wtorek, 27 grudnia 2016

"Dracula" Brama Stokera - Ze Słownikiem

Jakiś czas temu wspominaliśmy na naszym blogu o ciekawej innowacji na rynku wydawniczym – chodzi o wydania zagranicznych klasyków w wersji oryginalnej, nieprzetłumaczonej, ale opatrzonej podręcznym słownikiem trudnych wyrazów. Miałoby to ułatwić lekturę czytelnikom, którzy z angielskim nie czują się dostatecznie pewnie i pokazać im, że obcowanie z tekstem napisanym w języku innym niż ojczysty nie tylko może być łatwe, ale również całkiem przyjemne. Po omawianej przez nas "Wojnie Światów" H. G. Wellsa przyszła kolej na jeszcze jedną pozycję, której nie znać po prostu nie wypada – mowa o "Draculi" Brama Stokera.

Kiedy arystokrata ze wschodniej Europy zaczyna wykupywać wiekowe posiadłości w całym Londynie, nikt nie spodziewa się ponurych wydarzeń, jakie wkrótce nastąpią. Młody prawnik, Jonathan Harker, wyrusza w podróż do jego rodowej posiadłości w Transylwanii, aby dokonać niezbędnych formalności. Chociaż z początku oczarowują go nienaganne maniery i wielka gościnność hrabiego Drakuli, bardzo szybko zaczyna on doświadczać coraz dziwniejszych zjawisk – zjawisk, które napawają go szczerym niepokojem. Gdy podobnie niewytłumaczalne zdarzenia zaczynają mieć miejsce w okolicach Londynu, zbierając żniwo w postaci zdrowia i życia młodej kobiety, dopiero zawezwany przez jej przyjaciół ekscentryczny Holender, doktor Van Helsing, zaczyna łączyć je z przybyciem tajemniczego hrabiego.

"Dracula" nie jest pozycją łatwą w lekturze, głównie z uwagi na swój wiek, a zatem użyty w niej język i masę słów, które już dawno wypadły z powszechnego użytku. Z pomocą przychodzi jednak propozycja wydawnictwa Ze Słownikiem, będąca oryginalnym tekstem wzbogaconym o słownik rozmaitych terminów, które mogłyby sprawić trudność czytelnikowi gorzej obytemu z ciut starszym niż współczesny angielskim. Słowniki mamy trzy – pierwszy znajduje się na samym początku tomu, tłumacząc najczęściej występujące w książce słowa, drugi na końcu, zawierając wszystkie wyrazy, z jakich składa się powieść, oraz trzeci, być może najciekawszy, w postaci adnotacji na marginesach. Bardzo dobry pomysł – na marginesach wyszczególniono bowiem tylko niektóre ze słów, być może te najrzadziej spotykane i najbardziej wymagające wyjaśnień i chociaż jest ich mnóstwo, trudno uniknąć sytuacji, w których nawet to nie będzie wystarczać. Czytelnik, który nie zrozumie czegoś, czego nie omawia słowniczek podręczny, zawsze może odwołać się do ostatnich parunastu stron i tam znaleźć poszukiwane przez siebie słowo.

Trochę gorzej wypada opracowanie samych słowników. Widać, że tłumaczenia zaczerpnięte zostały skądinąd, bez szczególnej staranności o to, by wyodrębnić te znaczenia, które najbardziej pasują do kontekstu. Nie stanowiłoby to problemu – odrobina wkładu własnego w znalezienie tego, które jest najbardziej odpowiednie, z pewnością pozwoliłaby wynieść więcej z lektury - gdyby nie przypadki, w których żadne z przytoczonych znaczeń nie ma sensu w kontekście zdania! A te, niestety, zdarzają się dość często. Słówko "rank" użyte w kontekście oddechu wampirzego hrabiego znajdziemy przetłumaczone jako "zajmować jakąś pozycję, zaliczać, szereg, ranga, ordynarny", podczas gdy poszukiwanym znaczeniem jest "zatęchły", "odrażający". Po co mi wszystkie pozostałe, jeśli brak najważniejszego? Co więcej, żadne z tak przetłumaczonych słów nie zostało opatrzone informacją o tym, jaką część mowy stanowi. W języku angielskim jest to szczególnie kłopotliwe, ponieważ wyraz o takim samym brzmieniu może być zarówno rzeczownikiem, czasownikiem, jak i przymiotnikiem, zaś czytelnik, który nie orientuje się dość dobrze, pozbawiony takiej pomocy z pewnością będzie mieć olbrzymie trudności w dopasowaniu tłumaczenia do kontekstu, a w końcu – w zrozumieniu tekstu.

Odpowiedzialni za przygotowanie tłumaczenia poszczególnych słówek zdecydowanie poszli na łatwiznę. Nie wyszło to na dobre całości i sprawia, że słowniczek, zamiast pomagać, czasem może nawet stać się przeszkodą dla czytelnika. To szkoda – ponieważ sam pomysł wydawania obcojęzycznych klasyków w takiej formie jest świetny i gdyby szedł w parze z lepszym wykonaniem, mógłby umożliwić czytanie trudnej przecież literatury nawet osobom, które nie czują się pewne swojej językowej biegłości. Mimo wszystko, osoby, które chciałyby spróbować swoich sił wobec „Draculi” w oryginalnym brzmieniu, a nie uważają się za dobrze znające angielski, mogą po propozycję wydawnictwa Ze Słownikiem sięgnąć – taka pomoc jest w końcu lepsza niż żadna.

Za udostępnienie książki do recenzji dziękujemy wydawnictwu Ze Słownikiem.

Dane ogólne:
Tytuł: Dracula. Book 1 oraz Dracula. Book 2
Autor: Bram Stoker
Wydawnictwo: Ze Słownikiem
Rok wydania: 2016
Liczba stron: 480 (tom I), 480 (tom II)

poniedziałek, 26 grudnia 2016

"Czarna Wdowa. Na zawsze czerwona" Margaret Stohl

Marka Marvel kojarzona jest głównie z komiksami i ich ekranizacjami. Superbohaterowie spod ich skrzydeł są znani i uwielbiani na całym świecie, od roku 1933 podbijając serca młodszych i starszych. Iron Man, Thor czy Kapitan Ameryka, a także wielu innych są często pierwszymi obiektami dziecięcego podziwu, czasem pozostając nimi przez całe życie. Czarna Wdowa dołączyła do grupy herosów w roku 1964, wymyślona przez Stana Lee - początkowo jako szpieg i czarny charakter. Na szczęście udało jej się przejść do przeciwnej drużyny. Fani serii znają ją choćby z filmów „Iron Man 2”, „Avengers” czy „Kapitan Ameryka”, natomiast dla nastoletnich wielbicieli powstaje seria książek, z których pierwsza, „Czarna Wdowa. Na zawsze czerwona” ukazała się w Polsce nakładem wydawnictwa Zielona Sowa.

Natasha Romanoff powraca do miejsca swojej kaźni – do Odessy i magazynu, w którym Ivan Somodorov urządził laboratorium zwane Czerwoną Komnatą – by powtrzymać swego dawnego prześladowcę przed dalszymi działaniami. Jest ona jedyną osobą, która może tego dokonać: wyszkolona przez swojego wroga, zna wszystkie jego słabe punkty – niestety, z wzajemnością. Technologia, którą dysponuje Rosjanin, nie może jednak pozostać w jego rękach, a szkolenie kolejnych pokoleń szpiegów i zabójców musi zostać zakończone. Jak się okazuje, Somodorov był doskonale przygotowany na wizytę byłej uczennicy i chociaż pozornie wszystko idzie według planu, próba ratowania dziewczynki przypiętej do maszynerii kończy się spięciem – a wydarzenie to okaże się brzemienne w skutki, przesądzając o losie nie tylko młodej Avy.

Akcję będziemy śledzić z różnych punktów widzenia, wśród których przeważać będą oczywiście obie bohaterki, Natasha i Ava. Pojawia się tu jednak też inny, dość nieoczekiwany bohater – Alex Manor, pozornie niezwiązany z żadną z powyższych, a jednak ważny dla całości: Ava, wychowywana (choć to określenie odrobinę na wyrost) przez ośrodek T.A.R.C.Z.Y., śni o nim. Po prostu. Co noc widzi w swojej głowie obraz chłopaka, wyraźny, szczegółowy, jest świadkiem jego codzienności. Wie o nim wszystko oprócz jednej rzeczy – czy „Aleksiej Manorovsky” istnieje naprawdę. Co będzie, gdy się w końcu spotkają? Jaką rolę ma tu do odegrania Czarna Wdowa, wspominana niezbyt przyjaźnie przez ocaloną dziewczynkę?

Czarna Wdowa jest klasyczną twardzielką, uważającą, że „uczucia są dla dzieci” – oczywiste więc, że pogląd ten zostanie błyskawicznie zweryfikowany, a ona sama dostanie emocjonalny łomot. Budując bliską relację z małą Avą tylko po to, by ją w bolesny sposób zniszczyć, stawia siebie w bardzo niekomfortowej pozycji – wraz z powrotem Somodorova i nowym zagrożeniem z jego strony trzeba będzie zniszczone zaufanie jakoś odzyskać. Proces ten jest długi i dość dobrze opisany, skomplikowane relacje między obiema bohaterkami i ich rozwój stanowiły motyw, który w książce podobał mi się najbardziej. Nie najgorzej wypada też sama Ava, której przeszłość odkrywamy stopniowo wraz z rozwojem intrygi – chociaż jest typową buntującą się nastolatką, to przedstawiona została w sposób nieprzesadzony, wyraźnie pokazujący pogłębiający się wpływ starszej „siostry” - wraz z jej próbą wypierania tego faktu. Jako postać traci indywidualność na rzecz realizacji założeń fabularnych, nie oznacza to jednak braku charakteru, bo tego młoda Orlova posiada momentami aż nadto – jest przyzwyczajona do samodzielności i po prostu pyskata. Miłą odmianą są też chwile, przez bohaterów spędzane w siedzibie T.A.R.C.Z.Y., gdzie na scenę wkracza Tony Stark z właściwą sobie nonszalancją i egocentryzmem – chociaż poza rolą drużynowego „mózgu” (i obiektu kradzieży) nie będzie miał, niestety, wiele do roboty, całą bieganinę pozostawiając trójce bohaterów.

Podział treści na role bywa bardzo płynny. Chociaż w tytule rozdziału podane zostaje, kto aktualnie będzie grał pierwsze skrzypce, to w samej treści często trudno to wyczuć – punkt widzenia przeskakuje nieoczekiwanie na kolejnego z bohaterów, nic sobie nie robiąc ze wcześniejszych zapowiedzi. Najmniej do powiedzenia ma Alex, traktowany zresztą przez fabułę bardzo po macoszemu – jako osoba „nie w temacie”, niemal przypadkowy uczestnik wydarzeń, zupełnie nie potrafi się w nich odnaleźć, więc fragmenty pisane z jego perspektywy są najsłabsze, pełne nieporozumień, niezręczności i językowych potknięć. Jest to jak najbardziej uzasadnione fabularnie, ale mam wrażenie, że nie zostało potraktowane przez autorkę zbyt poważnie i w rezultacie zachowanie chłopaka wydaje się miejscami bardzo sztuczne.

Książka jest dosyć dopracowana pod względem graficznym, utrzymana stricte w filmowej, marvelowskiej stylistyce. Każdy rozdział poprzedza wyjątek z przesłuchania, w którym Natasza Romanoff zdaje sprawę z przebiegu wydarzeń. Dokument ten opisany jest jako „dotyczący śmierci na służbie”, ale o tym, kto umarł, dowiemy się dopiero na koniec. Całość skonstruowana jest w sposób potęgujący ciekawość, jako że notki z przesłuchania podrzucają czytelnikowi delikatne sugestie tego, o czym będzie mowa dalej, dając też możliwość oceny postawy Czarnej Wdowy. 

„Czarna Wdowa. Na zawsze czerwona” jest książką z gatunku young adult, co daje się odczuć w niektórych momentach. Wprowadzenie jest poważne, klimat robi się ciężki i mroczny od pierwszych stron i zachowuje go przez większość czasu. Obywa się też bez większych potknięć logicznych – niestety, do czasu. Ponownie całą winę zrzucę na Alexa, jako że jego dotyczą największe braki w tej kwestii. O ile Ava i jej cudownie nabywane umiejętności są odpowiednio wyjaśniane na bieżąco i wprowadzane bez zbędnej przesady, pozostając „klasycznie superbohaterskie”, o tyle nie dotyczy to chłopaka. I on się zmienia, ale jego przemiana pozostawia po sobie lekki niesmak wywołany zbyt dużą ilością cudownych zbiegów okoliczności w krótkim czasie. Jego związek z Natashą pozostaje też nie do końca uzasadniony, jakby autorka w pewnym momencie zmieniła zdanie co do przeszłości obojga, zapominając, co o Czarnej Wdowie pisała wcześniej. Czy powieść bardzo ucierpiałaby, gdyby Alexa w niej nie było? Wręcz przeciwnie, mogłaby na tym nawet zyskać. 

„Na zawsze czerwona” jest pierwszym tomem serii o Czarnej Wdowie, patrząc jednak po wydarzeniach w nim zawartych, nie mam pewności, czy dalszy ciąg dotyczyć będzie Natashy, czy też Avy, a może obu jednocześnie? Agentka Romanoff nie gra w książce samodzielnie głównej roli, stając się jakby wymówką do pokazania originu młodszej bohaterki. Na odpowiedź na to pytanie przyjdzie nam jednak jeszcze trochę poczekać, chociaż tytuł drugiego tomu, „Red Vengeance”, jest już pewną wskazówką. Póki co, polecam książkę Margaret Stohl fanom gatunku – zwłaszcza tym młodszym.

Za udostępnienie egzemplarza do recenzji serdecznie dziękuję wydawnictwu Zielona Sowa.

Dane ogólne:
Tytuł oryginału: Black Widow: Forever Red
Autor: Margaret Stohl
Wydawnictwo: Zielona Sowa
Rok wydania: 2016
Liczba stron: 472

czwartek, 22 grudnia 2016

"Psychologia Zmiany" Mateusza Grzesiaka

Nasi stali czytelnicy mogą pamiętać mój krótki tekst poświęcony filozofii Kaizen – metodzie stopniowego, skutecznego i bezpiecznego wprowadzania rozmaitych zmian w życie. Miałem nadzieję zgłębić temat nieco dokładniej – stąd moje spojrzenie przyciągnęła jedna z propozycji wydawniczych wydawnictwa Helion. Mowa o "Psychologii Zmiany" autorstwa Mateusza Grzesiaka. Nazwisko autora obiło mi się o uszy raz albo dwa w niedalekiej przeszłości – kojarzyłem go z materiałów promujących rozmaite szkolenia z dziedziny coachingu czy zarządzania i byłem zdziwiony, widząc je na okładce pozycji o takim tytule. Moje zdziwienie wcale nie zmalało – wręcz przeciwnie! - kiedy zajrzałem do środka.

Czym jest "Psychologia Zmiany"? Cóż, z całą pewnością nie jest ona próbą analizy zdarzeń rozgrywających się w głowie (i ciele) kogoś, kto mierzy się z nieprzewidzianym urozmaiceniem planu dnia, kogoś, kto chciałby zacząć regularnie ćwiczyć dla poprawy nastroju albo zmienić sposób, w jaki rozmawia z ludźmi, a jednocześnie usiłuje być wszystkim po trochu i jeszcze czymś więcej. Nazwę "psychologia zmiany" nadał autor swojemu systemowi pracy z ludźmi, łączącemu cechy rozmaitych nauk (i, jak ma się niebawem okazać, nie tylko nauk) psychologicznych i zorientowanemu na rozwiązywanie problemów. Twierdzi on, że ustanowił nowy zawód – "people helper" – inny niż wszystkie dotychczasowe.

Schludnie wydana, niewielkoformatowa książeczka w twardej oprawie i z niebieską wstążką w charakterze zakładki liczy sobie niespełna trzysta stron, pomijając kilka pustych kartek pozostawionych na notatki czytelnika. Podzielona jest na pięć rozdziałów, zapoznających czytelnika stopniowo z założeniami systemu i jego genezą, narzędziami, jakie proponuje autor - wraz z przykładami ich stosowania. Poświęcono też trochę miejsca sytuacji rynkowej omawianego zawodu. Publikację wieńczy epilog, stanowiący krótki katalog szkoleń tematycznych z zakresu zarządzania, motywacji i psychologii różnych dziedzin życia, które to szkolenia autor prowadzi.

Podręcznik przeczytałem... I nie mogę szczerze powiedzieć, że nie mam wobec niego żadnych zastrzeżeń. Mam – całe mnóstwo. Do lektury podszedłem z dużym entuzjazmem, nie zrażając się nawet nieporozumieniem związanym z tytułem. Entuzjazm ten utrzymywał się na wysokim poziomie przez pierwsze kilka stron, na których autor zapewniał o konieczności interdyscyplinarnego, holistycznego (czyli całościowego) podejścia do kwestii ludzkiej osobowości i realizowania jej potrzeb, a także do otwartości umysłu, niezbędnej do poszukiwania rozwiązań w wielu nawet nieoczywistych miejscach – tu aż chciałem przyklasnąć. Pierwszy zgrzyt nastąpił wkrótce potem, przy wyliczaniu narzędzi, jakie Grzesiak wykorzystuje w swojej pracy. Znalazły się wśród nich psychologia behawiorystyczna, analityczna i poznawcza, całkiem zresztą słusznie – w obrazowy sposób ukazano ich założenia oraz przedstawiono ich przydatność, wyliczono wady i zalety w różnych sytuacjach. Ze strony na stronę robiło się jednak coraz dziwniej: o ile jestem jeszcze w stanie zrozumieć inspirację wierzeniami buddystów (sam interesowałem się nimi z dużym zapałem przez niedługi czas – i dostrzegam wartość, jaka z nich płynie), o tyle obecność w tym zestawieniu technik NLP* przyprawiła mnie o dreszcze i utwierdziła w przekonaniu, że słów autora nie należy traktować w stu procentach poważnie. Nadzieja opuściła mnie w chwili, w której pojawiła się wzmianka o szamanizmie (znanym mi także i docenianym, ale nie w tym rzecz) oraz sugestii, jakoby people helper "posiadał zdolność kanalizowania energii Wszechświata i przekazywania jej na swoich klientów". Racjonalna część mojego umysłu zawyła w bólu i rozpaczy.

Nie dałem się jednak zniechęcić, brnąc dalej i mając nadzieję, że późniejsze słowa autora nadadzą sens temu cokolwiek kuriozalnemu wybiegowi. Przez cały czas nie mogłem się jednak pozbyć poczucia niekonsekwencji czającej się w tekście. Z jednej strony wzywa on do otwartości na rozmaite rozwiązania – z drugiej co i rusz pojawiają się w nim oznaki mało subtelnego antyklerykalizmu. Nie jestem religijnym facetem, przyznaję, ale spójrzmy na to w ten sposób – najpierw dowiadujemy się, że wszystkie sposoby pomagania ludziom mogą mieć wartość, by zaraz potem przeczytać, że jednak nie wszystkie, bo jak ksiądz może doradzać w sprawach małżeństwa?** Skoro już nawołujemy do otwartości, chyba nie powinno się tak szybko wydawać wyroków... ani generalizować.

Na tym nie kończą się niekonsekwencje. Zawód people helpera (w pewnym momencie stało się dla mnie jasne – to żaden nowy zawód. Mówcy motywacyjni istnieją na świecie od pokoleń i nic nie wskazuje na jakąkolwiek rewolucję w tym względzie), jak wywodzi autor, wymaga nierzadko zdolności postawienia się w sytuacji klienta – czyli po prostu empatii. W innym miejscu, w którym mowa o najpowszechniejszych przyczynach trudności, dowiadujemy się o tym, że czynności klientów na drodze do ich rozwiązania bywają nieadekwatne. Ma to sens, jasne, ale za chwilę dostajemy przykład – matka przychodzi na sesję i mówi, że martwi się o swoje nastoletnie dziecko. Autor na to, że nie powinna się martwić, bo to nic nie daje, a zamiast tego powinna coś w tym kierunku robić. Tylko ktoś skrajnie pozbawiony empatii mógłby odmówić matce prawa do obawy o los swojej pociechy, sprowadzając kwestię rozwiązania problemu do zabawy w żonglerkę warstwą znaczeniową słów. To jak wziąć człowieka – całego, na sposób holistyczny – i globalnie, holistycznie, generalnie mieć jego problemy głęboko w tyłku.

Autor wspomina o "inteligencji potencjalnej", oceanie możliwości, który drzemie w każdym z nas – którego uwolnienie pozwala pokonywać bariery między dziedzinami. Przyznaję, że nie spotkałem się wcześniej z takim terminem – nie potrafię więc ocenić, czy to właśnie przekroczenie tych barier jest przyczyną, dla której w podręczniku (traktującym przecież o naukach psychologicznych – rzeczy ważkiej i popartej kolosalnym materiałem dowodowym!) nie ma ani grama bibliografii. System odrzuca więc blisko dwieście lat dorobku nauki o funkcjonowaniu ludzkiego umysłu, zamiast tego bazując przede wszystkim na przekonaniach i jednostkowym doświadczeniu autora. O ile rozumiem potrzebę odrzucenia skostniałych, zapiekłych konstrukcji, które mogły powstać wskutek błędnego rozumowania, o tyle statystyka jest nieubłagana – i próba badawcza w wysokości setek tysięcy prac na przestrzeni półtorej wieku raczej trochę przeważa nad jedną, w dodatku opartą w znacznym stopniu o paranauki. W miejscu, w którym piśmiennictwo winno się pojawić, mamy obszerny wykaz szkoleń organizowanych przez autora, na jakie z radością by nas zaprosił, by zasiać w nas jeszcze więcej ziaren tej potencjalnej wszechpotęgi umysłu cechującej ludzi, którzy nie muszą już niczego czytać.

Nie przeczę, jest tu kilka rzeczy, które reprezentują sobą pewną wartość – ale to dokładnie te same, które znaleźć można w każdym podręczniku poświęconym jakiejkolwiek formie samodoskonalenia. Z lektury "Psychologii Zmiany" nie dowiedziałem się absolutnie niczego wartościowego, czego nie widziałbym już gdzieś wcześniej, choć moje doświadczenie z tego typu literaturą nie jest tak obszerne, jak mogłoby być. Co więcej, książka opiera się na błędnym założeniu – takim, że system ten jest czymś innowacyjnym. Możemy wyczytać w niej, że nauki psychologiczne egzystują w oderwaniu od siebie i jest czymś nowym korzystanie z nich naprzemiennie, a nawet łączenie celem większej skuteczności. Nic bardziej mylnego – z definicji wszelkie nauki zajmujące się funkcjonowaniem psychiki człowieka są tworami interdyscyplinarnymi, a im nowocześniejsza dziedzina (neurobiologia i kognitywistyka, by nazwać jedynie dwie), tym większy jest jej obszar zainteresowań.

Tutaj skończę mój przydługawy już wywód, choć mógłbym wspomnieć tu jeszcze o kilku innych sprawach (na przykład – niepotrzebnych w tekście anglicyzmach, upodabniających język do korporacyjnej mowy przestrzegającej przed fakapami wskutek niedotrzymywania dedlajnów przez niedostateczne fokusowanie tasków), które gryzły mnie podczas lektury. W swojej recenzji wymieniłem wyłącznie te najważniejsze. Przy całym przedstawionym przeze mnie materiale myślę, że mogę z czystym sumieniem pozostawić werdykt wam, Drodzy Czytelnicy. Zostawię tu jeszcze tylko jedną rzecz, do znalezienia w stopce:

"Autor oraz Wydawnictwo HELION dołożyli wszelkich starań, by zawarte w tej książce informacje były kompletne i rzetelne. Nie biorą jednak żadnej odpowiedzialności ani za ich wykorzystanie, ani za związane z tym ewentualne naruszenie praw patentowych lub autorskich. Autor oraz Wydawnictwo HELION nie ponoszą również żadnej odpowiedzialności za ewentualne szkody wynikłe z wykorzystania informacji zawartych w książce."

Cóż.

Za udostępnienie egzemplarza do recenzji dziękujemy wydawnictwu OnePress.

* - NLP - Programowanie Neurolingwistyczne - dla nieobeznanych: jest to termin opisujący ogół technik manipulacji opartych o stosowanie pewnej formy przekazu podprogowego w rozmowie, wliczając w to gestykulację, tembr i modulowanie głosu oraz użycie odpowiednich konstrukcji zdaniowych. Podobnie jak przekazu podprogowego, skuteczności NLP nigdy nie dowiedziono w sposób naukowy. Uznawane jest za paranaukę i krytykowane w środowiskach akademickich.

** - Moja odpowiedź na tak postawione pytanie brzmiałaby – w taki sam sposób, w jaki osoba zdystansowana do problemu może nakierować potrzebującego na właściwe jego rozwiązanie. W taki sposób działa przecież coaching...

Dane ogólne:
Tytuł: Psychologia Zmiany. Najskuteczniejsze narzędzia pracy z ludzkimi emocjami, zachowaniami i myśleniem
Autor: Mateusz Grzesiak
Wydawnictwo: OnePress
Rok wydania: 2017
Liczba stron: 306

wtorek, 13 grudnia 2016

"Podróż do Krainy Szekspira" - recenzja kolorowanki

Jakie kolorowanki wybiera nałogowy książkomaniak? Na pierwszy ogień na pewno pójdą te, które w jakiś sposób powiązane są z literaturą. Wybór mamy już dość spory, jako że co bardziej znane pozycje książkowe są też ilustrowane, a stąd prosta droga do stworzenia pozycji z samymi szkicami. Mówimy tu jednak o mainstreamie - a co z fanami klasyki? Dla tych, którzy ponad wszystko cenią sobie dzieła klasycznych twórców takich jak Szekspir, ofertę przygotowało wydawnictwo Zielona Sowa. W ich kolekcji kolorowanek dla dorosłych, złożonej już z kilku propozycji, pojawiła się właśnie „Podróż do Krainy Szekspira”.

Zeszyt rysowany jest przez brytyjski duet Good Wives and Warriors, czyli Becky Bolton i Louise Chappell. Panie znane są, głównie w swoim kraju kraju, raczej z dzieł tworzonych na większym formacie - do murali włącznie - a ich styl podchodzi raczej pod surrealizm niż baśniowość. W „Podróży do Krainy Szekspira” pokazały się od zupełnie innej, bardziej marzycielskiej strony. Ich line arty są mocno inspirowane sztuką epoki wieszcza i stylizowanie w zależności od tematyki konkretnego obrazka. Grafiki obejmują sceny wiejskie, krajobrazy, motywy roślinne oraz ornamenty, a w większość z nich wstawione zostały cytaty z dzieł Szekspira.


Rysunki wykonane są z rozmachem i cechują się często wysoką szczegółowością. Nie należą jednak do najprecyzyjniej wykonanych – kreska jest raczej swobodna, przypominająca „zeszytowe bazgroły”, często też trafiają się elementy, których tożsamość trudno jest określić. Podczas kolorowania trzeba więc będzie wykazać się pewną dozą kreatywności. Artystki mają dość specyficzne wyczucie proporcji, co można szczególnie odczuć przy krajobrazach – tu pokolorowanie może być trudniejsze ze względu na nagromadzenie elementów, które w założeniu powinny mieć tę samą barwę. Po prostu trudno do nich podejść bez wcześniejszego zastanowienia i zaplanowania dalszych posunięć, by obrazek, prócz kolorów, posiadał także głębię. W przeciwnym razie może wyjść po prostu jednokolorowa plama.


„Podróż do Krainy Szekspira” wydrukowana została na bardzo specyficznym papierze. Kartki są grubsze niż to się zazwyczaj spotyka, są też jednak bardzo szorstkie, porowate i mają szaro-żółtawe zabarwienie. Wymaga to staranniejszego doboru mediów i, najlepiej, wcześniejszego przećwiczenia ich np. na stronie tytułowej. Kolorowałam na kilka sposobów i muszę z przykrością stwierdzić, że zupełnie nie sprawdzają się tu flamastry – wsiąkając błyskawicznie i powodując czasem powstawanie „nitek” koloru naokoło plamy – oraz pastele. Te ostatnie można ostatecznie wykorzystać, ale nie ma możliwości wydobycia pełni ich możliwości – szorstkość papieru skutecznie ogranicza możliwość rozcierania kolorów. Najlepiej sprawują się tu tradycyjne kredki, przy czym nakładanie koloru jest znacznie ułatwione – mam wrażenie, że kartki są w stanie przyjąć każdą ilość pigmentu, pozwalając dowolnie je mieszać. Testowałam też kredki akwarelowe (Mondeluz) – na sucho wypadają o wiele lepiej niż na mokro. Grubość kart nie pozwala na to, by cokolwiek przebiło na drugą stronę – to mocny plus tej pozycji.
Problemem pozostaje jednak brak marginesu po wewnętrznej stronie kart, co przy braku możliwości bezbolesnego wyrwania strony z bloku znacząco utrudnia pracę. Całość nie jest szczególnie mocno klejona, da się ją rozłożyć niemal na płasko, zawsze pozostaje jednak ten mały obszar, gdzie kredka nie dosięgnie – a że grafiki rozciągają się często na obie strony, kolorowanie potrafi mocno sfrustrować. Praktykowałam tu mimo wszystko wyrywanie stron – sposób klejenia woła o pomstę do nieba, kartki są „nacięte” co centymetr i w ten sposób chwycone klejem, po wyjęciu ta krawędź wygląda po prostu paskudnie. Cóż, tak źle, i tak niedobrze.

Z lewej: kredki Colorino i PuffPuff, z prawej Mondeluzy na sucho i suche pastele Creadu.

„Podróż…” może podobać się wielu osobom ze względu na tematykę i styl rysunków. Grafiki są po prostu przepiękne, najlepiej, w moim odczuciu, wypadają tu ornamenty, które aż proszą się o złocenia i cieniowanie. Nie każdemu jednak spodoba się papier, na jakim je wydrukowano. W przypadku tej pozycji proponuję zapoznać się z nią w jakimś sklepie stacjonarnym – coraz więcej punktów ma w ofercie kolorowanki – i po prostu przejrzeć ją na spokojnie. Na pytanie, czy warto ją kupić, ja odpowiem: tak. Good Wives and Warriors tworzą piękne małe dzieła sztuki - warte tego, by podejść do nich w bardziej przemyślany sposób.

Za udostępnienie kolorowanki do recenzji serdecznie dziękuję wydawnictwu Zielona Sowa.

Kolorowanka dostępna jest do kupienia na stronach:

Dane ogólne:
Tytuł oryginalny: Escape to Shakespeare's World. A Colouring-book Adventure
Ilustracje: Good Wives and Warriors
Wydawnictwo: Zielona Sowa
Rok wydania: 2016
Liczba stron: 96

***

Zapraszam na naszego Instagrama i Facebooka, gdzie można zobaczyć efekty mojego kolorowania, krok po kroku (:

środa, 7 grudnia 2016

Więcej Kotów w internetach #03, czyli o tym, co czytaliśmy w listopadzie

Hej, kochani! Z przeglądem zeszłego miesiąca, tak jak ze stosikiem, oczywiście się spóźniłam. Ktoś powiedział, że jaki pierwszy dzień, taki cały rok, a ja grudzień zaczynam własnie od poślizgów. Wszędzie i ze wszystkim. Nie ma to nic wspólnego z pogodą, chociaz ta zdążyła płynnie przejść z jesiennej w zimową, ku rozpaczy wszystkich Kotów, nieodmiennie wrażliwych na chłód. Najlepszym przyjacielem jest więc nadal koc - teraz nawet jeszcze bardziej. W ruch poszły: grzejniczek, podgrzewacz do kubków na świeczuszkę i futrzak, który nabrał nagle chęci do bycia bliżej ludzi. Tylko się cieszyć...

I nadrabiać zaległości.

A tych mamy znowu sporo, jako że przydarzyły się kolejne krajoznawcze, obowiązkowe wycieczki w rejony rodzinne. W rezultacie przeczytanych książek mamy dużo, teraz tylko pisać pozostało. Chować się w cieple i pisać...

A zeszły miesiąc wyglądał u nas następująco:

Pierwsza wojna światowa była wydarzeniem bardzo znaczącym, nie tylko pod względem skali. Dla Europy stała się ona symbolem końca pewnej epoki – czasem upadku monarchii w znacznej większości państw oraz shcyłku europejskiej potęgi. Przed rokiem 1914 zaledwie trzy z dwudziestu dwóch państw europejskich mogły się określić mianem republiki, reszta stanowiła jeśli nie królestwa, to przynajmniej księstwa. Szlacheckie zwyczaje matrymonialne zakładały nawiązywanie relacji wyłącznie we własnej sferze, co dość szybko doprowadziło do tego, że znaczna większość koronowanych głów była ze sobą spokrewniona. Łatwo można wysnuć wniosek, że rozpoczęty w roku 1914 konflikt zbrojny był właściwie sporem rodzinnym – do czasu jednak, gdy w siłę urosły ZSRR i USA. 

Pod koniec XVIII wieku Europa zakochała się w powieści gotyckiej. Nic w tym dziwnego – wyobraźnia, przesycona do bólu realizmem i racjonalizmem myśli oświeceniowej, nie chciała już szukać najbardziej rozsądnego wytłumaczenia obserwowanych zjawisk. Pragnęła zaś powrotu do prostej uczuciowości, niewyjaśnionych tajemnic i budzących ciarki opowieści o nienazwanym, czającym się w każdym niemal ciemnym zakamarku. Dość szybko w centrum uwagi znalazły się klasztory z ich pełną mistycyzmu atmosferą i skrzętne skrywanymi przed niepowołanym okiem sekretami. Wiadome było, że mnisi nie zawsze stronią od uroków ludzkiej egzystencji, folgując pragnieniom w sposób mniej lub bardziej dyskretny;  nie trzeba było też wiele, by przypisać im o wiele więcej, niż sami miewali za uszami. 

Jakiś czas temu zdarzyło mi się recenzować pierwszy zeszyt polskiego komiksu, który wyłamywał się z panującej ostatnio mody na superbohaterów, zamiast tego mając nadzieję dać nam solidną porcję akcji w stylu Tarantino. Mowa, rzecz jasna, o "Nie przebaczaj", narysowanym przez Mariannę Strychowską do scenariusza autorstwa Jakuba Ryszkiewicza. Mimo paru wad, zdecydowanie pasował mi ogólny klimat całości, brudny i ponury, zarazem swojski i dziwnie wyjątkowy. Jakiś czas temu premierę miał zeszyt numer dwa – i to jemu będziemy się dziś przyglądać z najwyższą uwagą.


Neuroshima pozostaje do dziś jedną z moich ulubionych gier fabularnych. Klimat filmów o Mad Maksie, Terminatorów, starych Falloutów czy "Alei Potępienia" w ujęciu panów z naszego rodzimego przecież podwórka jak mało co zapadł mi głęboko w serducho, a wymyślone przez nich rozwiązania mechaniczne, choć w dobie nieco swobodniejszych, bardziej nastawionych na narrację gier sprawiające wrażenie trochę topornych, do dziś mogą dać całą masę frajdy na sesjach. Trochę ubolewam, że spośród wszystkich produkcji wydawnictwa Portal nie ten znakomity rolplej dzierży palmę pierwszeństwa i cieszy się ogromną popularnością na całym świecie. O Neuroshimie wspominam jednak nieprzypadkowo – omawiana dziś przeze mnie gra – oraz wspomniany wcześniej obiekt ogólnoświatowych zachwytów braci grającej - jest bowiem luźno osadzona w tym samym postapokaliptycznym świecie, jaki wykreowali Oracz, Trzewiczek et consortes.

Seria „Akta Dresdena” zdążyła zdobyć sporą popularność, której efektem jest, jak dotąd, nie tylko pierwsze miejsce na liście najpopularniejszych powieści gatunku urban fantasy (źródło: bestfantasybooks.com), ale i serial telewizyjny, dwanaście odcinków jednego sezonu przygód maga-detektywa. Tym, którzy lubią zagłębić się w temat nieco bardziej dano do rąk podręcznik „Dresden Files Roleplaying Game”, w tym roku zakończyła się też akcja crowdfundingowa gry karcianej na motywach powieści . Tymczasem w Polsce ukazał się dopiero dziewiąty – z piętnastu dotąd napisanych – tom przygód Harry’ego Dresdena, czyli „Biała noc”. Z tą właśnie pozycją miałam przyjemność się zapoznać jako pierwszą z serii.

Jednym z najczęściej poruszanych wątków w książkach science fiction jest eksploracja Kosmosu, w tym kolonizowanie innych planet. Pierwszym oczywistym celem jest w tym przypadku Mars, nie zliczę też w ilu wersjach przedstawiono już problem jego przysposobienia do zamieszkania przez ludzi. Czy do tego kotła pomysłów da się jeszcze dorzucić coś nowego? Jak się okazuje, wyobraźnia autorów nie zna granic. Zapowiedziana na początku tego roku „Czarna kolonia” Arkadego Saulskiego zwracała uwagę nie tylko tym, że miała stanowić powieściowy debiut tego autora, ale przede wszystkim tematyką, która wydawała się być nieco cięższa od dotąd rozważanej. Miałam przyjemność zapoznać się ze wspomnianą pozycją.

W jednym z miast Zatoki Snów grasuje morderca – przebrany za trefnisia zwyrodnialec poluje na prostytutki, zadając im okrutną śmierć. Otchłań upomina się o starą Żmijkę, pragnąc, aby wypełniła swoją część cyrografu, a jej jedyną nadzieją wydaje się być pojedynek z demonicznym katem, w czasie którego będzie musiała wytrzymać tylko trzy uderzenia. Krzyczący w Ciemności zaś wyrusza w długą podróż w nadziei, że uda mu się odkryć, kim był, zanim postradał pamięć – i nie zdaje sobie sprawy z tego, że im więcej wie, tym większe grozi mu niebezpieczeństwo. Taki początek serwuje nam Agnieszka Hałas w trzeciej odsłonie swojego cyklu o Zmroczy – oto "W mocy wichru".

Będąc początkującym kolorowankomaniakiem zaliczyłam chyba najbardziej klasyczną dla tego stanu przypadłość: miałam chęć kolorować wszystko, co tylko trafi w moje ręce. Nieważny był styl i temat, każdy line art zasługiwał na kolory, wręcz musiał je dostać i to z mojej ręki. Z czasem nadeszło opamiętanie, a wraz z nim wyklarował się pewien obraz tego, co koloruje mi się najlepiej. Znacznie zawęziło się pole tematyczne książek, z którego wybierałam swoje przyszłe „ofiary”, skupiając w swoim zasięgu portrety, postacie, motywy naturalne oraz wszystko, co zawiera się w szeroko pojętym klimacie fantasy. Jedną z pierwszych pozycji, które przykuły moją uwagę, była „Kraina baśni”, wydana przez AWM.

Niespełna rok po tym, jak Kaden Lane i współtowarzysze udostępnili nową wersję systemu operacyjnego dla najpowszechniejszego nanonarkotyku świata - Nexus, umożliwiającego bezpośrednie połączenie ludzkich umysłów - świat zmienia się nie do poznania... I z pewnością nie jest to zmiana na lepsze. Front Wyzwolenia Postludzi odkrywa lukę w zabezpieczeniach, która pozwala na przejęcie kontroli nad użytkownikiem Nexusa i zmienienie go – dosłownie! - w chodzącą bombę. Seria zamachów terrorystycznych wywołuje masową panikę i niechęć do tych, którzy dali się zaszczepić. Niepokoje pomiędzy ludźmi i ludźmi 2.0 zaczynają urastać do niebezpiecznych rozmiarów i tylko Lane może je powstrzymać, zanim dojdzie do ogólnoświatowej rzezi. Byłoby to dużo prostsze, gdyby nie fakt, że na Kadena poluje obecnie każda większa organizacja na świecie. Wszyscy chcą dostać klucz do Nexusa – klucz, który ma jedna osoba na Ziemi. 

Pojęcie libertynizmu narodziło się w Holandii, jednak swój rozkwit przeżyło w XVII wieku we Francji, gdzie z entuzjazmem przyjęło się wśród szlachty. Zakładało powrót do natury, porzucenie zasad moralnych i norm narzucanych przez społeczeństwo i religie, a w ostatecznym rozrachunku: całkowitą rozwiązłość seksualną. Przez jednych wyśmiewana, przez innych brana zupełnie na poważnie jako sposób na życie idea doczekała się wielu interpretacji literackich. A mówiąc już mniej poważnie: co można pomyśleć, widząc komiks science fiction określany mianem libertyńskiego właśnie? Mieszane uczucia to trochę mało powiedziane.

Problematyka wojsk Armii Czerwonej w czasie drugiej wojny światowej jest ostatnio żywo omawiana nie tylko w profesjonalnych środowiskach. Wraz ze wzrostem zainteresowania społeczeństwa tą właśnie tematyką pojawiają się na książkowym rynku kolejne publikacje. Mają one za zadanie nie tylko przybliżyć czytelnikowi konkretne wydarzenia, ale też przedstawić pogląd autorów na wszelakie wątpliwości, które rodzi interpretacja faktów – oraz te informacje, których do pełnego obrazu wydarzeń brakuje. Jedną z takich książek jest „Łańcuch śmierci”, wydany po raz pierwszy w 2001 roku przez Oficynę Wydawniczą RYTM, a wznowiony przez Zysk i S-ka we wrześniu tego roku.

Tematyka podróży astralnych znana jest czytelnikom głównie z poradników i podręczników do medytacji. Szczególnie poszukiwana jest przez osoby, które pragną zmienić coś w swoim życiu albo właśnie zmiany doświadczają, co niekoniecznie dobrze na nich wpływa. Takie sytuacje zdarzają się często, każdy z nas doświadcza ich co najmniej kilka razy w życiu, nie ma jednak dwóch ludzi, którzy odbieraliby zmiany tak samo i jednakowo sobie z nimi radzili. Jednak czasem pomoc przychodzi do nas z zupełnie nieoczekiwanej strony.
Joanna przenosi się z mężem i małym synkiem do Kanady - i tam zaczynają się jej problemy. Konieczność zmiany stabilnego życia na nieznane jeszcze możliwości, nauka języka, stopniowe nabieranie rozeznania w środowisku, poszukiwanie zajęcia, a przy tym stała, ale wyraźna utrata kontaktu z małżonkiem stopniowo coraz bardziej ją przygnębiają.

Przyznaję, nie jestem fanem twórczości Williama Kinga – dotychczas pisany przez niego cykl o wspomnieniach Ragnara, mistrza zakonu Kosmicznych Wilków, ani mnie nie porwał, ani szczególnie nie zniechęcił. Ciekaw byłem, czy duetowi pisarskiemu występującemu pod pseudonimem Lee Lightner, który przechwycił przywilej jego kontynuowania, uda się ten stan rzeczy zmienić. Panie i Panowie, oto piąty tom cyklu, „Kosmiczny Wilk” - „Synowie Fenrisa”.
Piąta część podejmuje historię tam, gdzie pozostawiły ją „Wilcze Ostrza”. Ponownie mamy do czynienia z Ragnarem, który w czasie jednej z licznych bitew z Chaosem, zainspirowany przez bitewny zapał młodych rekrutów, zatrzymuje się na chwilę, by powspominać swoją przeszłość jako szczenięcia, młodego i jeszcze niedoświadczonego Kosmicznego Marine.

„Giacomo Supernova” na polskim rynku komiksowym nie jest już nowością. Wręcz przeciwnie: seria o kosmicznym libertynie - obejmująca na razie cztery zeszyty z nadzieją na piąty - doczekała się już drugiego wydania. Pierwszy zeszyt już za mną, a ponieważ wrażenia, jakie wywołał, można określić z (bardzo) grubsza jako mieszane, oczekiwania wobec drugiego miałam niezbyt wygórowane. Specyficzna forma żartu, którą serwują nam panowie Łanuszewski i Jach ma zazwyczaj to do siebie, że dość szybko się wyczerpuje (chociaż nie brak i osób, które uśmiechną się nawet na setne przekręcenie znaczenia słowa "pyta"). Muszę przyznać, że stanowczo obaj panowie (a dlaczego obaj, jeszcze powiem) zaskoczyli mnie w bardzo pozytywny sposób.

"Wojna Światów" Herberta George'a Wellsa, obok "Wehikułu Czasu", jest prawdopodobnie najszerzej znaną powieścią tego autora i należy do ścisłej klasyki gatunku science-fiction. Prawdą jest, że do dziś pozostaje najszerzej dyskutowana powieścią s-f w ogóle, jak również to, że wizja Wellsa wyprzedziła swoją epokę, przewidując nie tylko użycie gazów bojowych w nadchodzących wojnach światowych, ale też rozwój robotyki i technologii lasera w XXI wieku. "Wojna Światów" zainspirowała pierwsze projekty rakiet kosmicznych i w niebezpośredni sposób doprowadziła do zapoczątkowania ery eksploracji Kosmosu. To książka, której nie wypada nie znać – nieważne, czy lubi się fantastykę naukową, czy też nie – a dzięki licznym, budzącym wiele emocji adaptacjom tak filmowym, jak i radiowym (ciekawostka – amerykańskie słuchowisko radiowe na podstawie powieści Wellsa wywołało w dniu emisji panikę na olbrzymią skalę!) trudno jest znaleźć osobę, która chociaż by o niej nie słyszała.

W życiu zawodowym każdego z nas bywa niejednokrotnie, że pojawiają się problemy wymagające, wydawałoby się, radykalnych rozwiązań. Może prowadzona przez nas firma zaczęła generować straty i żadne plany awaryjne uparcie nie chciały skutkować, a może atmosfera w naszym otoczeniu zaczęła się gwałtownie pogarszać za sprawą różnych osobistych niechęci? Potrzebna była zmiana, a im szybsza i głębsza, tym lepiej. Jednak w takich chwilach łatwo o krok nierozważny, który nie tylko nie przyniesie poprawy, ale wręcz zaprzepaści nawet to, co pozostało. Co robić? Jak pokonać strach przed zmianą i działać skutecznie? Z pomocą przychodzi książka Roberta Maurera pt. "Filozofia Kaizen. Małymi krokami ku doskonałości" – prezentując zupełnie inny sposób na poprawę.

Phila Collinsa kojarzą dziś już niemal wszyscy. Roczniki starsze, dzisiejsi rodzice i dziadkowie, których młodość przypadła na czas początków jego działalności muzycznej i jej wielkiego rozkwitu, bardzo często z uśmiechem politowania witają pojawiające się w radiu kolejne covery hitów Collinsa i zespołu Genesis, z którym był związany przez długi czas. Nietrudno dostrzec tu jednak, że ich utwory, chociaż mają już swoje lata i poddane zostały rearanżacji i odświeżeniu przez artystów młodszego pokolenia, mają tendencję do ciągłego powracania na listy przebojów. Sam artysta, chociaż parę lat temu pożegnał się ze sceną, długo z dala od niej nie wytrzymał i na rok 2017 zapowiedział trasę koncertową po Europie, której oficjalny tytuł brzmi „Not Dead Yet” – „Jeszcze nie umarłem”. To dokładnie tak samo jak jego autobiografia wydana, niedawno w Polsce nakładem wydawnictwa Dolnośląskiego.



Znów mamy spory rozrzut pod względem gatunków. Widzicie coś dla siebie? (:

poniedziałek, 5 grudnia 2016

Kusząc los #4 - "Graj Fair" Andrzeja Stója

Od początku ery Internetu tekstów na tematy okołoerpegowe powstały setki tysięcy – blogi, artykuły na portalach, ziny tematyczne... W nich zaś całe rzesze różnych ludzi próbujących doradzić, podpowiedzieć, zaproponować – co zrobić, żeby w erpegi grało się lepiej. Nie muszę chyba wspominać, że z różnym skutkiem. Wśród tychże poradników znaleźć można teksty zarówno osób, które miały świetne intencje, ale nie potrafiły dość dobrze się wysłowić, wizjonerów o kapitalnych pomysłach – na papierze, bo sprawdzone w praktyce chociaż raz szybko okazałyby się bezużyteczne, a nawet szkodliwe – czy redaktorów z zawodu, którzy z braku innej koncepcji na artykuł postanowili popełnić coś na szybko. Krótko mówiąc: dziś, w zalewie poradników o grach RPG, naprawdę trudno wyłowić coś, co miałoby jakąkolwiek wartość. Dlatego też z mieszanymi uczuciami podszedłem do ostatniej propozycji wydawnictwa Portal, z cyklu "Almanachów" – mowa dziś o "Graj Fair" autorstwa Andrzeja "Enc" Stója, poradniku poświęconym nie tyle samemu graniu, co budowaniu relacji w grupie i "społecznej" stronie tego rodzaju gier towarzyskich.

Mój sceptycyzm bierze się nie tylko z przykrych doświadczeń z ogółem pisarstwa erpegowego – "Almanachy" były dla mnie istnym objawieniem, kiedy pierwszy raz po nie sięgnąłem. Bardzo podobały mi się wynurzenia Johna Wicka o jego ulubionych brudnych sztuczkach, a chociaż ich konwencja była inna, również uwagi Trzewiczka o sensie grania w ogóle miały dla mnie pewną wartość, zaś teksty Zaróda o projektowaniu scenariuszy niejednokrotnie uratowały moje sesje od braku pomysłów. Potem jednak nadeszło "Graj Trikiem", sto pięćdziesiąt stron o zabawie świeczkami i czegoś, co sprawiało wrażenie skoku na kasę... Przyszło mi do głowy, że być może pomysły się wyczerpały. "Graj Fair" zdobyłem dopiero po dwóch latach od daty wydania, natknąwszy się na nią w sieci zupełnie przypadkiem – a później zadziałały sentymenty. I dobrze, że tak się stało. Ten zbiór może bowiem okazać się najmocniejszym i najpotrzebniejszym z całej serii. Nie ma co ukrywać - gracze w RPG w istotnej części nie są ludźmi, którzy świetnie czują się w sytuacjach społecznych. Potrafimy kłócić się o zasady gry, jakby była to najważniejsza rzecz na świecie, a wyhodowane podczas zabawy napięcia i urazy są w stanie dotykać nas głęboko i przez bardzo długi czas. Wiem, gdyż sam należę do tej części - i chociaż bardzo się staram, niejednokrotnie porozumienie w grupie stanowi, cóż, sporą trudność. Szczególnie kiedy gra się z nowo poznaną ekipą. Stąd też dziwi mnie ogromnie, że temat ten podjęto na łamach "Almanachów" dopiero w ich najnowszej odsłonie!

Jak to Almanach, "Graj Fair" został podzielony na pięć rozdziałów. Pierwszy, "Wokół Stołu", dotyczy nawiązywania relacji i ustalania zasad funkcjonujących w grupie, a także tego, dlaczego nie należy łamać tak zawartych umów społecznych i co można zrobić, kiedy te sztywne ramy okażą się za ciasne. Pada tutaj parę bardzo ważnych słów w istotnych sprawach, które, chociaż wydają się oczywiste, właśnie z tego powodu zbyt często są lekceważone. Mowa tu o wzajemnym szanowaniu swojego czasu – solidnym i rzetelnym przygotowaniu do gry, o spóźnianiu się, ale nie tylko. Lwią część rozdziału poświęcono kwestii oszukiwania na sesji. Nikt nie chce przecież grać z oszustem – a ponieważ jest to tekst przeznaczony głównie dla Mistrza Gry, przeczytamy o tym, że narrator także może to robić – i jest to równie nie w porządku, jak wtedy, kiedy robi to gracz. Dla mnie te słowa były jak kubeł zimnej wody prosto na głowę – bardzo dobrze wyjaśniono tu, gdzie kończy się dbanie o płynny przebieg gry, a gdzie zaczyna niezdrowe manipulowanie wynikami. A propos graczy-oszustów, oni pojawiają się również. Enc proponuje tu kilka technik, jak sobie z nimi poradzić – najlepiej, rzecz jasna, porozmawiać, ale co jeśli rozmowa nie skutkuje? Pomysł kopania się z koniem i próby resocjalizacji takiego przypadku poprzez zademonstrowanie mu, dlaczego to, co robi, psuje zabawę średnio mi się spodobał, choć rozumiem, że coś takiego mogłoby w niektórych przypadkach zadziałać. Spodobało mi się za to stwierdzenie autora, że jest to sposób niebezpieczny i można nim łatwo skrzywdzić osobę, którą niesłusznie podejrzewało się o oszustwo.

Część druga, "Podręcznik", zawiera sekret każdego MG, który po pięciu minutach swobodnego przeglądania "podstawki" wie już wszystko na temat systemu – jeśli chcesz dowiedzieć się, po czym poznać, że gra, którą trzymasz w rękach jest dokładnie tą, której szukasz (albo wręcz przeciwnie!), zajrzyj koniecznie. Dowiemy się też, na co najlepiej zwrócić uwagę (a co pominąć) przy wprowadzaniu nowych graczy w swoje hobby albo rozpoczynaniu nowej gry - oraz jak ważne jest całościowe i chłodne spojrzenie na ogół zasad, zanim zacznie się je modyfikować. A kiedy już się je zmienia – to kiedy warto to robić i w jaki sposób. Wszystko, rzecz jasna, poparte jest przykładami z życia, które świetnie unaoczniają, co autor ma na myśli.

Część trzecia, "Konflikty", zajmuje się dokładnie tym – jak unikać spięć w grupie albo, kiedy już się zdarzą, jak z takich sytuacji wynieść możliwie jak najwięcej. Większość opisanych tu technik sprowadza się do "porozmawiajcie ze sobą o drażliwej kwestii" albo "jeśli nie wiesz, co robić, stań po stronie graczy". Proste? Jak cholera. Tylko trudno na to wpaść, a w działaniu okazuje się to całkiem skuteczne. Nie wszystkie z zaprezentowanych tu pomysłów przypadły mi do gustu (choćby kwestię gracza, który "wie lepiej" – rada, by pozwolić mu zepsuć grę i mieć nadzieję, że pozostali gracze to zauważą trochę kłóci się z "szanujmy nawzajem swój czas"), ale popieram w pełni pogląd, że najważniejsza jest asertywność i komunikacja – szczególnie jeśli chodzi o niebezpieczne, trudne tematy pojawiające się jako wątki na sesjach. W niezwykle burzliwej dyskusji, jaka miała miejsce w sieci jakiś czas temu o tym, co na sesjach wolno, a czego nie, to chyba najbardziej wyważone zdanie, z jakim dotąd się spotkałem. Ogromny plus.

Rozdział czwarty, "Władza", traktuje o wykorzystywaniu pozycji Mistrza Gry w sposób, w jaki jest do tego przeznaczona – jak nie nadużywać (sekretne modyfikatory, ho!), a jednocześnie zachować kontrolę nad grą i nie pozwolić, by gracze weszli ci na głowę. Przeczytamy też parę słów na temat tego, jak balansować rozgrywkę i zachować konsekwencję w egzekwowaniu reguł. Zawarte tutaj rady może nie są szczytem błyskotliwości – stanowią za to solidną podstawę. A podstawy to coś, w czym nie jest dobrze mieć jakiekolwiek ubytki.

Poradnik zamyka część piąta, "BHP", będąca zbiorem paru przypadkowych porad na różne okazje, uznanych przez autora za wartościowe. Dotyczą one wszystkiego – od rozdawania punktów doświadczenia, poprzez język na sesjach, a kończąc na takich, wydawałoby się, prozaicznych sprawach jak sprzątanie po skończonej grze. Niby drobiazgi – ale jak cholernie ważne. Dlaczego tak rzadko się o nich mówi?

Rady udzielane przez autora są wyważone i rozumne, a sprowadzają się do jednej myśli przewodniej: najważniejsza jest wymiana informacji, a jasne i przejrzyste komunikaty pozwalają uniknąć tak nieporozumień, jak i będących ich konsekwencją przykrych doświadczeń. Wiele z porad można by streścić słowami "porozmawiajcie", ale myliłby się ten, kto uznałby, że książka jest przegadana. Siłą "Graj Fair" jest mnogość przykładów ilustrujących omawiane w niej zagadnienia. Najbardziej jednak podoba mi się podejście samego autora do tego, o czym mówi – już na wstępie zaznacza, że jest sceptykiem i nie wierzy w uniwersalne rady. Przedstawione w jego książce pomysły mają być przede wszystkim materiałem do refleksji niż gotowym rozwiązaniem i w taki sposób należy je czytać.

"Graj Fair" nie jest kluczem do rozwiązania wszelkich problemów, jakie możesz mieć na sesji – chociaż proponuje różne rozwiązania różnorodnych konfliktów, przede wszystkim uczy pewnego wartościowego sposobu myślenia. Łatwo zapomnieć, że gramy przede wszystkim z ludźmi, którzy, tak samo jak my, przyszli na sesję dobrze się bawić. Potrzebne jest takie przypomnienie o tym, że istnieją pewne granice, których nie należy przekraczać – za to kiedy się ich nie przekracza, wszystko jest w najlepszym porządku. Chociaż "Almanachy" mogą budzić – i budzą! - mieszane uczucia wielu z nas, uważam, że ostatni z nich przeczytać powinien każdy, kto grał, gra lub ma zamiar grać w RPG. Fakt, że autor nie wierzy w prawdy absolutne wcale nie przeszkadza mu mówić o rzeczach takich, jakimi są – a takie trzeźwe spojrzenie na społeczny aspekt grania w RPG jest nie tylko rzadkie, ale i w cenie.

Dane ogólne:
Tytuł: Graj Fair
Autor: Andrzej Stój
Wydawnictwo: Portal
Rok wydania: 2014

Liczba stron: 132

czwartek, 1 grudnia 2016

More Books! #21 Listopad - Grudzień '16, czyli przedświąteczny relaks

Hej hej! U was też tak biało? Piszę te słowa po całym dniu okazjonalnego wyglądania za okno i sprawdzania, czy nadal prószy... Wczorajsza podróż z Opola do Katowic umilona została własnie tym zjawiskiem (udowadniając mi, że naprawdę potrzebuję cieplejszego płaszcza), po dotarciu na miejsce było już mokro-biało, a dziś rano, no cóż... zima w pełni.
Wizyta w Opolu poskutkowała plus jedną książką do stosiku. Jak się okazuje, "tania książka" na dworcu nieco zmieniła asortyment, z "outletu" na używki. Jako że wpadłam tam w dość niefortunnym momencie ("Przepraszam, za 5 minut zamykamy"), miałam czas tylko na pobieżny przegląd asortymentu. Od razu wpadły mi w oko dodatki do polskiej wersji D&D - więc jeśli ktoś tanio poszukuje, to tam leżą i czekają (; Ja jednak wybrałam inną książkę...

Ale zobaczmy najpierw, co dotarło do nas w listopadzie. W porównaniu z poprzednimi miesiącami nie jest tego dużo - i dobrze, czas wreszcie nadrobić wszystkie zaległości.
Akurat wpasowało się wszystko w jedną półkę (;


1. "Jeszcze nie umarłem", Phil Collins, Wydawnictwo Dolnośląskie. Przybyła do nas za pośrednictwem akcji Polacy nie gęsi, tam też można już przeczytać recenzję tej książki.
2. "Dobre maniery dla miłych ludzi, którzy czasem mówią k***a" Amy Alkon, wydawnictwo Relacja. Książka również od wyżej wspomnianej akcji. Pozycja interesująca już na pierwszy rzut oka, niestety okazała się ogromnie rozczarowująca - recenzja niedługo.

3. "Wojna starego człowieka". John Scalzi, wydawnictwo Akurat. Ponownie Gąski, tym razem jednak zaskoczenie w drugą stronę - niesamowicie podobała mi się ta ksiązka. Zachwyty pojawią się na dniach.
4,5,6. Pozycje od wydawnictwa Ze słownikiem: "Dracula" Brama Stokera (dwa tomy), "Alice's Adventures in Wonderland" Lewisa Carolla i "The War of the Worlds" H.G. Wellsa (również dwa). Ta ostatnia zrecenzowana przez Łotra, pozostałe dwie jeszcze czekają, aczkolwiek już niedługo.
7. "Zabójca zombi", Nathan Long, Copernicus Corporation. Kontynuacja współpracy z wydawnictwem poprzez portal Konwenty Południowe, jednakowoż tej pozycji nie będzie recenzował Łotr - Warhammer Fantasy trochę mu się przejadł, w przeciwieństwie do mnie. Jest to, zdaje się, tom... dziesiąty?... serii "Przygody Gotreka i Feliksa". Zupełnie mi to nie przeszkadza, już dawno chciałam się z tym cyklem zapoznać, mam sentyment do krasnoludów.
8. "Zstąpienie Aniołów", Mitchel Scanlon, Copernicus Corporation. Ponownie od Konwentów Południowych, książka z uniwersum Warhammera 40 000, cykl "Herezja Horusa". To już łotrowe zadanie.
9. "The Well od Ascension", Brandon Sanderson, Orion Publishing. Tak, to drugi tom po "Z Mgły Zrodzonym", w oryginale. Dopadłam w Taniej Książce w Opolu za kwotę niecałych piętnastu złotych i jestem z tego faktu niesamowicie zadowolona (: To wydanie jest po prostu cudne. Sandersonomaniak we mnie nie mógł sobie odmówić.
10. "Psychologia zmiany", Mateusz Grzesiak, One Press. Od wydawnictwa, recenzja pojawi się niedługo na blogu.
11. "Filozofia Kaizen", Robert Maurer, Sorus. Również od wydawnictwa. O tę książkę poprosiłam, jako że pojęcie Kaizen było mi znane, choć bardzo powierzchownie - chciałam się przekonać, co tak naprawdę się kryje pod tym terminem. Łotr dobrał się do niej szybciej.
12. A to już absolutne cudo - kolorowanka "Lord of the Rings. Trylogia filmowa", Muza. Dostała mi się od akcji Polacy nie gęsi. Jest po prostu mega - chociaż na pierwszy rzut oka widać, że łatwo z nią nie będzie. Postępami w kolorowaniu na pewno się pochwalę, postaram się też wrzucić parę zdjęć zawartości, zanim ukaże się recenzja.

Na razie tyle, może mniej, ale za to dość konkretnie (:
Miłego wieczoru!