wtorek, 25 października 2016

"Pośród cieni" Agnieszki Hałas

Stworzenie spójnej wewnętrznie postaci to zadanie, na którym niejednokrotnie polegli nawet szeroko doceniani mistrzowie pióra. Rzecz jest jeszcze trudniejsza, kiedy mamy do czynienia z bohaterem powieści fantasy – osobą, która na co dzień doświadcza zjawisk niepodobnych do niczego ze znanego nam świata. Trudniejsza, ale nie niewykonalna – dowiodła tego Agnieszka Hałas, tworząc postać Krzyczącego w Ciemności, głównego bohatera cyklu "Teatr Węży". Część pierwsza, "Dwie karty", pozostawiła mnie z mieszanką zaciekawienia i niedosytu – na szczęście nie na długo. Oto bowiem "Pośród cieni", druga już odsłona losów Żmija zwanego Brune.

Tom drugi podejmuje akcję wkrótce po tym, gdzie zakończyły ją "Dwie karty". Krzyczący w Ciemności z grubsza pozbierał się po wydarzeniach w sekretnej kryjówce Marshii Lavalle, których omal nie przypłacił życiem. Do spokojnej rutyny Podziemi nie dane mu jest jednak wrócić – dorobiwszy się już pewnej reputacji w tym fachu, zawsze należy się liczyć z tym, że prócz fanów, zleceń i sympatyków pojawią się także tacy, którym nie do końca w smak działalność "skażonego" maga w ich rewirze. Chętnych, by uszczknąć dla siebie kawałek Brune'a zdecydowanie nie brakuje – są Srebrni, z ich najpotężniejszą dotąd machiną wojenną i misją zachowania Ekwilibrium, urażeni arystokraci, lokalny element przestępczy, jeden czy drugi demoniczny władca... Nie oni są jednak największym zagrożeniem, ale obłęd, który z wolna wkrada się w sny Żmija i stopniowo ciska go głębiej w szpony uzależnienia od opium. Dotknięty amnezją mag Czerni musi odkryć prawdę o tym, kim był wcześniej, zanim będzie za późno.

Podobnie jak w pierwowzorze, w "Pośród cieni" po prostu dużo się dzieje. Nie skłamię, jeśli powiem, że powyższy skrót fabuły to ledwie przekrój przez najważniejsze wydarzenia, a przedstawiona w nim treść zamyka się w najwyżej czterech z szesnastu rozdziałów - między innymi dlatego, że, zupełnie jak wcześniej, Brune nie jest jedynym bohaterem, którego losy śledzimy. Dwa dzikie talenty objawiające się w młodych arystokratkach, skądinąd już znanych, ambitna adeptka Srebra skłonna zaryzykować własną karierę, by pojmać Krzyczącego, szlachcic z ciągotami w kierunku mrocznych sztuk, do których talent nigdy nie był mu dany – i drugi, niespełniony poeta, dla którego pościg za czarną magią to sposób, by dodać bezbarwnej egzystencji odrobiny romantyzmu... To tylko kilka z oryginalnych, nietuzinkowych postaci, których losy splatają się z drogą Żmija. Ich przedstawienie, wespół z intrygującym, nie do końca zrozumianym nawet przez użytkowników systemem magii oraz znajomym, ale jednak obcym rysem świata buduje niepowtarzalny, trudny do opisania nastrój. Gdybym miał wskazać coś, co najmocniej mi się kojarzy, byłaby to stara gra cRPG, Planescape: Torment.

Powraca zarzut, który miałem wobec pierwszej części cyklu – pisałem wtedy, że akcji jest sporo, ale brakuje jakiejś pojedynczej, ciągłej nici, wedle której układałyby się wszystkie opisane w książce wydarzenia. Dopiero jednak podczas lektury części drugiej zrozumiałem, że... Tak miało być! Fabuła w żadnym razie nie jest pretekstowa – wszyscy zaangażowani knują na każdym kroku, każdy próbuje zrealizować jakieś swoje ukryte cele, w ten czy inny sposób używając do tego Brune'a, a szybkie skoki z jednego wątku na drugi nie są spowodowane tym, że autorce brakło pomysłu. W rzeczy samej, "Teatr Węży" nie jest opowieścią o walce licznych sił o dominację nad opuszczonym przez bogów światem. To znaczy – jest, ale to wszystko stanowi ledwie tło dla historii człowieka, który próbuje odzyskać utracone wspomnienia i poskładać do kupy życie rozsypane jak domek z kart. Od tego, co właściwie się dzieje, dużo ważniejszym jest to, jakie piętno wszystkie opisane wydarzenia odciskają na osobie Krzyczącego w Ciemności. Myślę, że śmiało można tu mówić o "psychologicznej powieści fantasy".

Jednak wszystkie te zabiegi byłyby na nic, gdyby nie przekonująca kreacja głównego bohatera. Brune, który w "Dwóch kartach" dopiero miał zadatki, by to kryterium spełnić, w "Pośród cieni" zdecydowanie dorasta do oczekiwań. Żmij jest figurą wewnętrznie skłóconą i pełną sprzeczności, wiecznie rozdartą pomiędzy swoim obecnym życiem a poszukiwaniami straconej przeszłości. To typ samotnika o nienagannych manierach, dżentelmen, który potrafi zachować się w towarzystwie, ale jednocześnie niezbyt dobrze radzi sobie w kontaktach z ludźmi w ogóle. Wreszcie – to człowiek, który z konieczności robi rzeczy podłe, w pełni zdając sobie sprawę z tego, że nie może liczyć z tego powodu ani na współczucie, ani na zrozumienie. Jest samą przyjemnością obserwowanie, jak kolejne zwroty akcji ciosają go i szlifują, uwidaczniając kolejne ukryte w nim cechy. Dopiero kiedy się to dostrzeże, można zrozumieć, dlaczego wydarzenia wokół wydają się zepchnięte na nieco dalszy plan. Prawdziwa akcja całego "Teatru Węży" dzieje się w środku Brune'a.

Warsztatowo bez zmian – druga odsłona serii Agnieszki Hałas jest wciąż bardzo dobra językowo, a lekki, przystępny styl sprawia, że całość czyta się lekko, szybko, co najważniejsze, bardzo przyjemnie. Napięcie dawkowane jest nadal bardzo umiejętnie, choć całość ma zdecydowanie mniej swobodny wydźwięk niż "Dwie karty". Pojawia się też znacznie mniej elementów humorystycznych, ale chociaż i te pasowały do całości, zdecydowanie przynosi to książce korzyść. Jedyne, do czego mógłbym się przyczepić, to zakończenie i wyjaśnienie przyczyn amnezji Krzyczącego – po takim stopniowym nawarstwianiu faktów i emocji przez całe dwie książki oczekiwałem... Sam nie wiem, czego właściwie, ale przyczyny wydały mi się aż zbyt typowe dla tego świata. To nadal jest dobre zakończenie, po prostu czegoś mu brak. Podejrzewam jednak, że nie wiem jeszcze wszystkiego i, tak jak to było z pierwszym tomem, także drugi w pełni docenię dopiero po lekturze trzeciego.

Pomijając ten drobny, subiektywny mankament, "Pośród cieni" jest znakomitą kontynuacją: taką, która nie tylko w zadowalający sposób podejmuje wątki z pierwowzoru, ale przede wszystkim po mistrzowsku je rozwija. Na pewno polecić ją mogę każdemu, komu spodobały się "Dwie karty" – tych natomiast, którym pierwszy tom "Teatru Węży" nie przypadł do gustu, zachęcam również, by mimo wszystko dać szansę drugiemu. Słowo daję, po jego przeczytaniu inaczej patrzy się na poprzednika – a spójność wizji przedstawionej w obu zdecydowanie jest czymś, co można podziwiać.

Za użyczenie egzemplarza do recenzji dziękuję Autorce.

Dane ogólne:
Tytuł: Pośród cieni
Autor: Agnieszka Hałas
Wydawnictwo: Solaris
Rok wydania: 2013
Liczba stron: 364

poniedziałek, 24 października 2016

„Wersal. Prawo krwi” Elizabeth Massie

Najpierw książka, potem film – mówi niepisane prawo czytelnicze. A co, jeśli wersja papierowa powstała po tej oglądanej na szklanym ekranie? Powieści pisanych na podstawie gier czy filmów mamy coraz więcej, a sięgają po nie głównie wierni fani danej serii. Osoby luźniej związane z tematyką często się rozczarowują, jako że pozycje tego rodzaju bywają zwykle raczej kiepskie, częściej stanowiąc uzupełnienie dla bardziej znanego pierwowzoru albo wręcz „jeszcze raz to samo”. Sięgając po „Wersal. Prawo krwi” o tym, że jest to właśnie tego typu książka dowiedziałam się dość późno, a to przez zwyczajne niedopatrzenie, informuję więc z góry, że serialu, do którego książka nawiązuje, nie znam, nie jestem więc w stanie ocenić zgodności jednego z drugim. Samą powieść potraktowałam więc jako coś w rodzaju zachęty do obejrzenia choć paru odcinków wersji ekranowej.
 
Wersal – marzenie francuskiego króla, Ludwika XIV, pałac, mający mieścić w sobie całą świetność ówczesnej epoki, dość szybko zaczęło dochodzić do skutku. Zaczęło się od snów i rozważań na jawie, przetykanych wizjami z przeszłości, w których matka dowodziła przyszłemu władcy, że, pomimo czekających go przeszkód i wrogów, czyhających na każdym kroku, on musi pozostać nieugięty i uparcie dążyć do celu. Ludwik wiedział, że jego plany nie spotkają się ze zrozumieniem ani zadowoleniem poddanych: lud, wyczerpany wojną i biedą, krzywo spojrzy na kolejne, pełne przepychu budowle dla arystokratów, szlachta z kolei, zakochana w Paryżu, odmówi pozostania z dala od niego. Szybko okazuje się, że, tak jak można było przewidzieć, finanse nie będą jedyną przeszkodą w realizacji tak ambitnego przedsięwzięcia, a wielu z tych, którzy mienili się przyjaciółmi, pokaże swoją prawdziwą twarz. Ale król nie należy ani do osób pozbawionych charakteru, ani łatwo poddających się, więc żaden cios nie pozostanie bez odpowiedzi.

„Wersal. Prawo krwi” jest książką pisaną na podstawie serialu telewizyjnego i jako taka posiada wszelkie wady i zalety takiej formy. Rozpoczyna się mocną sceną przedstawiającą królewskiego brata, Filipa, zabawiającego się z kochankiem - po to, by natychmiast przejść do błyskawicznej akcji, zagrożenia życia króla i pogoni za zamachowcami. Trudno tu o opisy, a jeśli już są, to idealnie odpowiadają momentom, w których kamera „zatrzymuje się” na konkretnym elemencie (woda spływająca po piersiach kąpiącej się kobiety, zaskoczenie na twarzy damy po usłyszeniu szokującej wiadomości), przedstawiając go w sposób, wydawałoby się, nadmiernie wręcz szczegółowy, w kolejnych etapach zaś tych szczegółów brak jest zupełnie, a autorka bardzo skąpo kreśli okoliczności i otoczenie. Najgorzej wypadają tutaj sceny batalistyczne, których opisowe ubóstwo sprawia wręcz, ze łatwo je przeoczyć – i zdziwić się później, że bohaterowie powrócili oto z jakiejś wojny. Zdecydowanie lepiej odnajdą się tu osoby, które z serialem miały już styczność, reszta będzie musiała polegać wyłącznie na własnej wyobraźni i bardzo uważać, by nie zgubić się w czasie czytania.

W powieści występuje plejada postaci historycznych, od Ludwika XIV, Filipa Orleańskiego czy Filipa de Lorraine, po większość znanych ze wspomnianej epoki pań: królowej Marii Teresy, Louise de la Valliere, Athenais de Montespan czy Henriettę Annę Stuart. Bohaterowie, chociaż nakreśleni dość oszczędnie, są jednak jedną z mocniejszych stron książki, głównie z powodu wyrazistych i konsekwentnie prowadzonych charakterów. Pełne akcji sceny, często brutalne bądź wulgarne, podawane niemal bez chwili wytchnienia, pozwalają na dość dokładną ich obserwację, jako że w takim natłoku wydarzeń i zmieniających się błyskawicznie stronnictw i sympatii bardzo łatwo jest wyłapać błąd. Nie znalazłam nic takiego: może intrygi nie zostały podane w najbardziej subtelny z możliwych sposobów, a niezdradzaniem tajemnic autorka nie przejęła się niemal w ogóle, większość rozwiązań podając czytelnikowi prawie na tacy, ale wiedza obserwatora nie przekłada się na tę, którą posiadają postacie.

Wspomniałam o wadach „serialowych” powieści: jedną z takich cech jest nagłe urywanie wątków, które przez jakiś czas traktowano jako istotne fabularnie. Do takich należą najczęściej te, których zgodności z wydarzeniami rzeczywistymi trudno się dopatrzeć, a co do wyjaśnienia których mogło po prostu braknąć pomysłu. Powieść nawiązuje też do paru nie do końca wyjaśnionych teorii, jak np. ciemnoskóra mniszka z Moret, którą i książka, i serial opisują jako owoc zdrady Marii Teresy. Jest to motyw sensacyjny, ale i on gubi się w fabule, gdy tylko odegra swoją - bardzo krótką zresztą, a szkoda – rolę.


Ostatecznie jednak, pomimo pewnych słabych punktów, nie jest to książka zła. Dynamiczna akcja, prosty język i postacie, które swoim temperamentem wynagradzają braki w warstwie opisowej tworzą coś, co jest zadziwiająco łatwe do przyjęcia nawet bez znajomości serialu. Wyraźnie zaznaczono, że jest to tom pierwszy, a seria będzie kontynuowana, więc pozostaje nadzieja na wyjaśnienie wielu niedomkniętych – lub porzuconych, kto wie! – wątków, że trudno jest nie budować sobie pewnych oczekiwań względem ciągu dalszego. Co tylko oznacza, że pozycja spełniła swoje zadanie: ciekawa jestem, jak potoczą się dalej losy Sophie, bohaterki, której charakter niezaprzeczalnie ewoluuje w czasie powieści, chociaż w niezbyt pozytywną stronę, jak poradzi sobie Ludwik, którego otacza tylko coraz więcej wrogów i wreszcie: kto spiskuje, a kto nie? Dla osób lubiących książki pełne akcji i emocjonujących scen, a ponadto lubujących się w klimatach siedemnastowiecznej Francji, pozycja ta stanowić będzie chwilę całkiem niezłej rozrywki.

Za możliwość przeczytania książki serdecznie dziękuję Grupie Wydawniczej Publicat.

Dane ogólne:
Tytuł oryginału: Versailles: Le rêve d‘un roi
Autor: Elizabeth Massie
Wydawnictwo: Książnica
Rok wydania: 2016
Liczba stron: 304

środa, 19 października 2016

"Siódme życie markiza de Sade" Jacquesa Ravenne

„To nie mój sposób myślenia był przyczyną mych nieszczęść, lecz mentalność innych” – autor tych słów, markiz Donatien Alphonse Francois de Sade stał się postacią legendarną. O nim samym i jego kontrowersyjnej twórczości powstało już wiele publikacji, zarówno sensacyjnych, jak i poważniejszych, naukowych. Trudno jednak uznać, że temat został omówiony już wystarczająco wyczerpująco, a wręcz przeciwnie – mimo tak dużej popularności życiorysu tego zdeprawowanego arystokraty, jego postać nie przestaje intrygować. Warto na przypadek tak szczególny spojrzeć nieco szerzej, by w pełni zrozumieć, co zdecydowało o jego sławie. Takim właśnie studium przypadku jest książka „Siódme życia markiza de Sade” Jacquesa Ravenne.

Siedem wcieleń – po jednym na każdy rozdział książki. Młody Donatien, odtrącony przez ojca-libertyna, do którego czuł jedynie niechęć, wychowywany niemal wyłącznie przez zdewociałą matkę, nigdy nie został nauczony właściwych norm i wartości. Siłą rzeczy jako młodzieniec szybko zaczął oddawać się moralnie wątpliwym rozrywkom, z czasem poświęcając im coraz więcej czasu i pieniędzy, a w towarzystwie zasłynął jako dziwkarz bez szczególnego gustu czy polotu. To uznanie za „gorszą wersję swojego ojca” nie przysłużyło mu się, a już na pewno nie sprawiło, że próbował stać się w czymkolwiek lepszy. W tym czasie poznał – w jednym z bardziej kontrowersyjnych burdeli – swoją pierwszą miłość, Laure-Victoire de Lauris. Ta znajomość stała się punktem zwrotnym w życiu młodego markiza, który, wzgardzony przez pannę - która sama nie stroniła od poszukiwania przyjemności na rozmaite sposoby - i wypędzony przez jej ojca, długo nosił w sobie urazę. Czy to zdarzenie było przyczyną rozwoju tak specyficznych skłonności w młodym libertynie? Czy zaczął okrutnie traktować swoje kochanki w nie do końca uświadomionej zemście na kobiecie, która zaprosiła go do swojego łoża tylko po to, by go odtrącić?

Odpowiedzi na to pytanie próżno jednak szukać we wspomnianej pozycji. Jest ona czymś zupełnie innym: zawiera, oprócz dość dokładnego nakreślenia sylwetki markiza, także obszerny ogląd na sytuację polityczną i przemiany społeczne we Francji, która z czasem zaczyna buntować się przeciw obrzydłej im mentalności arystokratów, a także, a może przede wszystkim – rys historyczny. Nie jest to jednak w żadnym przypadku podręcznik i tego typu przedstawienia informacji nie należy się spodziewać: powieść ukształtowano jako coś w rodzaju wspomnień snutych przez osoby zainteresowane postacią Donatiena de Sade, a konkretnie Josepha Fouché, przesłuchującego młodszego syna markiza, Armanda, w sprawie zaginionych dzienników zmarłego. Stąd też tytuł książki – „Siódme życie" właśnie - czyli to, jak tak kontrowersyjną postać zapamięta świat.

Nie brakuje w książce erotyki, chociaż podana została ona w sposób oszczędny i dość okrojony, w sposób wystarczający jedynie na przybliżenie czytelnikowi praktyk, w jakich lubował się bohater. Dość szybko da się jednak zauważyć, że nie był on wcale wyjątkiem w swojej sferze – pozostając nawet często przypadkiem może nie tyle umiarkowanym, co przeciętnym – w kwestii upodobań i sposobu ich realizowania. Co spowodowało więc, że sporą część swojego życia spędził w więzieniach, trafiając tam pod pretekstem wywołania skandalu? Nie zdradzę, pozostawię tę przyjemność do przeczytania własnego.

Jak wspomniałam, książka, chociaż pełna informacji, została przedstawiona w postaci powieści, dzięki czemu zdecydowanie zyskała na łatwości odbioru. Zastosowany w niej język jest barwny i lekko stylizowany, a warstwa opisowa, choć momentami skąpa, jest żywa i często mocno nacechowana emocjonalnie. W treści przemycono – nie zawsze subtelnie – sporą dawkę wiedzy historycznej na temat epoki i przemian następujących we Francji: koniec panowania dynastii Burbonów, rewolucja, kontrrewolucja. Akcja dość często porzuca dzieje samego markiza, by zająć się dokładniej nakreśleniem sytuacji kraju. Bohaterami „Siódmego życia...” zostaną też więc osobistości takie jak wspomniany już Joseph Fouché, Maximilien de Robespierre i wiele innych, znanych z historii figur.

„Siódme życie markiza de Sade” to pozycja specyficzna. Pisana w sposób bardzo obiektywny, poruszająca wiele aspektów życia tak intrygującej postaci, stanowi całościowe spojrzenie, którego próżno szukać w innych pozycjach, prócz może opracowań typowo historycznych. Zawiera wątki erotyczne, kryminalne, historyczne, obyczajowe – słowem, wszystko, co tylko mogłoby zainteresować osobę żądną informacji na temat markiza. Jako podsumowanie autor sporządził kilka krótkich dodatków, przybliżających bardziej dociekliwym osobom dalsze losy ważniejszych z postaci pojawiających się w książce, a także opis miejsc, w których rozgrywa się akcja oraz spis pokrewnych publikacji wartych przeczytania. Dla czytelników, którzy poza sensacją pragnęliby kawałka solidnej wiedzy, jest to pozycja idealna.

Za możliwość przeczytania książki serdecznie dziękuję Grupie Wydawniczej Publicat.

Dane ogólne:
Tytuł oryginału: Les Sept vies du Marquis
Autor: Jacques Ravenne
Wydawnictwo: Książnica
Rok wydania: 2016
Liczba stron: 336

wtorek, 18 października 2016

"Dwie Karty" Agnieszki Hałas

Bogowie odeszli, zostawiając świat w rękach śmiertelników – by jednak cały się nie rozsypał, rozdarty szponami demonicznych władców, podarowali im magię. Jej dwie strony, srebro i czerń, tworzyły nierozerwalną całość. I cały system działał... Dopóki nie nastąpiło Skażenie, które jednoznacznie połączyło ciemną stronę czarostwa z cierpieniem i obłędem. Od tych wydarzeń minęło kilkaset lat. Dziś u władzy stoją Srebrni, kryjący się za metalowymi maskami oraz zastępami jednookich golemów, podczas gdy na Czarnych, zwanych żmijami, poluje się bez wytchnienia jako zagrożenie dla dobra publicznego i powszechnego porządku. Dzikie talenty z wrodzoną zdolnością do kształtowania Zmroczy są ulubionym składnikiem ofiar składanych przez "dobrych" magów, aby świat zachował magiczną równowagę – Ekwilibrium. Tak w przybliżeniu prezentuje się zarys omawianej dziś powieści – oto "Dwie Karty" autorstwa Agnieszki Hałas.

Otchłań jest miejscem rozległym, ale każda piędź przeklętej ziemi należy do jednego z piekielnych szlachetków. Ci zaś nie przebierają w środkach, aby nie tylko zburzyć równowagę gwarantującą porządek na świecie, ale też być pierwszymi – a najlepiej jedynymi – w kolejce do objęcia go we władanie, gdyby owe środki okazały się skuteczne. Nic więc dziwnego, że kiedy roznoszą się wieści o odnalezieniu zaginionego artefaktu – magicznej kuli, w środku której uwięziono setki znudzonych, głodnych zamieszania ifrytów, tylko czekających, aż ktoś je wypuści – Sul-Berith, Królową Cierni, zaczynają trochę świerzbić biesie dłonie. Tymczasem w podziemiach miasta Shan Vaola, czyli tej jego części przeznaczonej dla odmieńców, mętów i wyrzutków społecznych, pojawia się tajemniczy jegomość z twarzą zeszpeconą zestawem interesujących blizn. Pozbawiony wspomnień, a nawet kontroli nad własnymi poczynaniami, nawiedzany przez dziwne wizje na przemian z epizodami katatonii, z litości przygarnięty przez grupkę zbieraczy śmieci, jeszcze nie zdaje sobie sprawy z tego, jaką rolę przyjdzie mu odegrać w nadchodzących wydarzeniach.

Jednym z największych atutów "Dwóch Kart" jest właśnie kreacja świata przedstawionego. Tło wydarzeń powieści jest miejscem niezmiernie ponurym. Opuścili je nawet bogowie, a magia, którą pozostawili, żeby chroniła ludzi przed złem także nie działa tak, jak powinna. Wyrażając się ździebko dosadniej - "dobra" magia czyni z ciebie pozbawioną ludzkich odruchów, lodowatą maszynę, która bez trudu zracjonalizuje sobie nawet najgorsze zbrodnie, jeżeli dokonano ich w imię zachowania porządku na świecie, podczas gdy "zła" magia karmi się cierpieniem oraz sprawia, że powoli osuwasz się w obłęd. Wspominałem już, że ci właśnie magowie piastują wszędzie najwyższe stanowiska? No właśnie. Dodając do tego bardzo malowniczy obraz podmiejskich slumsów przepełnionych najdziwniejszymi stworami (odmieńców nie nazywa się tak bez kozery – ludzie z głowami zwierząt to nie są jeszcze najdziwniejsze persony, na jakie można się tam natknąć), wszechobecną biedę i desperację bardzo łatwo można pomyśleć sobie, że powieść Hałas będzie tworem ciężkim w odbiorze i przytłaczającym. I nic bardziej mylnego, bo całość czyta się tak lekko, że niemalże jednym tchem.

To zasługa niezwykłego nastroju, w znacznej mierze zbudowanego przez mnóstwo dziwnych, nietypowych elementów świata. Te zaś istnieją w nim bez żadnego wytłumaczenia – choćby sam system magii, zdecydowanie inny niż wszystkie dotychczas opisane, obecność odmieńców (przywodząca na myśl pokłosie jakiegoś wielkiego magicznego kataklizmu, być może?), przeróżnych niezwykłych przedmiotów, jak wspomniana wcześniej kula ifrytów lub symbiotyczne maski noszone przez elity - ale jednocześnie bardzo dobrze pasują do siebie nawzajem. Czytając "Dwie Karty", czytelnik ma mnóstwo pytań co do tego, dlaczego świat wygląda tak, a nie inaczej, a uzyskuje na nie bardzo niewiele odpowiedzi. To wcale nie jest złe – wizja pozostaje spójna i bez nich, zaś obietnica wyjawienia tych wszystkich tajemnic całkiem nieźle sprawdza się jako motywacja do dalszej lektury.

Główny bohater, Krzyczący w Ciemności, bardzo szybko okazuje się być kimś więcej niż chorym psychicznie żebrakiem – to dość oczywisty rozwój wydarzeń w powieści fantasy. Równie oczywiste jest to, że niebawem odkrywa w sobie wielką moc, uczy się jej używać, staje się kimś niesamowicie ważnym i potężnym – a stąd bardzo prosta droga do przytułku dla płaskich bohaterów imienia Mary Sue. I tutaj Hałas zaskakuje – Brune, owszem, odkrywa w sobie moce, których pochodzenie jest oczywiste od samego początku. Pozostaje jednak człowiekiem z krwi i kości – trapionym przez koszmary, niezbyt dobrze radzącym sobie z ludźmi, uzależnionym od narkotyków, podejmującym dobre i złe decyzje, popełniającym błędy. Choć dysponuje wieloma talentami, ich użycie odmierzane jest bardzo oszczędnie, przez co postać nie traci pozoru prawdopodobieństwa. Całkiem nieźle ma się też sprawa z bohaterami drugoplanowymi – co najmniej część z nich jest charakterystyczna, zapada w pamięć i rozbudza ciekawość. Nieco gorzej jest z tymi trzecioplanowymi i epizodycznymi, ponieważ niektórzy z nich sprawiają wrażenie dodanych nieco na siłę, by umotywować taki a nie inny rozwój wypadków. Oczywiście, również oni mają jakieś tło, to jednak zazwyczaj nie jest w stanie sprawić, by czytelnik choć odrobinkę przejął się ich losem.

Sama fabuła zaczyna się obiecująco – demonie intrygi, artefakt o wielkiej mocy, opresyjny reżim magów, a w środku tego wszystkiego dotknięty amnezją niezwykły włóczęga tworzą mieszankę iście niestabilną, że aż czeka się na moment wybuchu. Potem jest jednak trochę gorzej. Trudno mi powiedzieć, co dokładnie zawiodło moje oczekiwania, ale myślę, że tak wyczekiwane trzęsienie było dużo słabsze, niż się zapowiadało – zaś od tego momentu ciąg trochę się rwie, bardziej przypominając zlepek luźnych, niepowiązanych ze sobą sytuacji z życia bohatera niż faktyczną fabułę. Na kartach "Dwóch Kart" pojawia się co najmniej kilka interesujących wątków, które mogłyby naprawdę zaintrygować czytelnika, gdyby nie zostały tak pospiesznie domknięte i zakończone, a ich rozwinięciu poświęcono trochę więcej czasu i miejsca. Byłby tu materiał na więcej, dużo więcej niż ostatecznie wyszło. Nie mogę jednak zaprzeczyć – mimo tych mankamentów czytało się miło, a powolna od pewnego momentu akcja nabrała tempa w okolicach finału, by zakończyć się obietnicą, że to wszystko to tylko początek intryg, a cała historia może mieć drugie, albo i nawet trzecie dno.

Przyznaję, że po pierwszym tomie "Teatru Węży" nie oczekiwałem wiele – tym milej jest mi przyznać, że jak na debiutancką powieść, "Dwie Karty" to książka dobra, a nawet bardzo dobra. Pomimo niedociągnięć na polu scenariusza, potrafi oczarować obcym klimatem i zachęcić do zgłębiania tajemnic zaprezentowanego w niej świata. Myślę, że warto po nią sięgnąć i bliżej się z nią zapoznać, warto dać się wciągnąć – nawet jeśli nie jest to historia wybitna, ma w sobie coś, co sprawia, że chce się sięgnąć po kolejne części. A to chyba wystarczająca rekomendacja.

Za możliwość przeczytania i zrecenzowania dziękujemy autorce.

Dane ogólne:
Tytuł: Dwie Karty
Autor: Agnieszka Hałas
Wydawnictwo: Ifryt
Rok wydania: 2011
Liczba stron: 389

czwartek, 13 października 2016

"Przyszła na Sarnath Zagłada" H. P. Lovecrafta

Jak najlepiej opisać dorobek Howarda Phillipsa Lovecrafta osobie, która wcześniej nie miała z nim styczności? W największym skrócie: jego teksty to opowieści o zwykłych ludziach, stających wobec czegoś tak wielkiego, potężnego i niebezpiecznego, że przekracza to granice ich pojmowania. Zbudowane są na kanwie "mitologii Cthulhu", czyli opisanego przez twórcę całego panteonu obcych, mrocznych bóstw, których kompletnie nie obchodzi istnienie ludzi i Ziemi, a którzy mogliby unicestwić nasz świat bez wysiłku - nawet tego nie zauważając. To horror, ale horror na olbrzymią, niespotykaną wcześniej skalę – źródłem strachu nie jest tu bowiem jakieś zjawisko o charakterze lokalnym, nie psychopatyczny morderca, zjawa czy demon, a przytłaczająca świadomość tego, jak niewiele znaczą nasze życia w obliczu ogromu Wszechświata i bezlitosnych sił, jakie nim władają.

"Przyszła na Sarnath Zagłada" jest zbiorem wyjątkowym. Uświadczymy tu bowiem znacznie mniej typowych dla Samotnika z Providence opowiadań w klimacie nadprzyrodzonej grozy – choć i te pojawiają się również ("Zeznanie Randolpha Cartera", "Coś na Progu", "Zgroza w Red Hook" czy "Rycina w starym domu" – w innych tłumaczeniach znana też jako "Piekielna ilustracja"). W znacznej przewadze są te dużo lepiej pasujące do ram gatunkowych weird fiction, które nie o tyle straszą czy niepokoją, o ile zachwycają cudownością i niecodziennością przedstawionych w nich wizji. Prócz tytułowego "Przyszła na Sarnath Zagłada" znajdziemy tu między innymi "Ku Nieznanemu Kadath śniącą się wędrówkę", "Celephaïs" czy "Polarisa", a więc najważniejsze opowiadania "cyklu snów". Bluźniercze wspaniałości z pogranicza nauki i wiedzy tajemnej przyprawią nas o zdumienie na równi z obrzydzeniem w "Reanimatorze" i "Zimnie", zaś w "Wędrówce Iranona" wraz z pieśniarzem z Airy wyruszymy w dostępne jedynie bogom góry w poszukiwaniu piękna. Całości tomu dopełnia esej również autorstwa Lovecrafta, "Nadprzyrodzona groza w literaturze", oraz posłowie autorstwa Macieja Płazy, "Lovecraft na nieczystej ziemi", oba pozwalające na ciut głębsze zrozumienie fenomenu mitów Cthulhu.

Dlaczego mówię tu o fenomenie? Ponieważ twórczość Lovecrafta nie jest czymś zwyczajnym. Pamiętam, że sięgając po opowiadania tego autora po raz pierwszy sam nie mogłem zrozumieć, co tyle osób w nim widzi. Większość z nich, szczególnie tych po "ciemnej", horrorystycznej stronie jego dorobku literackiego, to teksty tworzone wedle tego samego schematu – a zabiegi literackie mające na celu wywołanie grozy w połączeniu z manierą tworzenia kwiecistych opisów raczej rozbawią niż zaniepokoją współczesnego czytelnika, który podchodzi do lektury ot, tak sobie. Dlatego sam widzę to tak: twórczość HPLa nie jest czymś, co czyta się dla nieoczekiwanych zwrotów fabuły czy interesujących bohaterów. Tych pierwszych bowiem nie sposób uświadczyć w raczej statycznych dziełach (tytułowe opowiadanie daje się streścić słowami "było piękne miasto, które runęło" i to naprawdę prawie w całości wyczerpuje temat!), kreacja postaci zaś zwykle jest szczątkowa – bohaterowie Lovecrafta stanowią ledwie naczynia, narzędzia, za pomocą których autor przenosi czytelnika w środowisko swojej mitologii. Do lektury dzieł Mistrza z Providence trzeba przystąpić ze specyficznym nastawieniem, bardziej czując ją, niż biorąc na rozum. Chociaż jest to proza, pod tym względem znacznie bardziej bliżej jej do poezji: ma ona utrwalić i przekazać emocję bardziej niż opowiedzieć historię. Jest więc niemalże obowiązkiem – sięgając po "Przyszłą na Sarnath Zagładę" czy jakikolwiek inny zbiór opowiadań tego autora – wyłączyć w głowie to, co odpowiada za krytykę technicznej strony utworu, zostawić przed wejściem wewnętrznego ironistę tak rwącego się do szukania przejawów naiwności w konstrukcji fabuły, świata czy bohaterów... I po prostu dać się porwać.

Wydając "Przyszłą na Sarnath Zagładę" wydawnictwo Vesper zdecydowanie stanęło na wysokości zadania. Bez dwóch zdań przekład Macieja Płazy jest jednym z lepszych tłumaczeń dzieł Lovecrafta na naszą ojczystą mowę, bardzo dobrze oddając rozbudowany, kwiecisty język oryginału. Tekst opatrzony jest skromną, ale gustowną ornamentyką i rzadkimi, drobnymi ilustracjami autorstwa Krzysztofa Wrońskiego - ich oniryczny charakter wnosi nieco do nastroju podczas lektury, nienachalnie go uzupełniając i nakierowując skojarzenia na właściwy tor. Nowy zbiór zawiera za to stosunkowo mało przypisów w porównaniu z wcześniejszymi zebraniami utworów HPLa, co osoba dociekliwa mogłaby uznać za wadę – ich brak kompensuje za to ciekawe, treściwe, choć niedługie posłowie, w wystarczający sposób budujące kontekst.

Podsumowując: drugi ze zbiorów opowiadań Lovecrafta wydanych przez Vesper jest pozycją obowiązkową dla każdego, kto nie miał jeszcze przyjemności obcowania z mitologią Cthulhu, szczególnie zaś dla tych, którzy cenią sobie niezwykły, nieziemski, obcy klimat. Polecam go także tym, którzy Lovecrafta już poznali, choć pobieżnie, a nawet, jak ja kiedyś, odbili się od niego – jako dowód, że kiedy nie straszy, potrafi tworzyć wizje zapierające dech w piersiach. Miłośnikom i sympatykom polecać nie muszę – ci pewnie już mają "Przyszłą na Sarnath Zagładę" w swoich zbiorach na półce, obok wielu innych wydań.

Za udostępnienie książki do recenzji - dziękujemy wydawnictwu Vesper.

Dane ogólne:
Tytuł: Przyszła na Sarnath Zagłada. Opowieści niesamowite i fantastyczne
Autor: Howard Phillips Lovecraft
Wydawnictwo: Vesper
Rok wydania: 2016
Liczba stron: 624

poniedziałek, 10 października 2016

"Grimm Fairy Tales #05: Śpiąca królewna" - recenzja komiksu

„Śpiąca królewna” to baśń, która została nie tak dawno, bo w 2014 roku, odświeżona w pięknym filmie Disneya, „Maleficent”. Tam jednak przedstawiono wydarzenia z zupełnie innego punktu widzenia, sprawiając, że trudno było nie zastanowić się nad tym, jak perspektywa zmienia sposób postrzegania kwestii dobra i zła. Wersja podstawowa tej opowieści była z drugiej strony jedną z najbardziej infantylnych i naiwnych bajek mojego dzieciństwa, nie niosąc ze sobą żadnego przesłania oprócz oklepanego sloganu o prawdziwej miłości. Nawet wersja dla czytelników pełnoletnich nie oferuje zbyt wiele, zamieniając jedną wartość na jej zupełne przeciwieństwo. Czy to nie prosi się o więcej, o dalsze próby zgłębienia tematu i pokazania, że rzecz ma potencjał większy, niż by się to mogło wydawać? Na szczęście mamy jeszcze serię komiksów „Grimm Fairy Tales”, która podjęła ten wątek w zeszycie piątym.

Współcześnie. Brett jest jednym z wielu przeciętnych, ale dobrze uczących się nastolatków, którzy źle ulokowali swoje uczucia. Haley Tarlo za to jest piękna, przebojowa, ale też wyrachowana i egoistyczna, a zauważywszy zainteresowanie chłopaka, nie waha się go wykorzystać. Kiedy jednak nie kończy się już na ściąganiu na testach, a panna prosi o dostarczenie jej narkotyków na imprezę, Brett zaczyna mieć wątpliwości, ale i tak decyduje się „pomóc” swojej miłości. Siedząc w samochodzie, w jednej z bardziej niebezpiecznych dzielnic miasta i czekając na umówione spotkanie z dilerem, widzi kobietę, która przy wsiadaniu do auta gubi książkę. Cóż robić, można chociaż poczytać w wolnej chwili…

W przeddzień szesnastych urodzin księżniczki Zofii jej ojciec postanawia opowiedzieć córce o klątwie, jaką rzuciła na nią wyklęta wróżka w dniu jej narodzin. Oboje mają nadzieję, że były to tylko czcze groźby, jednak chwila, w której ogłoszona zostaje okazja do wydanego hucznego przyjęcia jest dla Zofii ostatnią zanim utraci przytomność i zapadnie w magiczny sen. Poszukiwania księcia, który pocałunkiem zdejmie czar rozpoczynają się niemal natychmiast, ale już pierwszy chętny staje się przykładem na to, że klątwa wcale nie była tak niewinna: nieszczery pocałunek sprawia, że mężczyzna dosłownie roztapia się żywcem. Kolejnych chętnych brak.

No, nie do końca, przecież musi się znaleźć analogia do świata rzeczywistego. Tristan, tak jak jego żywy odpowiednik, był traktowany przez księżniczkę wyłącznie jako użyteczny element otoczenia, ale po tragicznym przyjęciu dostaje swoją szansę. Łatwo się domyślić, że udaje mu się przerwać działanie klątwy, ale czy zapewni mu to uczucie wybranki? No właśnie. Dlatego w tym miejscu można mówić jedynie o początku dramatycznych wydarzeń. „Śpiąca królewna” to powrót do okrutnych scen, które czytelnik pamiętać może z zeszytu drugiego, jako że wiedźmia klątwa ma naprawdę przewrotne działanie. Grimmowa wersja tej opowieści jest też wyjątkowo pesymistyczna, bardziej niż było to w przypadku „Rumpelsztyka”. Dlaczego? Zainteresowanych szczegółami odsyłam do komiksu.

Ponownie pojawia się postać znanej nam już bajarki, tym razem pozostając nieco bardziej w tle, chociaż chwila, w której zgubiła ona książkę zdecydowanie była zaplanowana. W piątym zeszycie wraca też zwyczaj wierniejszego odzwierciedlania głównego bohatera w opowieści, tutaj w dodatku wraz z jego najlepszym przyjacielem, robiącym za głos rozsądku. Za to postać panny uwielbianej różni się już całkowicie od swojego odpowiednika w prawdziwym życiu. Pojawia się tu też jedna kwestia, która mi zazgrzytała: tłumaczenie imion w baśni. Księżniczka nie jest Aurorą, jak w oryginale opowieści, lecz została Zofią, ale mniejsza o to; szlachetny książę, ginący przy próbie pocałowania jej, zwie się Jerzy. Dlaczego nie Sophia i George? Zapewne jest to wynik próby uczynienia warstwy baśniowej niebo bardziej przaśnej, archaicznej w wymowie, jednak oba te imiona są w naszym kraju dość pospolite, powodują więc raczej wrażenie pewnej trywialności, zwłaszcza w porównaniu z Brettem i Haley.

W przypadku części wizualnej, seria „Grimm Fairy Tales” przyzwyczaiła czytelników do ciągłej zmiany na stanowisku osoby odpowiedzialnej za rysunki. W przypadku „Śpiącej królewny” rola ta przypadła Johnowi Toledo, który brał udział w pracy nad tytułami takimi, jak Hoodlum czy Blacklight. Jego kreska charakteryzuje się dużą dbałością o szczegóły, co zauważalne jest zwłaszcza w przypadku otoczenia postaci (w poprzednich zeszytach raczej nie zauważało się większego nacisku na tę część oprawy graficznej). Ciekawą cechą sylwetek bohaterów rysowanych przez niego, a zwłaszcza ich twarzy, jest specyficzny, jakby zmartwiony wyraz, który wśród nich przeważa, nie zawsze do końca uzasadniony, problemem bywają też oczy, często patrzące w różne strony. Nie jest to jednak właściwość występująca ciągle i trzeba się przyjrzeć dokładniej, by to zauważyć.

„Śpiąca królewna” to bardzo ciekawy powrót do mroczniejszych klimatów opowieści. Ciąg dalszy, dopisany do podstawowej wersji baśni ponownie okazał się ponownie strzałem w dziesiątkę, doskonale uzupełniając historię o nowe, intrygujące szczegóły, co sprawiło, że jest ona pełniejsza i wydaje się być bardziej logiczna. Kolejna „disneyowska” księżniczka zmieniona w czarny charakter dodaje całości pewnego gorzkiego realizmu, a pojawiająca się za każdym razem bajarka utrzymuje klimat niepewności i podsyca ciekawość co do tego, czy i jak też wszystkie te wątki mogą się ze sobą połączyć. Nieodmiennie polecam starszym czytelnikom, tym, którzy nadal lubią zagłębić się w świat wyobraźni, jak i tym, którzy uważają, że już z tego wyrośli.

Dziękuję wydawnictwu Okami za udostępnienie egzemplarza komiksu do recenzji.

Informacje ogólne:
Tytuł oryginału: Grmm Fairy Tales #05: Sleeping Beauty
Wydawnictwo: Zenescope/Okami
Scenariusz: Joe Tyler, Ralph Tedesco
Ilustracje: John Toledo (rysunki), Marc Deering (tusz), Transparency Digital (kolory)
Rok wydania: 2016
Liczba stron: 24

______________

Recenzje poprzednich części:

niedziela, 9 października 2016

"Wampiry w średniowiecznej Polsce" Łukasza Stanaszka

Wampiry – to ostatnimi czasy jeden z popularniejszych motywów w kulturze masowej. Popyt na nieumarłych krwiopijców, który zaczął się od napisanej przez Brama Stokera historii ekscentrycznego hrabiego z Rumunii, na przestrzeni blisko stu trzydziestu lat zdążył zaowocować setkami różnych dzieł, zarówno literackich, filmowych, jak i wśród gier wideo lub towarzyskich. Wieczna egzystencja wśród nocnych cieni kojarzy się nam niemal wyłącznie z czymś romantycznym i pociągającym, co pokazuje niedawna popularność pewnej sagi o wiecznie młodym licealiście, który w chwilach wolnych od chłeptania posoki mógłby pracować jako kula dyskotekowa. Zapominamy widocznie, że koncepcja powracającego zza grobu kanibala istniała już setki lat wcześniej – i, zamiast motylków w brzuchach u spragnionych mocnych wrażeń nastolatek, budziła wtedy graniczący z obłędem egzystencjalny strach w sercach wszystkich, którzy stawali w obliczu nagłej śmierci kogoś z sąsiedztwa. To właśnie temu wyobrażeniu wampira poświęcona jest nowa pozycja wydana nakładem Narodowego Centrum Kultury – "Wampiry w średniowiecznej Polsce", praca magisterska doktora nauk historycznych, dyplomowanego kustosza oraz jednego z czołowych polskich antropologów i archeologów działających obecnie, Łukasza Maurycego Stanaszka.

Tę nieco ponad stustronicową książeczkę w formacie zeszytowym podzielono na dwie części. Pierwsza, "Strzygi, upiory, wampiry...", ma za zadanie zapoznać czytelnika z problematyką staropolskich wierzeń ludowych związanych z tym nadprzyrodzonym zagrożeniem. Daje ona wgląd w procesy psychologiczne i społeczne, które sprawiły, że lęk przed nieznanym zaowocował narodzinami upiorów i wampirów w wyobraźni naszych przodków. Dowiemy się również, w jaki sposób chrystianizacja Polski wpłynęła na przekonania dotyczące żywych trupów – co ciekawe, z jednej strony zwalczając je i nadpisując, z drugiej zaś jednocześnie przyczyniając się do ich rozkwitu w zmienionej formie. Część druga, "Jak rozpoznać grób wampira", będzie może rozczarowaniem dla kogoś, kto wzorem Abrahama Van Helsinga chciałby ubrać stylowy kapelusz z szerokim rondem, sięgnąć po kołki, rewolwer, krzyż i wyruszyć na samotne poszukiwania grobów krwiopijców. Jest za to bogatym opisem problematyki badań archeologicznych związanych z pochówkiem antywampirycznym. Poznamy tu całą masę różnych, niekiedy drastycznych sposobów, za pomocą których upewniano się dawniej, że martwi pozostaną martwi: od przebijania różnych części ciała kołkami, gwoździami i strzałami, poprzez dekapitację za pomocą szpadla, kończąc, oczywiście, na całkowitym unicestwieniu ciała za pomocą ognia. Podane tu przykłady poparte są wyjętymi z kronik fragmentami opisującymi autentyczne – przynajmniej w mniemaniu samozwańczych pogromców mocy piekielnych! - przypadki nawiedzeń oraz zastosowane środki zaradcze. Dowiemy się także o różnych kryteriach, jakie dawniej przyjmowano przy ocenie, kto może – a kto nie – po śmierci przebudzić się jako wampir. Przesłanek była cała masa – upiorami stawali się bowiem epileptycy, sparaliżowani od urodzenia, inwalidzi, niedorozwinięte dzieci, jak również te, które urodziły się już martwe, ofiary porfirii, zespołu Tourette'a, guślarze, a nawet... Owczarze.

Czytając "Wampiry w średniowiecznej Polsce" mamy do czynienia z tekstem naukowym (lub popularnonaukowym, jak twierdzi autor). I chociaż dołożono wszelkich starań, by był on możliwie przejrzysty nawet dla czytelnika nieobytego z terminologią, publikacja pozostaje lekturą niełatwą. Nie warto się jednak zrażać: interesujący temat został tu przedstawiony w sposób wyczerpujący, poparty olbrzymią, interdyscyplinarną bibliografią – w tej znajduje się aż sto dziewięćdziesiąt osiem pozycji, a to liczba co najmniej imponująca jak na tak niedługi przecież tekst. Dr Stanaszek do swojego dzieła przygotował się bardzo solidnie, opracowując je w sposób, który nie może budzić żadnych zastrzeżeń co do warstwy treściowej. W przeciwieństwie do wielu autorów prac na tym polu, zachowuje on zdrowy sceptycyzm i dystans do opisywanych przez siebie zjawisk, co pomaga czytelnikowi uzmysłowić sobie, jak trudnym zadaniem może być odróżnienie lokalnego rytuału pogrzebowego od różnego rodzaju zabiegów stosowanych celem dalszego zabicia tego, co już jest martwe.

"Wampiry w średniowiecznej Polsce" są pozycją wartą przeczytania przez każdego, kogo choć odrobinę interesuje poruszana w niej tematyka. Stanowi szczegółowe opracowanie, które może samo w sobie być źródłem wiedzy, tak samo, jak – dzięki zachwycająco obszernemu piśmiennictwu – punktem wyjścia do własnych poszukiwań. To również przestroga przed tym, do jakich potworności może doprowadzić ślepa wiara w przesądy, bezcenna w czasach, w których tak wiele osób świadomie wybiera niewiedzę. Zdecydowanie polecam!

Za udostępnienie egzemplarza do recenzji dziękujemy Narodowemu Centrum Kultury.

Dane ogólne:
Tytuł: Wampiry w średniowiecznej Polsce
Autor: Łukasz Maurycy Stanaszek
Wydawnictwo: Narodowe Centrum Kultury
Rok wydania: 2016
Liczba stron: 134

czwartek, 6 października 2016

"Motyla noga" - recenzja kolorowanki

Jeszcze do niedawna kolorowanie kojarzyło się niemal wyłącznie z kreatywnym sposobem na zajęcie dzieciom dłuższej chwili. W przypadku starszych odbiorców zaczęło się dość niewinnie: ktoś zauważył, że wypełnianie kolorem kształtów na papierze poprawia nastrój i pomaga pozbyć się nadmiaru negatywnych emocji, nazwano to więc kolorowaniem antystresowym. Prawdziwy rozkwit ta dziedzina sztuki – bo patrząc na niektóre prace naprawdę trudno znaleźć inne określenie – przeżywa dopiero teraz, a księgarniane półki zaczynają uginać się pod ciężarem propozycji rozmaitych wydawnictw i twórców. Każdy znajdzie tu coś dla siebie: kwiaty, budynki, postacie, a także, od września tego roku, wyrazy, które nadają się do wypowiadania tylko w wyjątkowych sytuacjach.

Mało co pomaga na nagły stres bardziej, niż rzucenie mocniejszym słowem w przestrzeń. Osobom, które spotyka na co dzień większa dawka nerwów niż zwykle, wyszło naprzeciw wydawnictwo Nasza Księgarnia, proponując wyjątkową kolorowankę „Motyla noga”, zawierającą słówka, które przekleństwami może jeszcze nie są, ale zawierają odpowiedni ładunek emocjonalny. Jest to genialna odpowiedź na zagraniczne „Sweary coloring books” i podobne pozycje, ma nad nimi jednak tę przewagę, że jest uniwersalna – nie trzeba uważać, by nie dobrało się do niej dziecko, więcej, spokojnie kartami można podzielić się z młodszymi fanami kolorowania. 


Książka, oprócz tytułowego „motyla noga”, zawiera takie sformułowania, jak:  „kurka wodna”, „do kroćset”, „ty paszczurze” (a to już nieładne!) czy, moje ulubione, „kij ci w oko”. Pomysł, by właśnie tego typu frazy umieścić w kolorowance uważam nie tylko za bardzo udany, ale i wyjątkowo trafny – samo przeglądanie jej sprawia pewną radość.


„Słówka” zostały ozdobione rozmaitymi motywami, wśród których królują rośliny i owady, chociaż znajdziemy też formułki wpisane w krajobraz, przestrzeń kosmiczną czy włosy postaci. Rysunki nakreślone są luźną kreską, dość prostą, wręcz dziecinną (uśmiechnięte motylki i gąsienice), nie nastręczającą wiele trudności przy kolorowaniu. Zdarzają się drobne elementy, nie tak małe jednak, by utrudnić zabawę. W większości przypadków ilustracja dopasowana jest klimatem do pojawiającego się w niej zwrotu (jak drewniane litery przy „kij ci w oko”), nie jest to jednak regułą. 

Nasza Księgarnia pokazała już, że na wydawaniu kolorowanek zna się bardzo dobrze. „Motyla noga” nie odbiega jakościowo od poprzednich pozycji: grafiki umieszczone zostały na osobnych, jednostronnie zadrukowanych kartach z grubego papieru (nie są mu straszne akwarele, flamastry ani cienkopisy, nic nie ma szans przebić na drugą stronę), a całość przypomina raczej blok niż zeszyt: poszczególnie ilustracje można z łatwością wyrwać. Świetnym dodatkiem jest gruba tektura na końcu - idealnie spełniająca rolę podkładki.  

„Motyla noga” będzie dobrą pozycją również dla osób, które dopiero
zamierzają zacząć przygodę z kolorowaniem, jako że jest to pozycja niewymagająca. Proste, humorystyczne ilustracje będą wyglądały dobrze niezależnie od zastosowanej techniki, przynosząc mnóstwo frajdy zarówno z procesu twórczego, jak i z gotowego efektu. Zaawansowanym również powinna przypaść do gustu sam koncept, jako że po prostu nie sposób mu się oprzeć. Polecam i uciekam kolorować dalej.


Za udostępnienie egzemplarza do recenzji serdecznie dziękuję wydawnictwu Nasza Księgarnia.

Dane ogólne:
Tytuł: Motyla noga
Ilustracje: Anita Graboś
Wydawnictwo: Nasza Księgarnia
Rok wydania: 2016
Liczba stron: 64

środa, 5 października 2016

More books! #19 Wrzesień - Październik '16, czyli absolutny misz-masz gatunkowy

Stosik się szykuje... Trochę spóźniony przez podróże krajoznawcze, które na szczęście wreszcie udało się ukończyć. Czy znacie to uczucie, kiedy wracacie po tygodniu, a w domu czeka na Was wielki stos książek? Ja miałam okazję poczuć je wczoraj. Post stosikowy też tworzy się trochę "na szybkiego", bo ciągle za czymś trzeba biegać (dzisiaj konkretnie za kolejnymi przesyłkami...).
Z książek, które przyszły do nas we wrześniu, część została już przeczytana i zrecenzowana, ale i tak zostało ich sporo, czas więc zakasać rękawy i koce, wyczyścić okularki, zaparzyć dzbanek herbaty ii...!
Pogoda sprzyja. Oj, sprzyja bardzo, ale tylko czytaniu, niczemu więcej. Jakim cudem mogło nagle zrobić się aż tak zimno? Nie pojmuję, pojechałam latem, wróciłam niemal zimą, a cała zmiana zdążyła zaistnieć w tydzień.
Z powodu powyższego niestety zdjęcia w dzisiejszym poście będą jeszcze gorszej jakości niż zazwyczaj. Aparat mój bardzo nie lubi się z deszczową pogodą.

Zajrzyjmy więc do stosu...


Sporo. Kolejna ściana książek. Budujemy mur i barykadujemy się we własnej Książkowej Twierdzy.

1. "Paradoks marionetki", Anna Karnicka, wyd. Genius Creations. Tym razem dzięki uprzejmości portalu Konwenty Południowe, jedna z pierwszych w kolejce do czytania.
2. "Fobia", Dawid Kain, Genius Creations. Hmm, pana Kaina już znamy, ciekawość rośnie, trzeba brać i czytać.
3. "Przyszła na Sarnath zagłada" H.P. Lovecraft, wyd. Vesper. Pierwsza pozycja od Vespera, Łotr porwał i czyta (:
4. "Wampiry w średniowiecznej Polsce", Łukasz Maurycy Stanaszek, wyd. Narodowe Centrum Kultury. Jedna z pozycji, które w tym stosiku cenię najbardziej, recenzja niedługo (:
5. "Niezwykły talent Iris Grace", Arabella Carter-Johnson, wyd. Nasza Księgarnia. Moją recenzję tej książki można przeczytać na stronie akcji Polacy nie gęsi.
6. "Mistrz i zielonooka nadzieja", Johanna Kern, wyd. Humans of Planet Earth assn. Pozycja specyficzna, ale postanowiłam zaryzykować...
7. "Pacjenci", Jurgen Thorwald, Wydawnictwo Literackie. Przeczytane, zrecenzowane, czeka na publikację na stronie akcji Polacy nie gęsi (:
8. "Insight. Droga do mentalnej dojrzałości", Michał Pasterski, wyd. Helion. Zrecenzowane przez Łotra.
9. "S.Q.U.A.T. Eksperyment", Konrad Kuśmirak, wyd. Czwarta Strona. Recenzję można przeczytać na portalu Konwenty Południowe.
10. "Gamedec. Granica rzeczywistości", Marcina Przybyłka, wyd. Rebis. Łotr już o nim pisał.
11. "Faust. Tragedii część pierwsza", Goethe, wyd. Novae Res, w nowym tłumaczeniu. Recenzja dostępna już na blogu.
12, 13. "Dwie karty" i "Pośród cieni" Agnieszki Hałas, wyd. Ifryt i Solaris. Obie od autorki, do szybkiego ukończenia i opisania (:
14. "Ballada o przestępcach" Marcina Hybla, wyd. Czwarta Strona. Wygrana przez Łotra w konkursie na fanpage'u wydawnictwa.
15. "Wersal" Elizabeth Massie, Książnica. Od grupy wydawniczej Publicat, jeszcze czeka w kolejce do przeczytania.
16. "Siódme życia markiza de Sade", Jacques Ravenne, ponownie Książnica.

A poza tym dostaliśmy jeszcze trochę gier.
17. Astro Jam od Trefla, zagrane, zrecenzowane dla portalu Konwenty Południowe.
18,19,20. Talie kart od Trefla: Graffiti, Alianci i Pixel Art. Ostatnio sporo tafia nam się kart. Jak na razie na warsztat zostały wzięte tylko te pierwsze.
21. Timeline od Rebela. Bardzo ładna puszka z przemaluteńkimi kartami w środku. Jeszcze nie graliśmy, przetestujemy w weekend.


A tym, co przyniosło najwięcej radości, była kolorowanka od Naszej Księgarni - moja pierwsza kolorowanka recenzencka! - i aż musiałam sobie do niej jakiś większy zestaw kredek kupić (:
Notka o "Motylej nodze" pojawi sie na dniach (:


Tyle! Trochę nam się zrobiła większa rozmaitość gatunkowa tym razem, ale to dobrze. Ciekawe, nieciekawe, dziwne? Dajcie znać, czy widzicie coś wartego przeczytania (:

poniedziałek, 3 października 2016

Więcej Kotów w internetach #01, czyli recenzenckie podsumowanie września

Hej! Słowem wyjaśnienia: nigdy wcześniej nie robiłam tego typu zestawień, uznając, że czytujący Kota w Bookach wiedzą dokładnie, czego udało nam się w danym miesiącu dokonać, a jeśli nie, to w bardzo prosty sposób są w stanie to sprawdzić. Wrzesień okazał się jednak miesiącem, w którym spora część naszej pracy skupiła się na portalach, nie na blogu, i ta tendencja może utrzymać się w nadchodzących dniach. A ponieważ zarówno pozycje, jak i teksty o nich uważam za warte uwagi, postanowiłam zebrać je w jednej notce. I żeby nie było, że się lenimy! (; 

Zapraszam :3



"Seria „Grimm Fairy Tales” zdążyła dorobić się wielu fanów w jej anglojęzycznym wydaniu. Polski czytelnik póki co ma szansę zapoznać się z trzema (a nawet czterema, ze względu na ostatnią premierę) zeszytami serii, przełożonej na język polski i wydanej przez Okami. Pierwsza i druga odsłona cyklu reprezentowały różny poziom, który jednak wykazywał tendencję zwyżkową. Czy trzecia część potwierdzi tę tezę? Zajrzyjmy..."




"Czasami odnoszę wrażenie, że motywy najemnicze są w literaturze fantastycznej niedoceniane. Owszem, wiele jest na rynku książek, których głównym założeniem są wyprawy, misje, zlecenia, spora część bohaterów to awanturnicy z różną przeszłością i zamiarami, jednak oni wszyscy trafiają w nurt wydarzeń albo z własnej inicjatywy, albo z przypadku. A co z najemnikami? Ich stawia się najczęściej po drugiej stronie barykady: postrzegani są jako przekupni i pozbawieni honoru, gotowi na wszystko za odpowiednią ilość pieniędzy, dla nich gotowi sprzedać życie własne i cudze. Na szczęście zdarzają się wyjątki, a twardy żywot najemnika docenił chociażby Glenn Cook w swoim cyklu o Czarnej Kompanii. Ale nie tylko on. O ile wspomniana pozycja szybko odbiegła tematyczne (i nastrojowo) od głównego założenia, o tyle oczekiwania czytelnika żądnego wrażeń nieco bardziej chłodnej, choć nadal pełnej ryzyka natury jest w stanie spełnić inna książka, a jest nią „Na ostrzu noża” Miroslava  Žambocha."

"Miroslav Žamboch był dla mnie do tej pory pisarzem kompletnie obojętnym, po którego twórczość nigdy nie miałem okazji sięgnąć, ale też nie kwapiłem się do tego jakoś szczególnie. Jego cykl o agencie JFK został mi kiedyś przedstawiony jako pisana nie do końca na serio, lekka, wypełniona akcją ni to fantasy, ni to sci-fi, w którym sporo się dzieje, ale nie do końca wiadomo, o co w ogóle chodzi. Dopiero za namową Vyar sięgnąłem po jedną z jego powieści, bo miało to być "takie fantasy najemnicze, coś jak Czarna Kompania, tylko zrobione dobrze", żeby zobaczyć, ile prawdy w tych rewelacjach. Ile jej w nich było? Wyłącznie prawda – czytajcie dalej, oto bowiem "Na ostrzu noża", powieść tak ostra, jak sugeruje tytuł."

To ciekawy pomysł – oddać część pracy przy tworzeniu książki w ręce czytelników. Rzucić hasło „hej, mam taki pomysł na świat, jeśli chcecie, żeby wasi bohaterowie znaleźli się w mojej książce, prześlijcie mi wasze pomysły”, a potem tak prowadzić fabułę, żeby to wszystko jakoś się ze sobą połączyło. Ciekawy i w teorii funkcjonalny – bo przecież dajemy do rąk czytelnikom dokładnie to, co chcieliby przeczytać. A jak to wygląda w praktyce? Oto „Orzeł Biały”, nowa powieść Marcina Przybyłka.
Rok 2057. Odkryliśmy lek na wszystko, łącznie ze śmiertelnością. Coś jednak poszło koszmarnie nie tak – i ludzie, którzy go zażyli (czyli jakoś prawie wszyscy na świecie) po pewnym czasie zmienili się w tępe, krwiożercze bestie o zielonym kolorze skóry, jako żywo przypominające Tolkienowskich orków. Jeden kraj ostał się wśród orczej powodzi, a jest nim – nie zgadniecie! – Twierdza Polska...

"Dawno, dawno temu… A może nie tak dawno, bo zaledwie kilka książkowych lat temu, gdzieś w Anglii, mieściła się pewna posiadłość, dla której mieszkańców czas zatrzymał się gdzieś w dziewiętnastym wieku. Była ona chlubą okolicy: przyjeżdżali do niej najbogatsi i najbardziej znani goście z całego kraju, swoją malowniczą lokalizacją i wiktoriańską stylistyką przyciągała artystów, malarzy i wielu innych, zwłaszcza tych arystokratycznego pochodzenia. Dla wielu brzmi to jak bajka, nic dziwnego więc, że grupka studentów malarstwa widziała w warsztatach urządzanych tam okazję do spełnienia marzeń. Przypadkowy obserwator zauważyłby jednak w powracającej już z wyprawy grupce brak jednej osoby i niezbyt wesołe nastroje, a trochę uważniejszy – to, że większość studentów odczuwa ulgę na myśl o tym, że ich przygoda tam już się za kończyła. Większość – wyjątek stanowią dwie osoby, wciąż oglądające się za siebie i podskakujące z przestrachu na widok każdego cienia..."

"Polski pisarz science fiction, z wykształcenia lekarz. Przez 6 lat pracował w koncernie farmaceutycznym, później założył firmę szkoleniową.
Debiutował w czerwcu 2000 roku w miesięczniku Świat Gier Komputerowych tworząc rubrykę Grao Story. Publikował teksty publicystyczne w „Nowej Fantastyce” w cyklu Co w duszy gra. W „Nowej Fantastyce” 11/2002 ukazało się jego pierwsze opowiadanie z cyklu o gamedecu („gierczanym detektywie”) Torkilu Aymorze – Gamedec. Małpia pułapka. Jego debiutem książkowym był zbiór dwunastu opowiadań Gamedec. Granica rzeczywistości, wydany przez wydawnictwo SuperNOWA w 2004. W kwietniu 2006 ukazał się tom drugi, tym razem powieść, pt. "Gamedec. Sprzedawcy lokomotyw.""

"„Koło Czasu” jest jednym z najbardziej złożonych cykli fantasy w historii gatunku. To opowieść o walce dobra ze złem o iście epickim rozmachu, skomplikowanej sieci intryg, interesującym systemie magii i szerokiej gamie bohaterów, kierujących się różnymi pobudkami, ale zawsze sportretowanych w głęboki, złożony sposób. Seria ta, autorstwa Roberta Jordana (a właściwie Jamesa Oliviera Rigneya Juniora, który pod takim pseudonimem się ukrywał), zyskała sobie rzesze fanów na całym świecie. Tym większym ciosem dla ich społeczności była wiadomość o przedwczesnej śmierci twórcy – wizjonera. Kiedy zgodnie uznano, że coś tak wspaniałego nie może się obyć bez zakończenia, zlecono jego napisanie mało znanemu jeszcze wtedy autorowi, Brandonowi Sandersonowi."

"Miroslav Žamboch to postać barwna nawet w kręgu pisarzy-fantastów. Z zawodu fizyk jądrowy, pasjonuje się sportami ekstremalnymi, trenuje boks, judo i jeszcze kilka mniej klasycznych dla przeciętnego człowieka sportów. Znany jest w Polsce głownie za sprawą serii książek o Koniaszu, rozpoczętej przez świetne „Na ostrzu noża” i kontynuowanej w kilku kolejnych częściach. Jednak jego pierwszą przetłumaczoną na język polski książką (chociaż nie pierwszą w ogóle) jest „Sierżant” – krótka powieść leżąca gatunkowo w zupełnie innej szufladce fantastycznej szafy i prezentująca kompletnie inną wizję świata. "


"Eksploracja kosmosu! Cóż za cudowna sprawa – żyjemy w czasach, kiedy najnowsze zdobycze technologii pozwalają nam oderwać się od niebieskiego globu, na którym przyszliśmy na świat i sięgnąć gwiazd... Na razie, co prawda, tylko zdalnie, ale kto wie, co przyniesie jutro? Jakkolwiek inspirująca i zachęcająca może być taka wizja, należy pamiętać, że wycieczka w kosmos to niebezpieczna sprawa – wystarczy zabłąkany kawałek kosmicznej skały, by zagrozić życiu wszystkich jej uczestników oraz narazić całą misję na tragiczne niepowodzenie."


"Dlaczego czytamy baśnie? Wielu z nas zachowuje sentyment do tych opowieści będąc już dawno w wieku, który na dziecinne zachowania pozwala tylko wtedy, gdy nikt nie patrzy. Widzimy w tym zazwyczaj coś już nam niedostępnego: uniwersalne wartości, jasne, czarno-białe sytuacje, złoczyńców, których spotyka zasłużona kara i sowicie nagradzanych dobrych i szlachetnych. W porównaniu do rzeczywistości, w której o jednoznaczność trudno, tworzy się kontrast, w którym trudno nie wybrać czasem ucieczki w opowieść i wierzyć, że takich okolicznościach sami bylibyśmy lepszą wersją siebie. A gdyby to było możliwe?"


"Wydany prawie rok temu „S.Q.U.A.T.” wzbudził dość mieszane uczucia: jednych zachwycił dobrze oddanym postapokaliptycznym klimatem, brutalnością, okrucieństwem świata przedstawionego bez żadnych upiększeń, innych zniechęcił postacią głównego bohatera. Część druga, „Eksperyment”, w założeniu miała zejść jeszcze stopień niżej: w miarę pogarszania się sytuacji Polski po Rozbłysku nękanej wojną, chorobami i głodem, ludzkość wyzbywa się uczuć na korzyść czystej woli przetrwania. Nie brakło jednak ludzi, którzy w zaistniałej sytuacji odnaleźli się doskonale, prowadząc własne, często niegodziwe interesy. Zobaczmy więc, ile z tych założeń udało się zrealizować i jak szokujące będzie to, co przygotował dla czytelnika autor w drugim tomie swojego cyklu."

"Po trzech zeszytach serii „Grimm Fairy Tales”, które reprezentowały dość nierówny poziom, zdecydowanie jednak wykazując tendencję do poprawy, przyszła pora na część czwartą - najbardziej jak dotąd przeze mnie wyczekiwaną. Nie przedłużając: przedstawiam Wam „Rumpelsztyka”.
Milly zaszła w ciążę z niewłaściwym facetem. Na wieść o mającym przyjść na świat dziecku, jej chłopak proponuje aborcję, a kiedy pomysł nie znajduje aprobaty, dochodzi do wniosku, że na żywym niemowlaku można nawet zarobić sprzedając go bogatej, bezdzietnej rodzinie. Młodzi nie dochodzą do porozumienia w klasycznym przypadku próby uniknięcia odpowiedzialności przez przyszłego ojca. Ich głośnej dyskusji w parku przysłuchuje się znana nam już z poprzednich części bajarka..."

"Nasi stali czytelnicy być może pamiętają, gdy parę miesięcy temu rozpływałem się nad Netrunnerem, grą karcianą o potyczkach toczonych w sieci przez idealistycznych włamywaczy i bezwzględnych operatorów korporacyjnych systemów. Jedną z głównych zalet, jakie wówczas wymieniałem, jest niesamowity klimat oraz pełen smaczków świat gry. Kiedy do moich uszu dotarła wieść, że Fantasy Flight Games postanowiło wypuścić na rynek obszerne tomisko w całości poświęcone opisowi tegoż świata, wszystko we mnie aż zawyło od chęci, aby taką publikację zdobyć i czym prędzej przeczytać. Udało mi się jednak - i miałem przy tym sporo szczęścia, bo pula wydrukowanych egzemplarzy była dość mała przy olbrzymim zainteresowaniu, rozeszły się więc bardzo szybko."

"Jeden z najgłośniejszych dramatów Goethego, uznawany zarazem za najważniejszy tekst, który wyszedł spod jego pióra, to zarazem ponadczasowy utwór traktujący o tym, jak wiele jest w stanie poświęcić człowiek w swoim pragnieniu spełnienia, szczęścia i wiedzy. "Faust" dał początek jednemu z najciekawszych literackich archetypów postaci (bohatera, który jest w stanie zaprzedać się złu tylko po to, by wiedzieć więcej), eksploatowanemu szeroko w przeróżnych tekstach kultury na przestrzeni wieków aż do dnia dzisiejszego – i zarazem jednemu z moich ulubionych. Pamiętając tekst jako nieco ciężki, ale mimo wszystko zrozumiały dla ówczesnego nastolatka, z pewnym zaciekawieniem sięgnąłem po nowy przekład tego klasycznego dzieła, który zawdzięczamy Pawłowi Węcławskiemu – nie oczekując absolutnie niczego, acz mając pewną nadzieję, że nowe wydanie uczyni tę niezwykłą historię ciut łatwiejszą do przyswojenia przeciętnemu zjadaczowi chleba."

"Seria „Z Archiwum X”, powstająca regularnie od roku 1993 do 2002 (ukazująca się z mniejszym lub większym poślizgiem również w polskiej telewizji) zdążyła zdobyć w ciągu tych paru lat naprawdę sporą popularność. Doskonale nawiązując do wszystkiego, co mogłoby dotknąć bądź zainteresować przeciętnego człowieka, od życia po śmierci, przez eksperymenty medyczne, aż po rządowe spiski wymierzone w obywateli, największą sławę zdobyła jednak za pomocą wiodącego motywu, czyli pozaziemskich cywilizacji z różnych powodów żywo zainteresowanych życiem na ziemi. Uzupełniona w międzyczasie dwoma pełnometrażowymi produkcjami filmowymi, emitowana co jakiś czas od nowa, zapisała się w kulturze i ludzkiej świadomości na stałe – nie ma chyba osoby, która nie znałaby charakterystycznej melodii pojawiającej się w czołówce."

"Wojna ludzi z maszynami jest chyba najczęściej poruszanym motywem w literaturze science fiction. Lęk przez tym, że wciąż doskonalone dzieła naszych rąk mogą stanąć przeciwko nam, uznawszy ludzkość za zbędny składnik równania, towarzyszy nam od lat. To za jego sprawą czasem pojawia się dreszczyk niepokoju, gdy czytamy o kolejnych postępach nauki na tym polu. Czy da się jednak w tym tak wyeksploatowanym do granic, zdawałoby się, motywie, znaleźć jeszcze coś wartego uwagi? Jeśli tak, to tylko dzięki świeżemu podejściu do zagadnienia. Buszujący wśród podgatunków fantastyki Miroslav Žamboch postanowił zajrzeć na chwilę i w ten zakątek, i zdążył narobić w nim trochę bałaganu. Wywołał "Wojnę absolutną”."

"Autyzm jest chorobą, o której jeszcze do niedawna niewiele było wiadomo. W świadomości ludzkiej nadal okryty jest on pewną tajemnicą wynikającą z braku powszechnego zrozumienia istoty problemu, a osoby dotknięte tą dolegliwością spotykają się często z przeszkodami niemal nie do przebycia. Jedną z największych tego typu barier jest utrudniony kontakt z drugim człowiekiem – a cierpią na tym obie strony, zarówno chory, jak i osoba, z którą przebywa. Wiele dla osób z autyzmem i ich rodzin zrobiły one same, pisząc o sobie w książkach i na blogach, a zwierzenia rodziców z początkowych lat życia z tak specyficznymi dziećmi dają nadzieję kolejnym, poszukującym sposobów na uzyskanie zrozumienia i pomocy."

"Rozwój osobisty jest pojęciem, które w ostatnich latach uległo dość negatywnemu nacechowaniu. Wszystko wskutek działalności różnego rodzaju „specjalistów” organizujących drogie szkolenia, na których wyjątkowo sprawnie wciskają ludziom wyświechtane frazesy na przemian z reklamami własnych, raczej nietanich usług. Rynek wydawniczy zaś pełen jest pozycji, w których różni mądrzy ludzie próbują doradzać nam, jak żyć, by było lżej, znośniej, bardziej pomyślnie – albo udają, że to robią, a wszystko dla mamony. W zalewie całej tej tandety naprawdę trudno jest wyłowić pozycje wartościowe. Wszystko to sprawia, że z dużą dozą sceptycyzmu sięgałem po książkę Michała Pasterskiego - "Insight. Droga do mentalnej dojrzałości”."

Uff... oto, czym się zajmowaliśmy we wrześniu. Widzisz coś ciekawego, coś dla siebie? Daj znać! (;