poniedziałek, 26 czerwca 2017

„Wojna starego człowieka” John Scalzi

Ludzie są śmiertelni. Ten powszechnie znany, banalny fakt pozostaje jednym z problemów, na które wciąż próbujemy znaleźć rozwiązanie. W pomysłach naukę prześciga tylko literatura science fiction. Mieliśmy już parę pomysłów na uzyskanie nieśmiertelności, jeszcze więcej na przedłużenie życia, ale co ze starością? Realnie rzecz biorąc, dodawanie kolejnych lat do średniej długości ludzkiej egzystencji jak na razie powoduje jedynie wydłużenie okresu, w którym obserwujemy powolne umieranie naszego ciała, nieubłaganie postępującą utratę sprawności. Czy tego właśnie chcemy? A gdyby tak eksploracja kosmosu przyniosła nam jeszcze inną opcję w tym dylemacie?

John Perry decyzję o wstąpieniu do wojska podjął wraz z żoną dobrych parę lat temu. Nie obyło się bez scysji – syn, nie potrafiący zrozumieć, co podkusiło rodziców dotąd bardzo krytycznie wyrażających się na temat wojny, postanowił odciąć się od rodziny. Kathy nie udało się dożyć siedemdziesiątych piątych urodzin, będących magicznym niemal wyznacznikiem granicy między życiem ziemskim a międzyplanetarną służbą w imię obrony kolonii. John, samotny, podupadający na zdrowiu człowiek przed zgłoszeniem się na komisję rekrutacyjną odwiedził jeszcze grób żony – a potem, podpisawszy oświadczenie o tym, że zrzeka się wszelkich dóbr ziemskich i zostaje oficjalnie uznany za zmarłego, udał się windą kosmiczną w nieznane.

Jak to się dzieje, że stary człowiek zostaje żołnierzem? Sytuacja we wszechświecie, którą dość pobieżnie nakreśla czytelnikowi John Scalzi, jest dość skomplikowana. Nie jesteśmy sami w kosmosie, co więcej – planet zdatnych do zamieszkania jest o wiele za mało. Na ostrej rywalizacji o miejsce do życia cierpią kolonie, których ochroną zajmuje się właśnie SOK, czyli Siły Obronne Kolonii, prowadzące stałą akcję rekrutacyjną na Ziemi. W kosmos jako pierwsi polecieli obywatele krajów trzeciego świata, co wywołało spory sprzeciw wielu społeczności, nie można jednak powiedzieć, by byli oni grupą faktycznie uprzywilejowaną. A co z armią staruszków? Tu dopiero jest ciekawie: to żaden przymus, a jedynie możliwość. Starsi ludzie, którzy dobrze znają wartość życia i konieczność jego ochrony, posiadający ogromny bagaż ziemskiego doświadczenia, ze względów psychologicznych nadają się do tej roli idealnie. Fizycznie trochę mniej – ale i na to znajdzie się sposób. Jaki? To już trzeba przeczytać samemu.

John Perry wyjątkowo przypadł mi do gustu jako bohater. Trudno pamiętać o tym, że w powieści ma już siedemdziesiąt pięć lat – jego żywy charakter i ironiczny humor sprawiają, że z miejsca budzi sympatię. Nie jest on jednak osobą naiwną, wręcz przeciwnie: wykazuje sporo zdrowego rozsądku i ostrożności, do podejrzliwości włącznie. Jego rozmowy z kompletnie pozbawionymi poczucia humoru urzędnikami rekrutacyjnymi to tylko zapowiedź klimatu, który będzie  – głównie dzięki bohaterowi – utrzymywał się przed większość powieści. Pozostałe postacie wypadają rozmaicie, chociaż w ogólnym zarysie nie da się im wiele zarzucić. Każdego potraktowano z odpowiednią dbałością o szczegóły i, chociaż przez karty powieści przewija się ich dość spora grupka, nie ma się wrażenia schematyczności w ich konstrukcji. Ich wiek działa na korzyść całości, tworząc z całkiem poważnej przecież w tematyce książki – czarną komedię science fiction z wojskowym smaczkiem. Pewnej stereotypowości nie dało się jednak uniknąć i cierpią na nią postacie będące w SOK-u starszymi stopniem ze starszym sierżantem Ruizem na czele. On to, biorąc na siebie rolę pierwszego łącznika nowych z nieciekawą rzeczywistością, która na nich czeka, wywiązuje się z tego zadania doskonale w klasycznie wojskowy sposób (to znaczy – rzucając co chwila niecenzuralnym słowem i zmuszając całą jednostkę do regularnego biegania). Już z początku próbuje odżegnywać się od wizerunku standardowego „poczciwego dowódcy”, który najpierw skopie rekrutowi tyłek, by potem uśmiechnąć się z dumą, widząc postępy swoich „dzieci”. W końcu okazuje się być dokładnie tym – a to, jak niewdzięczna była w rzeczywistości jego misja, dowiemy się znacznie później.

Mnogość ras, która w uniwersum Scalziego zamieszkuje kosmos, opisana została w sposób dość pobieżny, wystarczający jednak, by było nad czym się zastanowić. Są one, oczywiście, na rozmaitym poziomie rozwoju technologicznego (w którym to wyścigu ludzkość znajduje się gdzieś pośrodku). Zastanawia jednak stopniowe hamowanie pędu rozwoju – wydawałoby się, że nowe potrzeby spowodują raczej jego przyspieszenie, wyścig zbrojeń i boom na nowe technologie. Nic podobnego. Co prawda, trochę więcej umiemy, ale nie jest tego wiele. Większość przedstawionych nam przez literaturę science fiction tworów ludzkiego umysłu działającego w skali kosmicznej tym pozostaje – fantastyką. Więcej z tego, co ziemianie posiadają czy używają po prostu ukradli innym kosmicznym nacjom bądź zdobyli na drodze handlu – i jest to opisane jako standardowy proceder. Zaciekawił mnie natomiast fakt religijności niektórych ras, a raczej zauważalna zależność pomiędzy stopniem zaawansowania rozwoju technologicznego a przywiązaniem do wiary – im wyżej, tym większej religijności należało spodziewać się po kosmitach.

„Wojnę starego człowieka” mogę z czystym sumieniem polecić. To kosmiczna czarna komedia, klimatem trochę przypominająca filmy z Lesliem Nielsenem, ale podbarwiona lekko zagadnieniami natury moralnej. Czym jest człowieczeństwo? Czy ktoś, kto beznamiętnie morduje przedstawicieli innych nacji, nawet jeśli robi to w obronie swoich, nadal może nazywać się człowiekiem? Jak daleko możemy posunąć się w walce o przetrwanie? Książka Johna Scalziego jest pozycją dobrą, choć niepozbawioną wad, a i zdecydowanie wartą tego, by poświęcić jej chwilę i zastanowić się nad przesłaniem, jakie niesie pod płaszczem wojskowego, ironicznego humoru.

Dziękuję za książkę wydawnictwu Akurat – a recenzja napisana została dla portalu Polacy nie gęsi.

Dane ogólne:
Tytuł oryginału: Old Man's War
Autor: John Scalzi
Wydawnictwo: Akurat
Rok wydania: 2016
Liczba stron: 400

piątek, 16 czerwca 2017

Gościnnie: Po drugiej (wydawniczej) stronie


Zirytowałem się. Tak najkrócej można określić mój stosunek do kolejnego posta, w którym blogerka nawala w wydawnictwa jak w worek treningowy. Czas zatem na odpowiedź z drugiej strony.

Na początek się przedstawię – Dawid Wiktorski, znany też jako Fenrir. Spora część czytelników (jeśli nie większość) pewnie mnie już nie pamięta lub nigdy nie poznała. Nic dziwnego, swoją przygodę z blogowaniem zakończyłem ponad dwa lata temu, a trwała ona blisko pięć lat (śmiem twierdzić, że wcale nie szło mi źle). Od ponad trzech lat jestem redaktorem, ponad rok pracowałem w wydawnictwie jako osoba odpowiedzialna między innymi za marketing. Byłem też redaktorem prowadzącym darmowej e-antologii „Geniusze fantastyki”, obecnie prowadzę większy projekt o nazwie „Fantazmaty”. Śmiem zatem twierdzić, że mogę wypowiadać się jako osoba będąca po obu stronach barykady.

1. Dajcie egzemplarz!

Istna mantra powtarzana w każdym poście pod tytułem „Dlaczego wydawnictwa są fuj i dlaczego blogerzy są pokrzywdzeni”. Nie oszukujmy się, większość blogów zakładanych jest z myślą o „darmowych” (tak, wiem, że nie są darmowe, ale nie zamierzam tu czynić analizy tematu) egzemplarzach do recenzji. 

Pragnę zaznaczyć jedną rzecz: nie jestem przeciwnikiem współpracy z blogerami, wręcz przeciwnie! W trakcie blogowania i swojej kariery poznałem spore grono ludzi, którzy naprawdę robią to, co lubią i przede wszystkim robią to z głową. Ale mówię tu o ludziach, którzy nie założyli bloga wczoraj, starają się doskonalić i piszą o tym, na czym się znają. No i oczywiście znają się na samym pisaniu, przynajmniej w jakimś stopniu.

Co zaś można zobaczyć w praktycznie każdym blogowym narzekaniu na wydawnictwa? Że wydawnictwa nie chcą dawać egzemplarzy, że wymagają oddania tekstu w konkretnym terminie, że śmią zgłaszać zastrzeżenia co do jakości (tak tak!), a także że nie odpisują. 

Pragnę teraz zapytać – dlaczego to wydawca jest sprowadzany do roli dostarczyciela książek? Dlaczego ciągle uderza się w wydawnictwa, w ogóle nie myśląc o tym, że może problem leży po waszej stronie? Czy kiedykolwiek pomyśleliście o tym, że wasz blog może nie być atrakcyjny dla wydawcy? Że piszecie o wszystkim i o niczym, że piszecie słabo, że szata graficzna bloga odstrasza na kilometr? Że macie za mały staż, że są ludzie lepsi i bardziej od was doświadczeni?
Nie sądzę.

Podczas pracy w wydawnictwie otrzymywałem całkiem sporo zgłoszeń od blogerów, którzy chcieli podjąć współpracę. Pół biedy, jeśli za entuzjazmem szły przynajmniej konkretne zainteresowania, można było sprawdzić delikwenta i zaprosić do współpracy (ale nie zawsze, wielu osobom odmówiłem). Nie ukrywam, że istniały też wiadomości typu „generalnie to nie chcę nic konkretnego, co dacie do recenzji, to wezmę z chęcią”, które pozostawiały mnie z uczuciem zażenowania – książki to „produkt” bardzo różnorodny i ciężko mi zrozumieć tak lekceważący stosunek zarówno do autorów, jak i wydawcy. Za każdym tytułem stoi sztab ludzi, który zajmował się tekstem – za każdym razem proces wydawniczy wyglądał inaczej, za każdym razem książka znajdzie innych odbiorców. Tymczasem w powyższym scenariuszu wszystko sprowadzało się do „daj książkę, byle za darmo”. Pewnie nawet książkę kucharską mógłbym mu wcisnąć, gdybym był za promocję takiej odpowiedzialny.

Nie oszukujmy się – znaczna część blogosfery nie jest atrakcyjna dla wydawców, szczególnie jako część promocji książki. Realne zasięgi są niewielkie, ogromna większość ruchu jest generowana wzajemnie przez blogerów, a z roku na rok cała ta internetowa społeczność jest wyszydzana coraz mocniej. Nie bez powodu – blogi wartościowe dosłownie są zalewane potokiem chały.

Pragnę też podkreślić, że czasami na maile nie otrzyma się odpowiedzi – w istocie. Czy ktoś  w ogóle zastanowił się, że pracownicy marketingu wcale nie czekają z herbatką w dłoni na wasze maile? Nie twierdzę, że sytuacja z nieodpisywaniem jest okej, ale zrozumcie, że obowiązków jest tona, przychodzących maili (znacznie ważniejszych niż „dajcie egzemplarz X!”) jeszcze więcej. Czasami zapomni się odpisać, czasami zostawi to na później, które już nigdy nie nastąpi, bo mail zostanie przykryty setką kolejnych. Taka specyfika branży – nie odpisali wam? Przypomnijcie się. Nie odpisali ponownie? Zostawcie, brak odpowiedzi też jest odpowiedzią, nawet jeśli niekoniecznie miłą.

2. Wyzysk, wszędzie wyzysk!

Blogerzy bardzo często narzekają na to, że nikt im nie płaci, że poświęcają swój czas i umiejętności (nawet jeśli tych ostatnich brak), a wydawnictwa to krwiopijcze szuje. 

Czy ktokolwiek zmuszał was do akceptacji warunków? Pytam, bo autorami takich komentarzy bardzo często są osoby, które same z siebie zgłaszają się do wydawnictw, a nie na odwrót.  

Zrozumcie – złą sytuacją jest, gdy wydawnictwo próbuje z blogera zrobić tubę reklamową, ale jeszcze gorszą, gdy bloger oskarża wydawnictwo, że bezpośrednie zabiegi mające na celu zdobycie odrobiny więcej klików (kanały społecznościowe, zdjęcia etc.) nie są dla blogera, a dla wydawcy.

Tak, bloga książkowego zmonetyzować w Polsce cholernie trudno, jednak weźcie pod uwagę, że to wy założyliście bloga. To wasz blog i to wy decydujecie, ile czasu chcecie mu poświęcić. Jeśli coś nie sprawia wam przyjemności i wypatrujecie tylko wymiernych zysków, to dlaczego w ogóle pojawiają się oskarżenia pod adresem wydawców, którzy na taki układ przystępują? Pamiętajcie, że zarówno bloger chce mieć coś z tego układu (książka do recenzji), jak i wydawca (tekst i reklamę). I fakt, że nikt nie płaci za recenzję nie oznacza, że macie prawo do napisania tekstu na „odwal się”. 

Fakt, gros marketingowców nierzadko nawet nie wie, jaką książkę reklamuje i nie zwracają uwagi na karygodne błędy w recenzji (pomińmy już aspekt braku wiedzy na temat samych recenzji), ale wciąż to wy jako autorzy tekstu jesteście zobowiązani do dbania o ich jakość. Reagowanie na krytyczne komentarze odpowiedziami typu „Nie podoba się? Nie czytaj” albo moim ulubionym „To Pańska opinia i ma Pan do niej prawo” tylko wbija kolejne gwoździe do sporej trumny. Olewajcie hejt, ale nauczcie się, że krytyka i wskazanie błędów w tekście (szczególnie gdy robi to ktoś z większą od was wiedzą) przyniesie plusy.

Nadmienię jednak, że nie oznacza to, że można pleść, co ślina na język przyniesie i nie konsultować np. wpisów o wydawnictwach przed publikacją – bo sporo takich zawiera wierutne bzdury, w które uwierzą osoby bez żadnej wiedzy na ten temat. Skonsultować się z osobami z branży naprawdę nie jest trudno, trzeba tylko chcieć.

3. Kontynuujcie serię!

Zdecydowanie uwielbiam ten punkt. Praktycznie nikt nigdy nie zastanowił się, dlaczego sytuacja z wieloma seriami wygląda, jak wygląda.

Wydawnictwo to firma, a zadaniem firmy jest zarabiać – jeśli sprzedaż jest niewystarczająca (a taką można tylko przewidywać, w praktyce przypomina to bardziej rosyjską ruletkę), to trudno wymagać od wydawcy, by za niewystarczające zainteresowanie czytelników dopłacał do wydania całej serii. Tym bardziej, że koszty związane z wydaniem książki to nie równowartość kieszonkowego, lecz gruba kasa – w wariancie bardzo optymistycznym i niskonakładowym? Kilkanaście tysięcy złotych. Bardziej „rynkowe” warunki to już kilkadziesiąt tysięcy. Dobrą połowę kwoty zabierze dystrybutor, zostaje połowa, z której trzeba opłacić koszty procesu wydawniczego (wspomniane wyżej kwoty), ale także funkcjonowanie wydawnictwa (bo czynsz, rachunki i pracownicy kosztują), a i jeszcze fajnie byłoby wyjść na plus, nie na zero.

Dlaczego w ogóle uważacie, że wydawca robi wam na złość decyzją o niekontynuowaniu serii? Naprawdę nikt nie będzie dopłacał ciężkiej kasy tylko po to, by co najwyżej kilkadziesiąt osób mogło przeczytać tekst po polsku (a tak najczęściej wyglądają wszystkie zmasowane akcje mające na celu wywarcie na wydawcy nacisku). 

Tak, nie lubię przesady (bo wszyscy wiemy, że jedna z czołowych polskich oficyn swego czasu zaczęła multum serii i nie skończyła prawie żadnej, ale to już typowa przesada w drugą stronę), ale, na litość, zrozumcie, że wydawnictwo nie jest instytucją charytatywną. Macie prawo być rozgoryczeni, nie macie prawa wyzywać pracowników wydawnictwa (tak, takie sytuacje mają miejsce).

4. Nie tykać!

To chyba najgorsze, co w ogóle ma miejsce w blogosferze i zjawisko narasta od dłuższego czasu – uzurpowanie sobie statusu świętych krów, których nie można w ogóle tknąć. Jakakolwiek krytyka w kierunku pojedynczej osoby/całej blogosfery? Natychmiastowe zwarcie szeregów i plucie jadem w stronę krytykującego, że nie miał prawa, że mógł kogoś urazić/obrazić/zrazić/zranić. Czy kiedykolwiek skończyło się to choć odrobiną refleksji, że może coś jest do zmiany, że może czas na zmiany? Nawet jeśli tak, to w przypadku jednostek, nie w przypadku grupy. Przykładów daleko szukać nie trzeba – wszyscy pamiętają aferę z jednym mało przyjemnym twórcą (nazwiska nie podam, coby reklamy nie robić). Miał prawo uważać recenzję za złą. Czy ktokolwiek w ogóle wziął pod uwagę taki scenariusz? Nie, na językach było tylko jego zachowanie, natomiast jakością recenzji jego ofiary nie zainteresował się zupełnie nikt. 

Nie tak dawno inny twórca w swoim felietonie wspomniał jedną z recenzji swojej powieści – nazwisko i tytuł także są nieistotne. Istotna jest reakcja blogosfery, w której rozbrzmiały ryki oburzenia, że jak to śmiano naruszyć święte prawo recenzenta do własnego zdania!

Czasami lubię przejrzeć recenzje redagowanych przeze mnie tytułów – z ciekawości, jak inni odebrali to, nad czym pracowałem i czy moje poprawki miały realny wpływ na odbiór książki. Pominę już fakt, jak wiele razy można znaleźć w recenzjach fałszywe informacje lub interpretacje dosłownie z kosmosu, bo o tym można by pisać bardzo długo. 

Jaki jest tego efekt? W wydawcę (a pośrednio w autora) mogą uderzać wszyscy. A co z blogerami? Czy można krytykować krytykującego? Reakcja blogosfery (nie pierwsza, nie druga i nawet nie trzecia) każe sądzić, że absolutnie nie. Naprawdę nie należy się zatem dziwić, że blogosfera jest odbierana w sieci niezbyt pozytywnie.

5. Bo tylko ci popularni mają dobrze!

Skąd bierze się popularność poszczególnych blogów? Jest kreowana w sporej mierze przez… innych blogerów. Wystarczy zajrzeć w komentarze pod losową recenzją – festiwal nic nieznaczących komentarzy, które mają za zadanie głównie pokazać, że ich autor w ogóle istnieje i może gdzieś tam sobie bloguje. Wydawcy – mimo wszystko – w znacznej mierze zależy na dotarciu z tytułem do jak największej grupy odbiorców. Efekt? Czasami wręcz na siłę nie wspiera się dobrych, lecz popularnych, którzy stali się popularni dzięki innym blogerom. I nakręca się spirala – bloger jest wielbiony przez grono maluczkich, którzy przyklasną największym bzdurom, jakie wyjdą spod jego pióra. Jest to bardzo dobrze widoczne we wszystkich postach krytykujących wydawnictwa – chyba nie widziałem blogera, który publicznie zastanowiłby się nad zasadnością oskarżeń, czy nie są one tylko wymysłem autora.

6. Nikt nam nie zagrozi

To już raczej forma podsumowania – w świetle tego, że bardzo wielu blogerów wciąż uważa, że to wydawcy powinni być na ich zawołanie. Otóż nie – internet jest bardzo dynamicznie zmieniającym się tworem i obecnie blogosfera książkowa zaczęła być w odwrocie. Potwierdzają to rozmowy z osobami z branży, potwierdzają to ostatnie ruchy większych oficyn w ograniczeniu liczby egzemplarzy recenzenckich dla blogerów. 

Czas sobie uświadomić, że blogosfera książkowa w obecnym kształcie nie ma przyszłości poza byciem środowiskiem dla ludzi lubiących pisać o czytaniu. Pojawia się coraz więcej innych kanałów promocji książek, a blogi tracą na znaczeniu z bardzo prostego powodu – nie są w stanie zainteresować czytelnika innego, niż tego wywodzącego się z tej samej internetowej społeczności. Innymi słowy: mamy do czynienia z wężem zjadającym własny ogon.

Dawid „Fenrir” Wiktorski
Kontakt: dawidwiktorski@gmail.com

poniedziałek, 12 czerwca 2017

Jen Sincero „Jesteś Kozak! Uwierz w siebie i zacznij żyć pełnią życia”


Trudno być szczęśliwym w nowym, pięknym dwudziestym pierwszym wieku. Przynajmniej tak można sądzić, zważywszy na to, jak wiele na rynku wydawniczym pojawia się rozmaitych poradników, których autorzy próbują nauczyć nas, jak być szczęśliwymi, żyć pełnią życia, odkryć wewnętrzną harmonię, wszystko sobie poukładać. Kryje się za tym prosta logika – ktoś musi to przecież czytać, skoro gatunek cieszy się aż tak dużą popularnością, że wciąż i wciąż pojawiają się nowi nauczyciele szczęścia z kolejnym zestawem praktycznych mądrości, mających uwolnić twój (tak, twój, nie kogoś innego!) wewnętrzny potencjał do bycia pięknym, mądrym, przebojowym i bogatym. Mało optymistyczną rewelacją jest za to taka, że... Wraz z przesyceniem się rynku popyt powinien słabnąć – a nie słabnie. Przybywa poradników, a nie przybywa szczęśliwych ludzi, więc nadal przybywa poradników. Czy rozwiąże to kolejna pozycja wydawnictwa OnePress? Przekonajmy się: oto „Jesteś Kozak! Uwierz w siebie i zacznij żyć pełnią życia” autorstwa Jen Sincero.

Na samym początku jedno spostrzeżenie – polski tytuł tej pozycji być może nie do końca oddaje ideę, która stała za nim w oryginale. Słówko „Kozak” dość powszechnie i raczej przykro kojarzy się przecież z osiedlowymi wirachami, których szczytowym osiągnięciem jest naparzanie się po facjatach na sobotnich potańcówkach przy techno (ciut rzadziej natomiast – ze zbrojną formacją rozrabiaków wywodzącą się z Ukrainy od XVI do XVIII wieku, też nieszczególny powód do dumy). Użytym w oryginalnym tytule publikacji słowem jest „badass”, tyle że akurat nie ma ono polskiego odpowiednika (przynajmniej oficjalnego – spotkałem się z ciut lapidarnym tłumaczeniem „złodupiec”, ale... ech), stąd myślę, że tłumacz mimo wszystko poradził sobie całkiem nieźle. Co to więc znaczy „badass”? Słowo to spopularyzowało się mocno w ciągu ostatniej dekady, a jego pierwotne znaczenie uległo pewnemu rozwodnieniu, gdyż bywa tak nazywane wszystko, co budzi jakiekolwiek pozytywne odczucia. Tymczasem „człowiek o złej dupie” to po prostu osobnik twardy, bezkompromisowy, niedający sobą pomiatać, ktoś, kto zna swoją wartość i nie boi się jej egzekwować. Jak więc, zdaniem pani Sincero, mieć złą dupę, to znaczy oprócz nabawienia się zmian zwyrodnieniowych części lędźwiowej kręgosłupa lub stawu biodrowego, bądź hemoroidów?

Poradnik zaczyna się obiecująco – autorka opowiada o swoich doświadczeniach w poszukiwaniu szczęścia w życiu, o dziesiątkach odbytych kursów i seminariów, na których nasłuchała się różnych głupstw, a które i tak nie sprawiły, że jej życie nabrało właściwego kolorytu. Ponura, zamartwiająca się o wszystko, radząca sobie nieźle, ale uważająca gdzieś w środku, że „nieźle” to mało – życiowe, prawda? Jak z takiej sytuacji przeszła na zupełnie przeciwny biegun? Nie precyzuje, ale twierdzi, że pierwszym etapem musi być podjęcie decyzji o chęci zmiany. Trzeba przestać marzyć, a zacząć planować – przestać gdybać, zacząć działać.

Pierwszy rozdział stanowi napisany z jajem, humorem i polotem zestaw właśnie takich porad, które są oczywiste dla każdego, po prostu piekielnie trudno na nie wpaść. Sincero wskazuje na to, jak ważne są podświadome przekonania, które wpojono nam we wczesnych latach życia oraz jak mogą one w destruktywny sposób oddziaływać na nasze dążenie do szczęścia. Nie jest to podręcznikowa psychoanaliza, bardziej bycie szczerym wobec samego siebie i praktyka trudnej sztuki słyszenia własnych myśli, rozumienia własnych dążeń i pragnień. Styl autorki jest lekki i sympatyczny, różne pomysły przeplata anegdotami wyrwanymi z własnego życia, co kojarzy się nieco z przyjacielską pogawędką przy piwie. Sincero nie usiłuje mędrkować, pouczać, nie sili się na profesjonalny, pretensjonalny ton, z jakiego znani są rodzimi „kołcze”, nie próbuje podpierać się bzdurnymi teoryjkami z rodzaju „amerykańscy naukowcy” i jeszcze nazywać tego psychologią. To jest w porządku i za to ogromnie autorkę szanuję.

Niektórzy z naszych czytelników pewnie czekali na ten moment. Wykrakaliście, no to macie – po tak zachęcającym wstępie zaczyna się standardowa wyliczanka: pozytywne myślenie, afirmacja, zaklinanie rzeczywistości, jeszcze raz afirmacja, jedność z Kosmiczną Energią. Innymi słowy – wszystko to, co proponuje każdy inny życiowy doradca, chociaż napisane nieco przystępniej. Z oceanu zdegenerowanej mądrości Wschodu da się sporadycznie wyłowić jakiś wartościowy aforyzm. Autorka przynajmniej wydaje się wierzyć w to, o czym pisze, zamiast po prostu kopiować cudze pomysły celem „programowania” swojego życia na „większą mamonę”, jak to robią niektórzy, także z naszego podwórka. Ba, to prawdopodobnie pierwszy tego typu poradnik, w którym możemy uświadczyć czegoś na kształt bibliografii, zaś seminaria obowiązkowo polecane na ostatniej stronie wyjątkowo nie są prowadzone przez samą autorkę (mimo że sama takie eventy prowadzi), stanowiąc jedynie wyliczenie tych, które szczególnie się jej spodobały. W zalewie podobnych poradników takie szczere, rzeczowe podejście do tematu to rzadkość.

Jak więc treść poradnika Jen Sincero ma się do jego tytułu? Mówię to z niekłamaną przykrością, ale po lekturze „You Are A Badass”, moja dupa ma się wcale nie gorzej niż wcześniej. Nie mogę za to powiedzieć, że czytało mi się nieprzyjemnie – „Jesteś kozak!” jest książką ciepłą, pozytywną i radosną. Nie twierdzę, że zmieni twoje życie – to zarezerwowane jest dla wielkich myślicieli czasów już dawno minionych i to tam powinno się szukać odpowiedzi, a nie w kolorowych paperbackach AD 2017 – ale jeśli poradniki „jak żyć”, pozytywne myślenie, afirmacja i poczucie jedności z Kosmosem to twoja rzecz, ten wydaje się być całkiem niezły.

Za udostępnienie egzemplarza do recenzji dziękujemy wydawnictwu One Press.

Dane ogólne:
Tytuł oryginału: You Are A Badass: How to Stop Doubting Your Greatness and Start Living an Awesome Life
Autor: Jen Sincero
Wydawnictwo: OnePress
Rok wydania: 2017
Liczba stron: 272

środa, 7 czerwca 2017

Stanisław Lem - „Planeta LEMa. Felietony ponadczasowe”

Stanisław Lem po dziś dzień pozostaje najbardziej znanym za granicą polskim fantastą. Jego powieści przetłumaczono na niemal czterdzieści różnych języków, zaś ich łączny nakład w pewnym momencie przewyższył liczbę obywateli naszego kraju. Autor “Solarisa”, “Cyberiady” czy “Dzienników Gwiazdowych” jest pierwszym twórcą science-fiction, jakiego poznają polskie dzieci w wieku szkolnym. Mimo to zaskakująco niewiele osób zdaje sobie sprawę, że Lem to nie tylko fantastyka. Do dorobku literackiego autora zaliczają się także rozliczne eseje filozoficzne, futurologiczne oraz, przede wszystkim, publicystyka naukowa. To właśnie całokształtowi publicystycznej twórczości naszego rodaka poświęcona jest nowa pozycja proponowana przez Wydawnictwo Literackie – oto „Planeta Lema. Felietony ponadczasowe”.

Książka zawiera 85 tekstów największego z polskich fantastów, publikowanych w latach od 1954 do 2005. Artykuły te podzielono na pięć tematycznych części. W pierwszej z nich, zatytułowanej “Kultura”, zgromadzono teksty autora na ogół tematów związanych – przede wszystkim, choć nie tylko – z literaturą. Poznamy więc poglądy Lema na twórczość wielu współczesnych mu pisarzy dzisiaj uznawanych za klasyków – dowiemy się, jakie były jego wrażenia po lekturze “Dżumy” Camusa i co właściwie ma w sobie Sienkiewicz, czego nie mają inni twórcy. Teksty na tematy okołoliterackie zdecydowanie zasługują na uwagę przede wszystkim dzięki niewiarygodnym zdolnościom ich twórcy do rozkładania przeczytanych przez siebie pozycji na czynniki pierwsze i analizowania ich rozmaitych walorów – ta właśnie dociekliwość i analityczność będzie dawać o sobie znać w wielu innych felietonach i jest jedną z najbardziej atrakcyjnych cech Lemowego pisarstwa w ogóle. Jednak “Kultura” to nie tylko literatura – to także komentarze do zmieniającej się rzeczywistości przełomu dwóch wieków i dwóch ustrojów. Co Lem sądził o telewizji satelitarnej, amerykańskiej science-fiction albo pewnym serialu z Davidem Hasselhoffem i czarnym pontiakiem w roli głównej? Tutaj można się tego dowiedzieć.

Część drugą stanowi zbiór tekstów z kategorii publicystyki naukowej, zatytułowany po prostu “Nauka”. Jest to najdłuższa składowa “Planety Lema”, co nie powinno dziwić – zawiera bowiem teksty i najobszerniejsze, i najbardziej wnikliwe, dowodząc rozlicznych naukowych pasji ich twórcy. Różnorodność podejmowanych tu tematów jest olbrzymia – od początków “ery atomowej” i dziejów projektu Manhattan z dokładnym opisem tego, jak obie strony konfliktu w czasie drugiej wojny światowej dążyły do atomowej supremacji, poprzez cykl sześciu wykładów poświęconych możliwości (czy raczej jej braku) spotkania ludzkości z rasą pozaziemską, a kończąc nawet na artykułach z dziedziny genetyki, ewolucjonizmu czy paleontologii. Pojawi się nawet jedna lub dwie próby rozliczenia z paranaukową szarlatanerią spod szyldu Uri Gellera czy Kaszpirowskiego. Ogrom wiedzy w połączeniu ze zdolnością dogłębnego spojrzenia i pełnym humoru stylem opowiadania czyni z tych tekstów nie lada gratkę dla każdego, kto ceni sobie rozważania na tematy związane z naukami ścisłymi.

Teksty nieco bardziej przyziemne znajdziemy w dwóch z kolejnych części zbioru – będą to “Wydarzenia” oraz “O sobie”. O ile rozpiętość tematów w poprzednich rozdziałach robiła wrażenie, chociaż dało się je zamknąć we wspólnej kategorii, te dwa nie mają ścisłego wspólnego mianownika. W pierwszym z wymienionych możemy, między innymi, poznać refleksje Lema na temat zamachów z 11 września 2001 r., dowiedzieć się, co pisarz myślał o protestach przeciwko otwarciu elektrowni atomowej w czeskim Temelinie, albo co sądził o polityce zagranicznej putinowskiej Rosji. Druga traktuje o bardziej osobistych przeżyciach autora, zarówno tych ważniejszych, jak i bardziej prozaicznych – wrażenia po obejrzeniu ekranizacji swojej najważniejszej powieści (chodzi, oczywiście, o “Solaris”) czy… obserwacje z zachowań ludzi stłoczonych u wejścia na kolejkę linową na Kasprowy Wierch, usiłujących dostać się na górę na wiele rozmaitych sposobów.

Swoistą wisienką na szczycie tortu jest “Przyszłość”. Stanisław Lem był szeroko znany między innymi ze swojej działalności na polu futurologii. Zawarte tu felietony stanowią dowód jego biegłości w dziedzinie ekstrapolacji, zaś możliwość zestawienia jego przypuszczeń sprzed dwóch dekad ze stanem faktycznym świata AD 2016 budzi zarówno fascynację, jak i szczery niepokój. Starcie kultur, rozchwianie klimatyczne, masowe zidiocenie – to tylko kilka z bardziej oczywistych prognoz, które okazały się aż zbyt trafne. A jest ich jeszcze więcej. Czy rzeczywiście dane nam będzie wyruszyć na podbój gwiazd? Gdzie leży granica rozwoju technologicznego? I na te pytania autor ma swoje odpowiedzi. Czy równie trafne? Czas pokaże.

Kto w życiu przeczytał choć jedną powieść Lema, ten z grubsza wie, czego może spodziewać się po tym zestawieniu – błyskotliwych analiz, odrobiny inteligentnego humoru podlanego pewną dozą ironicznej kpiny, przytomnego spojrzenia na wiele aktualnych do dziś kwestii z perspektywy zadeklarowanego mizantropa oraz… trochę zwykłego, ludzkiego narzekania. Wszystko to okraszone jest językiem pięknym, kwiecistym i okrągłym – takim, jakiego dzisiaj się już nie spotyka. Sprawia to jednocześnie, że dla jednych „Planeta Lema” będzie źródłem niesłabnących zachwytów, zaś dla drugich, preferujących bardziej dosadne przedstawianie rzeczy, lekturą trudną, może trochę męczącą. Zapewniam jednak (trochę na własnym przykładzie), że i do tego da się przyzwyczaić, zaś trud włożony w zmierzenie się z nią z całą pewnością jest tego wart.

Oczywiście możliwość spojrzenia na różne sprawy z perspektywy Stanisława Lema nie jest najważniejszą, choć nadal istotną, zaletą tej książki. Zbiór tekstów na rozmaite tematy daje przede wszystkim niezwykły, wielopłaszczyznowy wgląd w misterną konstrukcję umysłu pisarza, pozwalając na pełniejsze zrozumienie jego twórczości i dostrzeżenie, jak ewoluowała w miarę coraz większego zrozumienia przez niego rozmaitych kwestii. Zdecydowanie polecam więc “Planetę Lema” każdemu, kto Lema czytał i chciałby wiedzieć więcej. Bo chociaż niektóre z tekstów autor napisał ponad pół wieku temu, nadal niosą one ze sobą powiew świeżej, trafnej myśli i zdrowego rozsądku – wydawałoby się, cechy zamierającej w czasach, w jakich przyszło nam żyć. To rzeczywiście „Felietony ponadczasowe”.


Dane ogólne:
Tytuł: Planeta LEMa. Felietony ponadczasowe
Autor: Stanisław Lem
Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie
Rok wydania: 2016
Liczba stron: 592

niedziela, 4 czerwca 2017

Fantazmaty – nowy projekt darmowej antologii z najlepszymi tekstami fantastycznymi!


Ekipa odpowiedzialna za Geniuszy fantastyki przedstawia kolejny zbiór i… konkurs!

Fantazmaty – tak postanowiliśmy nazwać nasz nowy projekt. Pod tą nazwą kryje się konkurs literacki, który pomoże adeptom pióra zaistnieć w świadomości czytelników, a także antologia, w której stworzenie zaangażowało się już kilkadziesiąt osób.

Przyświeca nam jedna idea – promowanie polskiej fantastyki. Pokazanie, że nie mamy się czego wstydzić w porównaniu do twórców zagranicznych. W związku z tym zapraszamy do udziału w konkursie literackim. Wyłonimy w nim do pięciu twórców, których teksty opublikujemy w antologii. Chcemy dać każdemu dostęp do przygotowanych opowiadań – w związku z tym Fantazmaty, podobnie jak nasz poprzedni projekt (Geniusze fantastyki, wydani w lutym 2016) zostaną udostępnione do pobrania całkowicie za darmo.

Nie trzeba jednak się spieszyć z zasiadaniem do pióra – premierę antologii przewidujemy na wiosnę 2018. Do tego czasu pragniemy przygotować dla was najciekawsze historie, jakie wyjdą spod piór zaproszonych autorów.

W skrócie:
Fantazmaty – rusza fantastyczny konkurs literacki
Fantazmaty – darmowa antologia najlepszej polskiej fantastyki
Wiosna 2018 – przewidywana premiera
PDF, ePub, mobi – antologia będzie do pobrania w wersji elektronicznej

Po dalsze informacje zapraszamy na stronę http://fantazmaty.pl!






piątek, 2 czerwca 2017

More Books #27 Maj - Czerwiec 2017, czyli stos wszystkiego

Znacie to uczucie, kiedy obiecujecie sobie, że w przyszłym miesiącu zwolnicie z gromadzeniem dóbr, ustawiając sobie za priorytet ogarnięcie tego, co już jest na stanie? Ech, ja sądziłam, że maj będzie raczej ubogi w nowe nabytki, tymczasem dzisiaj, poskładawszy wszystko do kupy, odrobinę się przeraziłam. Zrobiło się tego... dużo. Nic nowego, powiecie, ostatnimi czasy w końcu stosiki są tu raczej stosiskami, a my z radością się przez nie przegryzamy. Teraz jednak widnieje przed nami groźba przeciągniętych do ostatecznych granic terminów, więc... przydałby się urlop! A pracy, jak na „złość”, coraz więcej. Nic to, trzeba działać!

Postanowiłam skorzystać z pogody i wynieść inwentarz do zdjęć na podwórko. Dziwnym następstwem tego faktu była słoneczna poświata na większości zdjęć, której nie widziałam na ekranie telefonu. Dlatego też mają takie dziwne kolory - po prostu próbowałam z nich wydobyć co się da, aby wszystko było względnie widoczne.

W majowych stosach królują egzemplarze recenzenckie, tym razem jest jeszcze większy miszmasz gatunkowy. Książki, komiksy, planszówki, a nawet... mangi! Za większą część podziękować muszę portalowi Konwenty Południowe, a reszta... przekonajmy się.

Otóż i stos konwentowy pierwszy - całość jego zawartości otrzymaliśmy dzięki uprzejmości portalu.
1. „Męczeństwo Sabbat”, Dan Abnett, Copernicus Corporation. Łotr bardzo polubił się z serią Duchy Gaunta, a ten tom chyba podobał mu się bardzo, sądząc po tym, że co rusz odczytywał mi fragmenty tekstu.
2. „Zdradziecki Generał”, Dan Abnett, Copernicus Corporation. Dalszy ciąg Duchów Gaunta, jak widać różniący się wymiarem od poprzedniego tomu - tłumaczymy to tym, że to początek nowego wątku. Chyba.
3. „Bitwa o Otchłań”, Ben Counter, Copernicus Corporation. Łotr czyta, jakoś go nie zachwyca, ale i do najgorszych nie należy.
4. „Łowca Czarownic”, C.L. Werner, Copernicus Corporation. Ten z kolei czeka grzecznie na mnie (:
5. „Wyspa Mgieł”, Maria Zdybska, Genius Creations. Nowości starego dobrego GC, czekają w kolejce.
6. „Komandoria 54. Szare Płaszcze”, Marcin A. Guzek, Genius Creations. Intyrgująca pozycja... ale jeszcze chwilkę poczeka, aż się zaległości nadrobią.
7. „Kruger IV. Lis”, Marcin Ciszewski, WarBook. Skończyłam w ostatnich dniach tom 3, czas zabrać się za ostatni (:

Stos 2: ogólny.
8,9. „Misery” i „Zielona Mila”, Stephen King, Ringier Axel Springer Polska. Bo King, bo kolekcja, bo ładne, wreszcie: bo chciałam „Zieloną Milę”, a „Misery” się wzięło przy okazji.
10. „Wołyń. Bez litości”, Piotr Tymiński, Novae Res. Od autora, wzięte z ciekawości, może nie być złe.
11. „Radykalni. Terror”, Przemysław Piotrowski, Videograf. Egzemplarz recenzencki od niedziałającego już portalu Polacy nie gęsi, cóż, ostał się Kotu.
12. „Ostatni”, Andrzej Wronka, self-publishing. Recenzowani przez Łotra dla Polacy nie gęsi. Też zamierzam przeczytać tę książkę.
13. „36 forteli. Chińska sztuka podstępu, układania planów i skutecznego działania”, Piotr Plebaniak, Zysk i S-ka. To dopiero ciekawa książka! Jest kolejnym rykoszetem po Gąskach, recenzja będzie więc na blogu (:
14. „Pan Ciemnego Lasu”, Lian Hearn, Mag. Łotrowy zakup, bo spodobał mu się bardzo pierwszy tom.

Stos 3: mieszany.
15, 16. „Smokopolitan” grudzień 2016 i aktualny numer. Postanowiliśmy jednak spróbować się z prasówką (:
17,18,19,20,21. „Green Blood”, Masasumi Kakizaki, JP Fantastica. Manga! I to jaka! Przepięknie rysowana manga. Aż chce się macać. I czytać.
22. „Wstrząs”, antologia komiksowa, Fantasmagorie. Przekazana mi przez portal Creatio Fantastica, pisałam już parę słów na jej temat (:
23. „Jazda na rydwanie”, Julian Hardy, self-publighing. Od autora, zapowiada się ciekawie.
24. „Fistaszki zebrane t.3”, Charles M. Schulz, Nasza Księgarnia. Ostatnia z pozycji otrzymanych przez nas za pośrednictwem Gąsek, również będzie recenzowana na bloga.

Stos 4: gry!
25. „Rosyjska Ruletka: Mistrzostwa Świata”, wydawnictwo Black Monk. Od portalu Konwenty Południowe, zagrana, zrecenzowana.
26. „Super Munchkin”, Black Monk, również Konwenty Południowe. To jeszcze czeka na granie (:
27. „Ogródek”, Wydawnictwo Rebel, Konwenty Południowe. Polubiłam się z tą gierką - chociaż nie jest wymagająca, to jest lekka i przyjemna. I ma w sobie kociaki!
28. „Doom. The Boardgame“, Fantasy Flight Games, druga edycja. Łotr nie mógł się oprzeć i kupił. Pograliśmy trochę, trzeba przyznać, że przyjemne. I można grać złymi i bić dobrych! :D


Tyle! Ciężko było, ale jaka satysfakcja... 
Widzicie coś dla siebie? Koniecznie dajcie znać w komentarzach!

czwartek, 1 czerwca 2017

Miroslav Žamboch „Wilk Samotnik”

Koniasz to jeden z bardziej nietuzinkowych bohaterów fantasy ostatnich lat. Z pozoru bazuje na motywie, który mocno już wyeksploatowano – ot, najemnik, który jest czymś więcej niż bezmyślnym ramieniem do trzymania miecza, zaś w chwilach wolnych od zabijania prócz picia i kobiet ceni sobie dobrą książkę. Miroslav Żamboch obdarzył jednak swojego protagonistę czymś, czego brakuje tuzinowi Drizztów, Fitzów albo Elriców – słowiańską duszą i fantazją. Uczynił go zwykłym człowiekiem, obdarzonym ludzkimi wadami i przywarami, ale jednocześnie podarował mu bycze jaja i nieco polotu. Koniasz jednak miał się ostatnimi czasy niezbyt dobrze – tom opowiadań o jego przygodach, „Krawędź żelaza”, był istnym pokazem literackiej miernoty. Czy kolejna książka opowiadająca o jego przygodach wyrówna poziom do świetnego pierwowzoru? Przekonajmy się.

„Wilk Samotnik” podejmuje akcję w nieokreślonym czasie po wydarzeniach zarówno z „Na ostrzu noża”, jak i „Krawędzi żelaza” – jak pamiętamy, Koniasz zdążył w tym czasie narobić sobie trochę dobrze sytuowanych wrogów. Sukces wyprawy na nieznane ziemie, zakończonej założeniem dobrze prosperującej osady, wywrócił na drugą stronę rynek zboża w Cesarstwie, wydarzenia na Pustyni Gutawskiej zakończyły się niemałym skandalem dyplomatycznym i prawie doprowadziły do wojny… Nic więc dziwnego, że ktoś w końcu postanowił pozbyć się najemnika-wrażliwca. Koniasz dobrze zdaje sobie sprawę z tego, że jego dni są policzone – i z właściwym dla siebie stoickim spokojem żyje tak, jak żył do tej pory. Rzecz jasna, przyjmując kolejne niebezpieczne zlecenie. Jeden z klanów czarodziejów jest żywo zainteresowany odkryciem położenia sekretnej cytadeli jeszcze sprzed czasów Wojen Magów, które na zawsze odmieniły oblicze świata. Najemnik przybywa więc do Krachtiburga…

…by odkryć, że i w samym mieście dzieje się niemało. Tajemniczy morderca nocami przyozdabia ulice dziesiątkami trupów, ktoś porywa z pozoru niepowiązanych ze sobą ludzi, wszędzie kręcą się śledczy z Konwentu do spraw czarnoksięstwa, a w dodatku ktoś nasłał na Koniasza cały klan wojowników ninja – ktoś, kto też byłby zainteresowany poznaniem zaginionych sekretów magii. Z pozoru niezwiązane ze sobą sprawy bardzo szybko okazują się elementami jednej gigantycznej łamigłówki, której rozwiązanie jest jedyną szansą starego żołnierza fortuny, by opuścić miasto i pozostać przy życiu. Dookoła samotnego wilka zaciska się mordercza pętla – ale tym razem odgryzienie jednej łapy może nie wystarczyć, by wyrwać się z pułapki.

Pierwsze dwie najważniejsze różnicę pomiędzy „Wilkiem samotnikiem” a „Krawędzią żelaza” możemy zauważyć już po przeczytaniu tego skrótu fabuły. Żamboch zrezygnował z formy krótkich opowiadań na rzecz powrotu do dłuższej, powieściowej formy, pozwalając sobie na stworzenie historii dużo bardziej zawiłej, wielowątkowej i, nie ukrywajmy tego, po prostu znacznie ciekawszej. Czuć tutaj bardzo miłą ciągłość z pierwszym tomem cyklu, intryga jest bowiem satysfakcjonująco zawiła i, chociaż dobrze uzasadniona, mało przewidywalna.

Widocznie więcej wysiłku włożył autor w opisywanie wymyślonego przez siebie świata. Wysiłek ten bardzo się opłacił – uniwersum Koniasza sprawia dzięki niemu wrażenie dużo bardziej spójnego i solidnego, zaś bolączki poprzednich jego odsłon, jak choćby sprawiające wrażenie kompletnie wyrwanych ze swojej niszy klany ninja, znacznie mniej rzucają się w oczy. Chyba po raz pierwszy konwencja zostaje też dokładnie określona – dowiadujemy się dużo więcej o Wojnach Magów, które spustoszyły świat setki lat temu. Postapokaliptyczny element uzasadnia wiele smaczków, które dotychczas wydawały się w ogóle nie pasować do pierwotnych założeń – parafrazując jedną z zapowiedzi wydawniczych, „późnośredniowiecznego fantasy, ale z wolnym rynkiem”.

Ku mojemu zdziwieniu, nieźle trzymają się bohaterowie. Sam Koniasz jest tu taki, jakim go polubiłem, a jego wrogowie, choć jawni od samego początku, stosownie diaboliczni i przebiegli. Pojawia się obowiązkowa postać żeńska – ta konkretna wydaje się trochę miałka i mało konkretna, ale tym razem znakomicie wyłamuje się ze schematu „obowiązkowego wątku romansowego”. Jak w „Na ostrzu noża”, wrogowie okazują się czasem przyjaciółmi, a sojusznicy wrogami, co bardzo pozytywnie mnie zaskoczyło. Na osobną wzmiankę w moim odczuciu zasługują dwie figury. Pierwsza to Bamegi, wysoko postawiony członek klanu ninja na usługach Wielkiego Wojewody Varatchiego. Bamegi jest chłodnym, honorowym (na tyle, na ile można użyć tego słowa wobec skrytobójcy!) profesjonalistą, który, chociaż obarczono go zadaniem wyeliminowania Koniasza, darzy zabijakę dużą dozą profesjonalnego respektu. Ninja ma nieco głębi, ale stworzonej za pomocą rzuconych mimochodem wzmianek bardziej niż nachalnego epatowania – i chyba właśnie ta oszczędna, efektywna jego charakterystyka sprawiła, że tak przypadł mi do gustu. Drugim z ciekawych bohaterów drugoplanowych jest Janick, młody, uważany za głupka posługacz, najniżej w hierarchii swojego klanu – ten właśnie nieszkodliwy dureń zaczyna nagle przejawiać oznaki budzącego się talentu magicznego. Nowa moc bardzo szybko uderza mu do głowy – a jego zachowanie w kapitalny sposób obrazuje powody, które doprowadziły do powołania Konwentu i prześladowań czarnoksiężników w Cesarstwie. Bardzo ciekawy, przemyślany motyw.

Warsztatowo to klasyczny Żamboch w szczytowej formie – świetne sceny starć, oszczędnie dawkowane, ale przemawiające do wyobraźni opisy, wszystko z rzadka okraszone błyskotliwymi dialogami, jeden zwrot fabuły goni drugi, a czytelnikowi nie zostaje ani chwila na nudę, nawet wtedy, kiedy akcja z pozoru zwalnia. Jedyne zastrzeżenia, jakie przychodzą mi do głowy to to, że raz albo dwa Koniasza z opresji ratuje bardzo nieprawdopodobny zbieg okoliczności – autor zastawia na swojego bohatera kapitalną pułapkę, ale chyba trochę brakuje mu pomysłu, jak miałby on z niej wybrnąć i to trochę, nawet jeśli nieznacznie, psuje dobre wrażenie.

Ostatecznie jednak, mimo moich wcześniejszych obaw, „Wilk samotnik” trzyma poziom pierwowzoru. Ma w sobie wszystkie te cechy, za które szczerze uwielbiałem „Na ostrzu noża”, a których brakowało mi w „Krawędzi żelaza” czy „Bez litości”. W ogólnym rozrachunku dostajemy kawał dobrego fantasy, z sympatycznym protagonistą, pomysłową intrygą i toną trzymającej w napięciu akcji. Warto zapomnieć Żambochowi literackie grzeszki poprzednich książek i sięgnąć po tę – Koniasz wrócił i ma się świetnie, a kto ruszy z nim na wyprawę, nawet jeśli nie przeżyje przygody życia, z pewnością nie uzna tego za stratę czasu.


Dane ogólne:
Tytuł oryginału: Vlk samotář
Autor: Miroslav Žamboch
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Rok wydania: 2016
Liczba stron: 824