Wodzie” zrobiło się ciut bardziej awanturniczo, wzrosło tempo, dramatyzm, a także różnorodność.

Nie przedłużając – mamy dla Was parę książek (: Konkurs przeznaczony jest zarówno dla tych, którzy z „Barnimem” nie mieli jeszcze do czynienia i tych, którym „Ogień” jest już dobrze znany.


Do wygrania są więc następujące dobra:
- Zestaw „Barnim. Ogień” + „Barnim. Woda” wraz z opowiadaniami „Kamienie” i „Srebro”;
- Dwa zestawy „Barnim. Ogień” + „Barnim. Woda”;
- Dwa komplety „Barnim. Woda” + opowiadanie „Srebro”.

Wszystkie książki będą zawierały autograf autora. Jest więc o co walczyć (:

Co trzeba zrobić, by dostać książki? Zadanie jest proste. Należy odpowiedzieć na pytanie:  

Który z żywiołów jest Ci najbliższy i dlaczego?

Odpowiedź należy zamieścić w komentarzu do tego posta, podając też adres mailowy – abyśmy mogli powiadomić zwycięzców o wygranej. Konkurs będzie trwał przez tydzień – od dziś (8.10.2017) do kolejnej niedzieli (15.10.2017 godz. 23:59).
Czytając „Wodę”, nie mogłem się od niej oderwać tak samo, jak wcześniej od „Ognia” – zdecydowanie trzyma poziom pierwowzoru, budując na solidnych podwalinach położonych przez pierwszą książkę – a po zakończeniu tak samo nie mogłem się otrząsnąć, że to już koniec.
Trochę zasad ogólnych:
1. Organizatorem konkursu jest blog Kot w Bookach.
2. Nagrody ufundowało wydawnictwo Tegono.
3. Warunkiem uczestnictwa w konkursie jest posiadanie adresu korespondencyjnego na terenie Polski.
4. Konkurs trwa od 8.10.2017 do 15.10.2017, do godziny 23:59. Wyniki zostaną ogłoszone następnego dnia (16.10.2017) w osobnej notce oraz na fanpage'u bloga.
5. Aby wziąć udział w konkursie, należy zgłosić się w komentarzu pod notką konkursową, podając odpowiedź na pytanie oraz adres e-mailowy. Dodatkowy punkt karmy otrzymują osoby, które (po)lubią strony Kot w Bookach i Barnim Saga na facebooku bądź udostępnią post konkursowy.
6. Nagrody zostaną wysłane bezpośrednio z siedziby wydawnictwa za pomocą wybranej przez wydawcę metody wysyłki.
7. Zwycięzca proszony jest o odpowiedź na maila z informacją o wygranej w ciągu tygodnia; w przeciwnym razie wygrana przechodzi na kolejną osobę.

sobota, 7 października 2017

„Ani chybi magia” - recenzja komiksu

Uważaj, czego sobie życzysz, bo możesz to dostać – tak mówi ludowa mądrość. Wszelkie złote rybki czy dżinny z lamp spełniające prośby Aladynów w różnych alternatywnych światach łączyła jedna cecha – dawały to, czego chciał proszący, ni mniej, ni więcej. Nagłe bogactwo nie dostaje więc z automatu ochrony przed złodziejami i poborcami podatkowymi, od wywołanego czarami uczucia nie da się uwolnić, a ciężar wymarzonego wielkiego biustu nie pozwala podnieść się z podłogi. Któż jednak w obliczu nagłego „szczęścia” zastanawia się nad jego konsekwencjami? A jeśli już takie życzenie się spełni i to zupełnie nie tak, jak sobie to człowiek wyobrażał? Kto może wówczas nieszczęśnikowi dopomóc? „Ani chybi magia”!

Połów idzie tak sobie, więc czterech młodych ludzi, Azrad, Baggir, Gorn i Deynar, umilają sobie czas opowiadaniami o najbardziej interesujących ich rzeczach – na przykład, o siostrze jednego z nich, podglądanej w kąpieli. Prowadzi to do oczywistej wymiany złośliwości, jednak tym razem do rękoczynów nie dojdzie. Złowiona tymczasem złota rybka (wyglądająca dość podejrzanie swoją drogą) obiecuje, iż spełni ich życzenia. Po krótkiej naradzie i sporze o to, jak wycisnąć z tak niewielkiej liczby życzeń jak najwięcej, panowie postanawiają zostać… bohaterami.

Z oczywistego konceptu w mniej oczywiste okoliczności, fabuła przenosi nas od czterech niezbyt rozgarniętych chłopaczków w światową przygodę. O tym, jaka będzie to przygoda przyjdzie nam się jeszcze dowiedzieć, jednak jej bohaterowie raczej nie zawiodą… a przynajmniej nie pod względem sytuacji, na które warto będzie popatrzeć. Całowanie ryby, która „obiecała” zmienić się potem w księżniczkę? Czemu nie! A że ryba ma specyficzne poczucie humoru, to już trudno! Tym lepiej dla czytelnika.

Ale dlaczego bohaterowie? Czy panowie nie mogli poprzestać na bogactwie, kobietach i innych dobrach doczesnych, które przyszły im do głowy w pierwszym odruchu? Ano, mają w towarzystwie jednego, który myśli… No dobrze, „myśli”, nadal jednak trochę sprawniej niż reszta. Marzeniem Baggira jest posiąść całą tajemną mądrość tego świata i zostać czarownikiem. On to, przedstawiając swój tok rozumowania na tym, iż bohaterowie z założenia mają „bardziej” (i podpierając się absurdalnie przeinaczoną opowieścią o Arce Noego) przekonuje ich… I BUM! Nie, nie tak szybko, magia działa z opóźnieniem, a panom przyjdzie jeszcze długo uczyć się, jak panować nad tym, co zostało im dane. Panom… i pani, Deynar stał się bowiem Deynarą, a jaka pokrętna logika za tym stała, dowiemy się pewnie gdzieś w kolejnych zeszytach. To głównie ze względu na niego przyjaciele decydują się na odnalezienie sposobu na odczynienie czaru. Nietrudno się domyślić, że czeka ich wiele przygód. 

Warstwa wizualna komiksu jest… bujna. Kolory żywe, nasycone, cieszące oko (w wykonaniu znanego z „Exclamat!on” Alka Wałaszewskiego zresztą), kreska estetyczna i szczegółowa. I są cycki. Duże. I trochę niezbyt wysokich lotów humoru z nimi związanego (powiększanie piersi dotykiem, och mamuniu). Oburzać się nie należy (i tak nic to nie da...). Końcówka zapowiada nawet intrygę i trochę mroczniejszych tematów – oby, bo świeżo upieczonym bohaterom stanowczo się to przyda!

No dobrze, co do „Ani chybi magii” uczucia mam trochę mieszane, bo fanką cycków i żartów o nich nie jestem, ale z niezręczności chłopięcej pośmiałam się chętnie i ciepło. Jest na co popatrzeć (w obu znaczeniach), jest o czym poczytać, zapowiada się na „coś więcej”, czego chcieć jeszcze? No tak: kolejnego zeszytu.

Dziękuję wydawnictwu Sol Invictus za udostępnienie komiksu do recenzji.

Dane ogólne:
Tytuł: Ani chybi magia
Autorzy: Łukasz Żukowski (scenariusz), Piotr Czaplarski (rysunek i tusz), Alek Wałaszewski (kolor)
Wydawnictwo: Sol Invictus
Rok wydania: 2017
Liczba stron: 44

środa, 4 października 2017

Stosik #31 Wrzesień - Październik 2017, czyli zapasy na zimę

Hej! Szybko przyszedł czas na nowy stosik. Wrzesień był jednak dla nas miesiącem bardzo intensywnej pracy. Zaplanowaliśmy sobie kilka wydatków, które po prostu musiały zaistnieć, żeby poprawiła się nie tylko nasza jakość życia, ale i nawet działalność blogowa. Teraz tylko do przodu! (:

We wrześniu dostaliśmy też wiele wspaniałych informacji. Po pierwsze, rozpoczęliśmy współpracę z księgarnią Czytam.pl, na której dotąd często robiliśmy spore zakupy. Przyszła pierwsza paczka-niespodzianka i... no cóż, recenzje już zaraz, pierwsze dwie książki z niej już zostały przeczytane <3 
Druga z dobrych wiadomości to premiera „Barnim. Woda”, tomu drugiego sagi o Barnimie, tym razem pod patronatem Kota w Bookach <3 Łotr już książkę zrecenzował, ponownie wyraził swoje zachwyty, zapraszam więc do przeczytania wczorajszej notki (: A ja będę miała przyjemność zorganizować dla Was konkurs z paroma książkami do wygrania, już zaraz, już niedługo!

Co do wrześniowego, jesiennego stosiku - zasypało książkami jak liśćmi, a nawet bardziej, patrząc po tym, że większość września to była jednak słota. Nie dość więc, że recenzentek jest mnóstwo, to jeszcze dzielnie sekunduje im stosik zakupów własnych. Zobaczmy!

Stos pierwszy recenzencki, czyli...
1,2. „Barnim. Woda” wraz z opowiadaniem „Srebro”, Bernard Berg, Wydawnictwo Tegono. Patronujemy <3 
3. „#Wawskie 14”, Jakub Pawełek, WarBook. Do recenzji od wydawnictwa dla portalu Konwenty Południowe.
4. „Dziennik dowódcy Rosomaka”, Jacek Dutkiewicz, WarBook, jak wyżej, chociaż myślę, że recenzja pojawi się jednak na blogu.
5. „Czarne Ostrze”, pierwszy tom nowego cyklu ze świata Shannary, Terry Brooks, Replika. Pierwsza z książek z paczki od Czytam.pl, kolejne również stamtąd. Na ukończeniu!
6. „Ostatnia chowa klucz", Ałbena Grabwska, Zwierciadło. Raju, jak mnie ta książka ciekawi! Czytałam dużo dobrego na temat tej autorki, czas sprawdzić samemu, czy pochwały były rzeczywiście uzasadnione (;
7. „Istota zła”, Luca D'Andrea, Wydawnictwo W.A.B. Coś strasznego na jesienny wieczór?
8. „Głód”, Graham Masterton, Replika. A tę książkę znam, czytałam parę lat temu, wtedy zrobiła na mnie spore wrażenie. Zobaczymy, jak będzie z powtórką!
9. „Jak wytresować Cthulhu. Tom II. Coś na dachu”, Maciej Jasiński, Jacek Frąś, Wydawnictwo TADAM. To jest... gra paragrafowa! Pozycja raczej dla młodszych czytelników, ale i tak miałam z czytania frajdę :D

Stos recenzencki numer dwa:
10. „Córki Wawelu”, Anna Brzezińska, Wydawnictwo Literackie. Spore tomiszcze, przeczytane, zachwyconam średnio. Recenzja pojawi się niedługo na portali Kulturyści - Kultura się Kłania.
11. „Pieśń o Kruku”, Paweł Lach, Fantom. Do recenzji przybyła do mnie od Creatio Fantastica. Czyta się!
12,13,14. Cyklu „Przestrzeń Zewnątrzna” trzy części, „Dreadnaught”, „Niezwyciężony” i „Strażnik”, Fabryka Słów. To Łotrowe czytadła, również od Kulturystów, z jednym tomem już zrecenzowanym, kolejnymi w trakcie czytania.
15. „Wyzwolenie”, Ian Tregillis, Wydawnictwo SQN. Tom trzeci i ostatni „Wojen Alchemicznych”, czytany przez Łotra tym razem dla portalu Konwenty Południowe. Łotr był bardzo niepocieszony tym, jak została zakończona ta trylogia


A tu już stosik zakupowy:
16. „Ręka Mistrza”, Stephen King, Albatros, Prószyński i S-ka. Jakoś nie mogę się uwolnić od myśli, że fajnie byłoby mieć całą serię... Raczej się uzbiera.
17. „Gra Geralda”, Stephen King, Albatros, Prószyński i S-ka. Hmm, znowu nie udało mi się ułożyć książek we właściwej kolejności...
18. „Buick 8”, Stephen King, Albatros, Prószyński i S-ka.
Książki z serii Uczta Wyobraźni Wydawnictwa MAG przybyły w jednej paczce z księgarni Aros, kupione okazyjnie w intencji maniakalnego uzupełniania kolekcji.
19. „Droga serca”, M. John Harrison;
20. „Modlitewnik amerykański/ Luizjański Blues/ Viator”, Lucius Shephard;
21. „Pieśń czasu/ Podróże”, Ian R. MacLeod;
22. „Pusta Przestrzeń”, M. John Harrison;
23. „Listy z Hadesu - Punktown”, Jeffrey Thomas;
24. „Trojka”, Stepan Chapman;
25. „Viriconium”, M. John Harrison.

I na koniec mały stosik planszówkowy:
26. „Strażniczki”, Wydawnictwo REBEL. Prosta gra, choć wydana w wyjątkowo przyjemny dla oka sposób. Recenzencka od Konwentów Południowych, graliśmy, Łotr zrecenzował.
27. „Drako”, Wydawnictwo REBEL. Nabyta w wymianie na jednej z grup planszówkowych, wyjątkowo przyjemna gierka w klimatach fantasy dla dwóch osób. Polecam!
28. „Spiskowcy”, starociek z Portal Games. Również z wymiany, jeszcze nie mieliśmy okazji zagrać.


Tyle! Jesienne stosy bardzo satysfakcjonujące, ale zbliża się czas białego zimna i białej zagłady i tak dalej, więc trzeba się szykować. Miłego dnia! (:

wtorek, 3 października 2017

„Barnim. Woda” Bernard Berg

Historia o Barnimie – włóczędze-optymiście, a przy tym awanturniku, traperze i najemniku – spisana przez Bernarda Berga w powieści „Barnim. Ogień” ogromnie przypadła mi do gustu jako jedno z najprzyjemniejszych czytelniczych zaskoczeń nie tylko ostatniego roku, ale też w ogóle z tych, które kiedykolwiek mnie spotkały. Miała wszystko, czego mógłbym chcieć – sympatycznego głównego bohatera, mistrzowsko skonstruowane opisy otoczenia i akcji, całą masę poukrywanych tu i ówdzie smaczków dla spostrzegawczego czytelnika, a przede wszystkim – kapitalny zwrot akcji na sam koniec, niemal jak wyjęty żywcem z pewnego znanego filmu z Bradem Pittem. Dowiedziawszy się, że na polakpotrafi.pl ruszyła zbiórka na wydanie kolejnej części, przez ostatnie parę miesięcy siedziałem jak na szpilkach. Wreszcie mogę przestać bawić się w fakira – oto „Barnim. Woda”. Nareszcie.

Akcja kolejnej części cyklu zastaje Barnima wkrótce po zakończeniu „Ognia”. Nasz włóczęga jest właśnie w samym środku sceny pościgowej – jako najbardziej wysunięty naprzód zawodnik, a goni go, cóż za niespodzianka, stary znajomy Magnus wraz z bandą oprychów. Ratunek przychodzi jednak w porę, pod postacią czterech dziwaków w lnianych habitach. Jak na dziwaków w habitach przystało, okazują się należeć do czegoś w rodzaju sekty, głoszącej obraz świata oparty przede wszystkim na współodczuwaniu. Jak się okazuje, błąkające się po okolicy zbiry to nie jedyny problem, jaki ma zamieszkująca pobliską wieś, Wierszyn, pokojowo usposobiona wspólnota: ktoś zamordował ich przywódcę w wyjątkowo paskudny sposób, gdzieś zagubił się miejscowy mesjasz, a także pewien bardzo ważny dokument. Jura, drugi po świętej pamięci Iwanie, prosi Barnima o pomoc w odzyskaniu tuby z arcyważnym skrawkiem papieru. Nie będzie to łatwe, jako że znajduje się ona na dnie jeziora – w zalanej części Wierszyna, po drugiej stronie okazałej tamy, do której przylega wioska. Nie będzie to łatwe również dlatego, że Jura nie jest jedyną osobą, której zależy na dokumencie...

Chcąc opowiedzieć dłuższą historię osadzoną w tych samych realiach, siłą rzeczy trzeba w końcu powiedzieć na temat świata ciut więcej niż na początku. Dla „Barnima” przyszedł właśnie ten czas – w „Wodzie” dowiadujemy się o nim dużo więcej niż zostało powiedziane w „Ogniu”. Wielu autorów decydujących się na podobny zabieg – stopniowe ujawnianie realiów, w których osadzili swoje opowieści – popełnia istotny błąd, a jest nim zbyt szybkie odsłanianie wszystkich kart, zbytnie koncentrowanie się na tym, by zdążyć ze wszelkimi wyjaśnieniami, zanim czytelnik się zniechęci i rzuci książkę w kąt. Tak powstają piguły informacyjne, które niejednemu niecierpliwemu odbiorcy i tak stanęły w gardle. Bernard Berg jednak dobrze zdaje sobie sprawę z tego, że ten, kogo zaintrygował na początku, i tak będzie czytał dalej – i ukazuje swój świat powoli, kawałek po kawałku, wplatając owe wyjaśnienia w akcję tak umiejętnie, że aż mimochodem. W ten sposób akcja nie musi zwalniać, a mimo to po lekturze „Wody” wiemy znacznie więcej o świecie Barnima niż wiedzieliśmy po lekturze „Ognia”. Świat w obecnie widocznej formie ma ogólny zarys historii (choć nie ma wiele do zdradzenia, i tak nie zdradzę – niwecząc wysiłki autora, który umiejętnie rozbudza ciekawość, podając odpowiedzi, które rodzą jeszcze więcej pytań), ma konflikt wraz ze stronami (ten może ciut mniej oryginalny, szczególnie na tle współczesnych zjawisk społecznych – ale przyznaję, że trafił w moje gusta), a i głównemu bohaterowi dostało się trochę więcej tła. Seria straciła może trochę z tej magii niedopowiedzeń, którą miała wcześniej – ale prędzej czy później tak być musiało, a w kwestii dawania czytelnikom wyjaśnień Berg swoje dzieło obronił znakomicie.

Fabularnie jest nieźle – kolejna część zmienia jednak trochę konwencję. O ile w „Ogniu” akcja toczyła się przez większość powieści raczej powoli, sielankowo – nie bez powodu kojarzyła mi się z odprężającym spacerem po górach – „Woda” budzi raczej skojarzenia z tym samym spacerem, ale bliżej szczytu, gdy niebo zasnuwają już ciężkie, ołowiane chmury, aby pod sam koniec przerodzić się w rozpaczliwe zbieganie w dół w strugach ulewnego deszczu, w poszukiwaniu schronienia. Wcześniej mieliśmy śledztwo z nieoczekiwanym finałem – w „Wodzie” zrobiło się ciut bardziej awanturniczo, wzrosło tempo, dramatyzm, a także różnorodność. Barnim będzie więc nurkiem głębinowym, więźniem, uciekinierem, szpiegiem, partyzantem, a nawet... śpiewakiem estradowym. Dużo więcej ruchu, znacznie więcej gwałtownych emocji – co w konsekwencji rodzi zupełnie inny klimat powieści. Nie zmieniło się natomiast nic, jeśli chodzi o prezentację bohaterów. Pewnie, dowiadujemy się nieco więcej o Ercie, Magnusie i jego świcie, ale to wszystko – pozostali bohaterowie drugoplanowi zostali ledwie nakreśleni. Ponownie taka oszczędność zdaje tu egzamin, bo te ich kontury są na tyle charakterystyczne, by resztę bez problemu wypełniła wyobraźnia czytelnika – nawet epizodyczni w „Wodzie” są dużo ciekawsi niż protagoniści wielu popularnych obecnie książek fantasy. Co natomiast z samym Barnimem? Tak jak wcześniej, choć sam z siebie jest kimś nietuzinkowym i zdecydowanie daje się lubić, pozostaje... naczyniem.

Jak można się domyślić, woda pełni w kolejnej odsłonie cyklu o Barnimie bardzo ważną rolę. Są przecież tamy, rwące rzeki, jest nurkowanie i żeglarstwo, są ulewne jesienne deszcze, przeprawy przez mokradła, a nawet powódź. Mokry, jesienny nastrój buduje się tu przez znakomite opisy, które są już chyba znakiem rozpoznawczym serii. Świat widziany oczami Barnima jest po prostu pięknym, fascynującym miejscem, na które główny bohater (a wraz z nim czytelnik) patrzy zarówno okiem zachwyconego naturą podróżnika, jak i bardziej pragmatycznym, doświadczonego survivalowca. Jednak „Woda” to nie tylko niezłe opisy przyrody – świetne, dynamiczne sekwencje starć, przemyślane dialogi, miejscami dowcipne, miejscami poważne, ale przede wszystkim brzmiące prawdopodobnie i „po ludzku” (wiecie, jak ciężko jest przekazać informacje o świecie w utworze bez jednoczesnego wrażenia, że bohaterowie, którzy już to wszystko wiedzą, mówią tak jakby do nikogo? W „Wodzie” udało się to całkiem nieźle!). Jedyne, co trochę łamało mi imersję, to okazjonalne wstawki, które już w założeniu miały być humorystyczne – akurat humor w „Barnimie” do tej pory wychodził znakomicie jako dzieło przypadku, mimochodem, nie jako cel sam w sobie. Celowy komizm wypadł już trochę gorzej – mam na myśli pewną podstarzałą artystkę, która przewija się gdzieś w tle, ale dla dobra fabuły znowu nie mogę sprecyzować, co dokładnie mam na myśli.

Wraz z „Wodą” wydało się „Srebro” – jak wcześniej „Kamienie”, krótkie opowiadanie będące uzupełnieniem akcji z właściwej powieści. Podobnie jak wcześniej z „Ogniem”, kluczowe jest tutaj zachowanie właściwej kolejności – najpierw powieść, potem jej krótki prequel – aby nie zdradzić sobie zbyt wiele zbyt wcześnie. Spotkałem w sieci parę negatywnych opinii na temat pierwszej części właśnie dlatego, że nierozważny recenzent skutecznie popsuł sobie dużą niespodziankę, sięgając najpierw po opowiadanie, a potem po powieść. Proszę, zaklinam po raz kolejny – nie róbcie sobie czegoś takiego!

Myślę, że to dobry czas, by skończyć mój przydługawy wywód. Czytając „Wodę”, nie mogłem się od niej oderwać tak samo, jak wcześniej od „Ognia” – zdecydowanie trzyma poziom pierwowzoru, budując na solidnych podwalinach położonych przez pierwszą książkę – a po zakończeniu tak samo nie mogłem się otrząsnąć, że to już koniec. Komu wcześniej spodobał się letni „Ogień”, ten nie pożałuje, sięgając po jesienną „Wodę”... A potem wraz ze mną będzie niecierpliwie czekał na nadejście zimy i na „Lód”.

Za egzemplarz książki do recenzji dziękujemy autorowi – i wydawnictwu Tegono.

Dane ogólne:
Tytuł: Barnim. Woda
Autor: Bernard Berg
Wydawnictwo: Tegono
Rok wydania: 2017
Liczba stron: 350