niedziela, 31 lipca 2016

"Bezsenni" Marcina Jamiołkowskiego

Każde miasto ma swoją magię. Wystarczy zapytać rdzennych mieszkańców o miejscowe legendy, zawsze znajdzie się coś do opowiedzenia. Miło jest czasem zasiąść przy ognisku i powspominać, co zasłyszało się tu i tam, by niemal poczuć te czary w powietrzu, przyprawić słuchacza o gęsią skórkę i odebrać odwagę do samotnych powrotów w godzinach późnych. Ma to jednak swój urok, a więc chętnie sięgamy po więcej, poszukując choćby namiastki tego wrażenia w książkach. Ich autorzy dzielnie wychodzą nam naprzeciw, umieszczając w swoich dziełach wiele elementów regionalnego lub obcego folkloru. W Polsce szczególnie uprzywilejowane pod tym względem wydają się dwa miasta: Warszawa i Kraków, a pierwszy z tych przypadków wyjątkowo udatnie wziął na cel Marcin Jamiołkowski w swoim cyklu o Herbercie Kruku. Przed nami już trzeci tom owej serii.

Herbert bawi na dworze Złotej Kaczki, próbując wydobyć od niej informację na temat losów matki. Zabawa trwa w nieskończoność, wydawałoby się, a w oczekiwaniu na audiencję trzeba sobie jakoś zająć czas. Może piciem z przygodnie poznanym kompanem? Naszemu magowi średnio to pasuje, tym bardziej, że przy okazji, oczarowany jedną z tamtejszych panien, wdaje się w konflikt, zakończony pojedynkiem z charyzmatyczną Tycjaną. Nie zapomina jednak o misji, a gdy wreszcie dochodzi do spotkania z władczynią, okazuje się, że spełnienie jego prośby będzie się wiązało z jednym warunkiem: przysługa za przysługę. W mieście znikają Bezsenni, a Złota Pani zaczyna obawiać się o swój dwór. Kruka czeka więc kolejne śledztwo. 

„Order” sprawiał wrażenie specyficznego przerywnika w historii rodzinnej Herberta Kruka, wprowadzając zupełnie nowe wątki, a główny problem pozostawiając niejako na uboczu, „Bezsenni” zaś potwierdzają ten wniosek: seria książek Jamiołkowskiego przypomina raczej, gdyby zebrać je w całość, zbiór opowiadań powiązanych osobą głównego bohatera i rzucanymi mimochodem sugestiami dotyczącymi motywu przewodniego. Ów motyw rozwijany jest w sposób dość nierówny: po początkowym mocnym wprowadzeniu („Okup krwi”), dalszy ciąg pojawia się stopniowo, rozpraszany przez bieżące wydarzenia. Wrogowie się kryją, konspiracja trwa, ale magia, przebudzona w Warszawie, nie zamierza już więcej odpoczywać. Niewiele doszukamy się w „Bezsennych” zbieżności z poprzednim tomem: bazyliszki się ukryły, Order jest bezpieczny w swojej skrytce, nie ustały tylko zaginięcia. Jednak zamiast dzieci, zaczęli ginąć… no właśnie, kto? Kim są Bezsenni i co mają z nimi wspólnego trapiące miasto tajemnicze pożary?

Osoby, którym brakowało w poprzednich tomach wątku romantycznego, tu mogą poczuć się częściowo usatysfakcjonowane, tak samo jak wielbiciele postaci kobiecych, których dostajemy aż trzy – licząc te, które wcześniej nie pojawiły się w historii. Pierwsza to Fuksja (jak brzmi jej prawdziwe imię, jeśli je w ogóle posiada, nie dowiemy się chyba nigdy), typowa damsel in distress, osóbka młoda, ładna i… boleśnie trzpiotowata. Przypomina mi pod tym względem Lidię Szmadlewską z początków „Orderu”, panna różowawa jest jej uboższą wersją, zupełnie nie rozwijając się w wielką i groźną maginię, stanowi za to poręczne narzędzie dla mądrzejszych od siebie. W tym względzie gust Herberta nie przestaje mnie zadziwiać, zwłaszcza, że Fuksja jest pierwszą osóbką rokującą na coś więcej niż tylko wspólna kawa. 

Drugą z wartych uwagi pań jest Tycjana (tak, „Bezsenni” to bardzo kolorowa książka), poznana bardzo przypadkiem i w okolicznościach, kóre niezbyt sprzyjały nawiązywaniu znajomości. Pozostaje z Krukiem w stosunkach bardzo nietypowych i niejednokrotnie opatrznie rozumianych – nic więcej nie powiem, by nie psuć niespodzianki, polecam sprawdzić samemu, bo ten motyw jest po prostu wyborny. Jest ona też postacią, którą poznajemy dość dobrze – pojedynek między nią a Herbertem, polegający na swoistym psychicznym poniżeniu przeciwnika, tak, by nie mógł się pozbierać daje nam doskonały wzgląd w jej przeszłość – dlatego też, pomimo trudnego charakteru, trudno się do niej nie przekonać. Jest całkowitym przeciwieństwem krukowych dziewczyn: inteligentna i błyskotliwa, opisywana jako niezbyt ładna, choć w pewien sposób pociągająca, no i – ognista rudość, a to daje bohaterkę, której losom mogę przyglądać się z zapartym tchem. Jej „starcia” z Anną obserwowałam z prawdziwą przyjemnością, nie mogąc się zdecydować, którą z pań lubię bardziej.

Ostatnia to Bajka – blogerka, wirtualna znajoma Zezela. Jej postać jest ściśle związana z rozgrywającymi się w mieście wydarzeniami. W jej przypadku jestem pełna podziwu: pogłębiająca się depresja, spowodowana powtarzającymi się coraz częściej, bardzo realistycznymi snami o palących się żywcem ludziach, została przed autora przedstawiona bardzo dosadnie, szczegółowo, przekonująco - i była konsekwentnie rozwijana aż do dramatycznego zakończenia.  

Irytującym elementem historii była zaś sama najjaśniejsza pani, czyli Złota Kaczka. Trudno mi tu jednak wskazać jakieś konkretne argumenty, jest to raczej mój personalny odbiór tej postaci. Jej podejście można by streścić w ten sposób: „pomogłabym, ale mi się nie chce”. Jako klasyczna nadęta władczyni nie potrafi poprosić o przysługę, w zamian za to konstruując intrygę, by tę pomoc uzyskać.  Postać królowej jest poprawna, powiem więcej: szczegółowa, żywa i wiarygodna, a jednak się jej nie lubi. Jest ona też bohaterką dość nieokreśloną: ani zła, ani dobra, gra we własną grę, z której może wyniknąć grubszy twist fabularny – ale to wszystko jeszcze przed nami. 

Trzeba przyznać, że w tomie trzecim historia zyskała na dynamizmie. Rozpoczęcie od dworskich zabaw co prawda pozbawiło ją też pewnego melancholijnego smaczku, który był dość charakterystyczną cechą serii, na korzyść lekko surrealistycznej zabawy, sądzę jednak, że powieść nic na tym nie straciła. „Bezsenni” to jedna wielka impreza, z wielodniowym piciem na czele, intrygami oraz przewrotnymi zabawami we wspomniane już pojedynki. Trochę ucierpiał humor – jak zawsze, jest go sporo, tym razem jednak, mam wrażenie, odrobinę obniżył się poziom żartów, sprowadzających się w głównej mierze do znanych wszystkim, płytkich nawiązań do sfery erotycznej. 

Sięgając po „Bezsennych” spodziewałam się, że dostaję do ręki książkę, będącą finalną częścią cyklu – jak się okazuje, nic bardziej mylnego. Do zakończenia historii Kruka wydaje się być wręcz jeszcze daleko, poszczególne elementy układanki powoli zaczynają trafiać na swoje miejsce, trudno jednak wysnuć jakieś podejrzenia, jak cała sprawa może się zakończyć. Jest to nadal kawałek solidnego urban fantasy, pisanego lekkim językiem, przetykanego specyficzną, utylitarną magią, która nadaje mu takiego uroku, a z postaciami trudno się rozstać. Mam też nadzieję, że szybko nie trzeba będzie tego robić, a historia Herberta Kruka stanie się dłuższą serią książek.

Za możliwość przeczytania książki dziękuję wydawnictwu Genius Creations, a po własny egzemplarz zapraszam do księgarni Madbooks.

Dane ogólne:
Tytuł oryginału: Bezsenni
Autor: Marcin Jamiołkowski
Wydawnictwo: Genius Creations
Rok wydania polskiego: 2016
Liczba stron: 280

piątek, 29 lipca 2016

Poprawna polszczyzna jako czynnik ograniczający swobodę wypowiedzi

Ten post będzie o blogosferze, tej książkowej konkretnie. Właściwie nie planowałam nic takiego pisać, wolę robić swoje, tym razem jednak coś mnie tknęło, i nie było to ukłucie miłe. Wiele z rzeczy wspomnianych w tym tekście jest bardzo dobrze znanych, obserwujecie je, czasem reagujecie, czasem machniecie ręką… Ameryki swoimi obserwacjami nie odkryję. Wiem też, że część osób może poczuć się urażona, ale cóż… Po prostu czasem trzeba ponarzekać. Nie odnoszę się do żadnych konkretnych przypadków. To po prostu zbiór ogólnych myśli, uzbieranych przez dwa lata blogowania.

Nie jesteśmy profesjonalistami, nikt od nas tego nie oczekuje. Nawet nie powinniśmy próbować tacy być. Blogi miały być źródłem niezależnej opinii, miejscem, w którym zwykły człowiek będzie mógł znaleźć odpowiedź na pytanie, czy warto daną książkę czytać, ale odpowiedź pisaną prostymi słowami, przystępnym językiem, jak znajomy znajomemu. Recenzent pisze, że fajna? To biorę! Czy to jednak zwalnia nas z zachowania pewnych norm? Tu jest trudniej: piszemy o książkach, więc wymaga się od nas troszeczkę więcej, niż od zwykłej nastoletniej blogerki, którą interesuje tylko to, w co się dzisiaj ubrała (bez urazy – wiele z takich blogów jest prowadzonych naprawdę porządnie i nie żywię żadnych uprzedzeń co do osób piszących je. Ale zaczyna się pokazywać pewna tendencja, która niedługo okrzepnie w stereotyp – a może już się tak stało?).

Wzięłam się do pisania recenzji niejako z zazdrości – serio! Zazdrość potrafi być niesamowitym bodźcem do działania – bo inni potrafili coś, co i ja chciałam umieć, trzeba więc było spróbować. W trakcie mojej dwuletniej działalności tu zdążyłam się trochę rozwinąć, zdałam sobie też sprawę, że blog jako taki to nie jest coś, co mnie satysfakcjonuje. Owszem, lubię swój przytulny, książkowy zakątek (stara nazwa bloga (; - jeśli ktoś jeszcze pamięta), ale to trochę za mało. Nie chciałam poprzestawać na tym jednym, bo wiedziałam, że się znudzę i szybko to porzucę. Blog stał się więc punktem wyjścia do poważniejszego pisania – oraz do nauki. Nie mam wykształcenia polonistycznego, poprawność językowa bywa mi obca, nie ustaję jednak w wysiłkach, by to zmienić. Z tego miejsca mówię więc otwarcie: wiele z rzeczy, które wymieniam w tej notce, dotyczy też mnie. Ale – mam nadzieję – że już niedługo. Co więc mnie w blogosferze tak bardzo boli, co zgrzyta, aż iskry lecą?

„To mój kawałek internetu!

…i mogę w nim robić, co mi się podoba.” No pewnie, że możesz. Problem tkwi raczej w tym, że nikt z nas nie jest idealny. Robimy błędy. I kiedy ktoś napisze ci, że coś u ciebie jest nie tak, to to po prostu popraw. Sprawdź, przemyśl, popraw. Nie udawaj, że nie widzisz, nie usuwaj komentarza, wreszcie: nie atakuj osoby, która komentuje, bo od tego błędy się nie naprawiają. Za to ty wpadasz z automatu do szufladki z osobami o zamkniętym umyśle i takimi, z którymi nie ma sensu rozmawiać. Bo szkoda nerwów. Wiem, że są osoby, które szczycą się takim podejściem – każdą uwagę, która nie jest odpowiednio pochwalna nazywając „hejtem” i bez opamiętania bluzgając na „hejtującego”, a potem chichocząc przed ekranem w stylu „ale mu pojechałam/łem”. Na to nic nie poradzę, żadna ze mnie specjalista od ludzkiej psychiki. Ale naprawdę wolę czytać teksty osób, które nie boją przyznać się do błędu. I do takich blogów wraca się najchętniej.

Poprawna polszczyzna jako czynnik ograniczający swobodę wypowiedzi

Robimy błędy, wszyscy, nawet ci z nas, którzy mają solidne zaplecze w postaci wykształcenia czy prywatnej korekty. Drugą kategorią błędów są te merytoryczne, a to już cięższy kaliber. Można nie przeczytać, napisać o książce tyle co nic i jakoś wybrnąć ( i tak nie polecam), a można napisać bzdury. Ale nie o tym miało być, a o argumentacji osoby upomnianej. Zazwyczaj jest to „mam prawo do własnej opinii”, a rzeczoną opinią nazywamy każdy rodzaj pomyłki. Błąd ortograficzny, merytoryczny, brak przecinka? „Mam prawo do własnej opinii i własnego stylu!!!!1”


Stawiam przecinki w przypadkowych czasem miejscach, ale wiem, że to błąd. Stosuję czasem mało zrozumiałe skróty myślowe, ale wiem, że to błąd. Piszę za długie teksty i czasem zdarza mi się spoilerować – ale nie uważam, że to jest fajne. To nie styl, nie wolność wypowiedzi, to brak umiejętności, co do których oczekuje się, że będę je posiadać – bo piszę o książkach. Nie o kremie do rąk, nie o nowej spódnicy. Nie chodzi tu o środki stylistyczne, a o ignorowanie kwestii, które obejmuje nauczanie na poziomie szkoły podstawowej. Kiedyś robiłam więcej takich błędów, z czasem będzie ich jeszcze mniej. Dlaczego? Bo uważam upór w tej sprawie za brak szacunku do czytelników. Żaden ze mnie autorytet, ale czasem ktoś wpadnie tu, do mojego czytelniczego kącika i chcę, by spędził tu czas miło i bez zgrzytów. By wiedział, że może liczyć na tekst rzetelny i porządnie napisany, i do tego będę dążyć. Własnego stylu nie tworzy się przez ignorowanie zasad pisowni. Bądźmy bardziej kreatywni.

Czytanie? A po co to komu?

Z kompletnie innej beczki. Nie podam przykładów, nie pokażę palcem, ale coraz częściej zdarza mi się czytać recenzje, po których widać, że recenzent książki nie przeczytał. Skąd wiadomo? Bo nie ma absolutnie nic do powiedzenia na jej temat. Opis skopiowany ze strony wydawnictwa, parę ogólnikowych zdań, dających się streścić jako „fajna, czytało się spoko, polecam każdemu”, i tyle. Ale czekaj, o czym piszesz? Gdzie jakieś odniesienie do tego, co recenzujesz? Co było fajne? Bo ja nie wiem, z tekstu nic takiego nie wynika. Byleby cyferki w wyświetleniach się zgadzały… Naprawdę, jeśli tak ma być, to czas przemyśleć sobie sens całego przedsięwzięcia. Po co ci książki, których i tak nie czytasz? Żeby je sprzedać? Cóż, to też jakiś interes -  tylko smutno się robi na widok recenzentów, wystawiających stosy nowości na sprzedaż jako „nowe, nieczytane”. Smutno i wstyd.

Nie interere

Kolejna pozycja do rozważań o sensie istnienia. Pojawiają się w recenzjach słowa, że recenzenta to właściwie ten gatunek nie kręci, ale fajne i w ogóle poleca. Czekaj, co? Po co bierzesz do recenzji książkę, o której wiesz, że ci się nie spodoba? Rozumiem chęć sprawdzenia, ale… Szczytem szczytów jest zawieranie tej myśli w tekście – piszę, bo muszę, bo dali, bo termin. Wymuszone, bezsensownie, zniechęcające, nie wnoszące nic do tematu teksty. Zachowaj takie uwagi dla siebie – nie tego czytelnicy szukają na twoim blogu.


Recenzent kontra autor, autor kontra recenzent

Głośno ostatnio o takich starciach. Nie jest jednak moim celem pisanie kolejnego elaboratu o tym, jak to każdy ma prawo do krytykowania tego drugiego, poruszyć chciałam trochę inną kwestię. Spotykam się z bardzo ciętymi wypowiedziami autorów (a czasem i recenzentów, o zgrozo!), że jakiś bloger śmiał napisać o tym, że w książce były błędy, okładka była brzydka, a szkoda, bo książka wcale dobra… No jak to tak, miał książkę oceniać, a nie… co? No właśnie. Książka to nie tylko treść, którą stara się nam przekazać autor. To też papier, okładka, wysiłek wielu osób, czas spędzony przez nich na redakcji, korekcie, składzie… wreszcie druku i promocji. Elementem tej promocji jesteśmy my, blogerzy. To my zachęcamy czytelników, by na efekty tych prac wydali pieniądze. Często ciężko zarobione, oszczędzane na tą jedną, jedyną pozycję, czekającą na księgarnianej półce. Dlatego traktujmy ją jako zamkniętą całość, nie półprodukt. Dlaczego ktoś ma się rozczarować, że kupił rzecz wybrakowaną za normalną cenę, nie tak niską przecież, przeczytawszy pełną zachwytów opinię na jakimś blogu? Czuję się tu trochę odpowiedzialna za to, jak będzie postrzegała książkę osoba, która przeczyta mój tekst. To ode mnie ma się dowiedzieć, czy produkt spełnia jej wymagania. Nie bójmy się mówić o takich rzeczach. A ponad wszystko…

W kupie siła

Pomagajmy sobie nawzajem. Jesteśmy coraz większą grupą, coraz bardziej widoczną w mediach. Coraz więcej stereotypów, więcej krzywdzących opinii, które powstają przez jednostkowe przypadki. Jest nas dużo, z różnym stażem i wiedzą, a wielu z nas jest otwartych na rozmowy. Nie bójmy się pytać, jeśli czegoś nie wiemy. Nie bójmy się krytyki. Prośmy o pomoc, jeśli jej potrzebujemy. Uczmy się nie tylko na własnych błędach, ale i na cudzych. I wreszcie – nie kpijmy z tych, którzy się do własnej niewiedzy przyznają, bo są o wielki krok przed kpiarzami. Oni się nauczą, szydercy pozostaną z tyłu.


Tyle mojego koncertu życzeń i zażaleń. Zachęcam do dyskusji, bo z niej sporo dobrego może wyniknąć.


__________
Obrazki pochodzą ze stron:
jeja.pl
amazonaws.com
giphy.com

środa, 27 lipca 2016

"Alchemia Snów" Teda Andrewsa

Jak wielu młodych ludzi tego pokolenia, a przynajmniej tej jego części, która przejawiała czasem zainteresowanie czymś innym niż używki, miałem swój epizod fascynacji szeroko pojętymi zjawiskami paranormalnymi, ezoteryką, nawet okultyzmem. Wśród tego cokolwiek krępującego dla mnie portfolio znalazłaby się wzmianka (albo i dwie) na temat świadomego śnienia - rozmaitych czynności związanych z uzyskaniem kontroli nad własnymi marzeniami sennymi. I chociaż młodzieńcze bajdurzenia o nieograniczonej mocy ludzkiego umysłu już dawno zasypałem solidną warstwą zdrowego rozsądku o naukowych podstawach, nadal lubię czasem pofantazjować, co by było, gdyby... I może to właśnie, wśród kilku innych, była główna przyczyna, dla której zainteresowałem się nową propozycją wydawnictwa Illuminatio. Mowa o "Alchemii Snów" popularnego w pewnych kręgach autora i nauczyciela oraz działacza New Age, Theodore'a Andrewsa.

Czym jest tytułowa alchemia snów i co ma wspólnego z oryginalnym znaczeniem tego słowa? To proponowana przez Andrewsa technika badania - i ulepszania - samego siebie za pomocą analizy marzeń sennych. Nic nowego, w końcu psychoanaliza robi to od dwóch setek lat, prawda? Być może, choć takie wyjaśnienie ujmuje sporo z istoty rzeczy. W nieco szerszym skrócie: podpierając się psychologią w wydaniu według Junga (ściślej - koncepcją archetypów), praktykujący alchemię snów usiłuje jak gdyby rozkodować język, w którym w marzeniach sennych przemawia umysł podświadomy i stosuje pozyskaną w ten sposób wiedzę celem zmiany w swoim życiu szkodliwych, nie zawsze widocznych nawyków i zachowań. To jednak tylko pierwszy krok - innowacyjnym pomysłem jest propozycja sterowania własnymi snami za pomocą baśni, mitów i legend na wybrany przez siebie temat odczytywanych głośno "do poduszki", a następnie rozpracowywanie tak wywołanych snów - czyli tych samych legend, przetworzonych przez własny umysł. Świadome śnienie pojawia się także, poświęcono mu jednak niewiele miejsca - bardziej liczy się zapamiętywanie scen ze snów i wyciąganie z nich wniosków.

Gdzie jednak w tym wszystkim alchemia? W swoim poradniku Andrews proponuje całą masę różnego rodzaju czynności, które mają ułatwić, poprawić lub wręcz umożliwić właściwe stosowanie techniki - czerpiąc w tym celu z dorobku ezoteryki w ogóle, w tym zielarstwa, aromaterapii, kryształów, czytania aur, religii wschodu, rozmaitych technik wizualizacyjnych i medytacyjnych, a nawet magii chaosu. Całość procesu spowita jest otoczką rytualizmu i tajemnicy, jeszcze mocniej zarysowując paralelę z tradycyjną alchemią. Bogactwo oferowanych tu wszelkiego rodzaju technik, a także olbrzymia lista przypowieści i mitów na każdą okazję bez wątpienia są największymi atutami "Alchemii Snów".

Przy okazji wspomnianej mnogości technik natykamy się na zastrzeżenie, jakie mam wobec tej publikacji - autor wprowadza całą masę pojęć, które mogą być kompletnie niezrozumiałe dla kogoś, kto dopiero stawia swoje pierwsze kroki w dziedzinie wiedzy tajemnej. Wierzenia wschodu, aury, ciała astralne i ich różne poziomy egzystencji przeplatają się tutaj, zaś Andrews żongluje wszystkimi tymi tajemniczymi hasłami z finezją godną prawdziwego czarodzieja, jednak dla zupełnego laika w temacie pozostanie to właśnie tym - czarną magią. Na uwagę zasługuje jednak, co jest już chyba pewną tradycją wśród tego typu publikacji wydawanych przez Illuminatio, obszerna bibliografia i spis innych, pokrewnych tematycznie dzieł, do których można sięgnąć, aby podreperować braki w wiedzy wymaganej do pomyślnych eksperymentów z alchemią snów. Myślę jednak, że miłym dodatkiem byłby jakiegoś rodzaju słowniczek pojęć w formie aneksu - by przyspieszyć lekturę. Co więcej, w bibliografii zabrakło dość istotnego elementu, jakim jest źródło, z którego autor czerpie wiedzę na tematy okołopsychologiczne, bez której jego system po prostu nie mógłby istnieć. Ponadto, nie mogę się pozbyć wrażenia, że poradnik ten byłby dużo ciekawszy i bardziej użyteczny, gdyby tworzącemu go przyświecała bardziej idea uniwersalności. Autor pisze bowiem ściśle z perspektywy osoby posiadającej taki, a nie inny zestaw wierzeń. Nie czyni to jego pomysłów bezużytecznymi - myślę, że przy pewnej dozie pomysłowości i otwartości ktoś, kto podchodzi do tematu bardziej chłodno może znaleźć w nich coś użytecznego, nawet jeśli postanowi alchemii nie praktykować.

Pomijając warstwę światopoglądową, muszę przyznać, że całkiem dobrze wskazano tutaj metodologię przy prowadzeniu dzienniczka snów. Prócz porad raczej ogólnikowych i oczywistych, takich jak "urządź sobie sypialnię w sposób, który zapewni ci komfort i relaks", pojawiają się też mniej oczywiste, a równie istotne - jak choćby prowadzenie dwóch dzienniczków, jednego skróconego do notowania samych haseł zaraz po przebudzeniu, służącego do przypomnienia sobie, o czym śniliśmy, a drugiego, głównego, do prowadzenia - już na spokojnie, przy biurku, za dnia - dłuższych i dokładniejszych opisów, które później poddamy rozważaniom.

By całość krótko podsumować - dla osób zainteresowanych wiedzą tajemną, lub może szukających nowych, nietuzinkowych technik pracy nad sobą, "Alchemia Snów" może być przyczynkiem do interesującej podróży wgłąb własnego "ja". Czytelnicy z przypadku, tacy jak ja, także mogą tu znaleźć coś dla siebie, o ile podejdą do lektury ze stosowną dawką zdrowego sceptycyzmu i cierpliwości. Nie ukrywajmy jednak - to nie dla nich jest ta książka. Co sam o tym sądzę? Podobał mi się pomysł z podwójnym dzienniczkiem snów - autentycznie pozwala na szybkie wyrobienie sobie pamięci do sennych marzeń - i zacząłem się poważnie zastanawiać, czy nie posprzątać w pokoju, w którym śpię. Cała reszta... Ech, nie mój kubek.

Za udostępnienie książki do recenzji dziękujemy wydawnictwu Illuminatio.

Dane ogólne:
Tytuł oryginału: Dream Alchemy: Shaping Our Dreams To Transform Our Lives
Autor: Ted Andrews
Wydawnictwo: Illuminatio
Rok wydania: 2016
Liczba stron: 312

środa, 20 lipca 2016

"Mechaniczny. Wojny Alchemiczne tom I" Iana Tregillisa

Jednym z najstarszych, a jednocześnie chyba najpopularniejszych motywów w fantastyce naukowej, obok eksploracji kosmosu, jest ten  maszyny zyskującej świadomość i zdolność samodzielnego myślenia. Nic dziwnego. Gatunek zajmujący się tym, co pod pewnymi warunkami mogłoby zaistnieć, służy nam od wielu lat, z lepszym czy gorszym efektem, jako odskocznia i model do różnych niecodziennych przemyśleń - a jednym z najważniejszych pytań, jakie zadajemy sobie od początku naszego istnienia, jest "kim jesteśmy?" albo "co jest kwintesencją bycia człowiekiem?". Dlatego też po książkę-temat tej recenzji sięgnąłem zarówno z ciekawością, jak i pewną obawą o jej wtórność. Które z nich było bardziej uzasadnione? Oto "Mechaniczny. Wojny Alchemiczne, tom I" Iana Tregillisa.

Jest rok 1926, ale historia potoczyła się inaczej. Od trzystu lat Holandia stanowi dominującą siłę w Europie i na świecie – to wtedy Christiaan Huygens zbudował pierwszego Klakiera, zasilanego alchemicznie i sprężynowo automatona. Klakier nie męczy się, nie musi odpoczywać, a kwestionowania rozkazów zabrania mu geas – związany dyrektywami utrwalonymi w alchemicznych paternach, mechaniczny sługa musi wykonywać polecenia co do litery i bez ociągania, w przeciwnym razie odczuje psychiczny ból, którego narastające natężenie w końcu odbierze mu zmysły. Na efekty nie trzeba było długo czekać – armia technomagicznych androidów przetoczyła się przez Stary Kontynent, podporządkowując go w całości władzy Mosiężnego Tronu. Pozostała tylko Francja, której biegłość w sztuce tradycyjnej chemii pozwoliła na wynalezienie szybko twardniejących żywic, zdolnych trwale unieruchomić niestrudzenie nacierających Mechanicznych – jednak ceną za ograniczoną autonomię było porzucenie rodzinnego kraju i wygnanie na pozbawione znaczenia strategicznego ziemie w Północnej Ameryce. Obecnie gwarantem bezpieczeństwa ostatniego niepodległego państwa poza Imperium jest kruche, nietrwałe zawieszenie broni, ale któż może wiedzieć, ile ono potrwa?

Tytułowy Mechaniczny, Jax, jest jednym z trojga sług bogatych państwa mieszkających w Amsterdamie. Jak wszystkich jego znajomych, sensem jego życia jest wykonywanie poleceń, co oznacza wyręczanie swoich właścicieli we wszelkich czynnościach, od sprzątania, poprzez doręczanie wiadomości, aż po ochronę ich życia nawet za cenę własnego. Również jak wszyscy jego znajomi, marzy o tym, by wyrwać się na wolność – to dlatego, ryzykując ból związany ze zwłoką w wypełnianiu obowiązków, pojawia się na egzekucji Adama, zbuntowanego Klakiera. Po cichu marzy, by także mieć wolną wolę, nie spodziewa się jednak, że to właśnie jego spotka ta niezwykła szansa... I odpowiedzialność, wiążąca się z byciem wrogiem publicznym numer jeden!

Jax nie jest jednak jedynym bohaterem "Wojen Alchemicznych" – prócz zbuntowanego Klakiera śledzimy losy jeszcze dwóch osób. Berenice jest wicehrabianką i mistrzem szpiegów Króla na Wygnaniu, a jej siatka szpiegowska usiłuje za wszelką cenę zgłębić najpilniej strzeżony sekret holenderskiej Gildii – tajemnicę wytwarzania i zmuszania Klakierów do posłuszeństwa. Ojciec Luuk Vissier jest jej współpracownikiem, także szpiegiem, jednak spalonym i bliskim schwytania. Wie, że jego godzina jest bliska - nie spodziewa się jednak, że los, który zgotują mu holenderscy oprawcy jest czymś, czego nie doświadczył jeszcze żaden człowiek... Czymś jeszcze gorszym niż śmierć.

Troje bohaterów dzieli powieść na trzy osobne wątki, które jednak tworzą wspólną, misterną całość. Pierwszy i najważniejszy to, oczywiście, wątek Jaxa, który powoli odkrywa, co to znaczy być naprawdę wolnym, i muszę przyznać, że rozterki i dylematy ciut naiwnego Mechanicznego wyrwanego z okowów geas przypadły mi do gustu. Tregillisowi udało się coś niezwykłego – nadał maszynie ludzkie cechy, które uczyniły z niej nie tylko osobę z krwi i kości, ale przede wszystkim kogoś bardzo sympatycznego, wobec którego trudno nie żywić ciepłych uczuć i nie życzyć mu jak najlepiej. Podobnie, choć w nieco inny sposób, trafiły w moje upodobania losy ojca Vissiera – ta z kolei część książki najbardziej obfituje w filozoficzne i teologiczne rozważania problemu wolności wyboru i jego konsekwencji, które, mimo swojej głębi i ciężaru, zostały podane w sposób przystępny i przyjemny w odbiorze. To ogromny atut – rzadko kiedy udaje się przemycić do fantastyki naukowej elementy faktycznej filozofii w sposób tak płynny, tak delikatny, że czytelnik nie odczuwa wagi tematu, z jakim się mierzy, a jednocześnie tak treściwy – spostrzegawczy odbiorca bez większego wysiłku dopatrzy się tu elementów zaczerpniętych zarówno od Spinozy, Kartezjusza, jak i Kanta czy Tomasza z Akwinu.

Tak na marginesie, wątek ojca Vissiera zawiera w sobie także jeden z najbardziej okrutnych zwrotów fabuły, jakie dotąd spotkałem w fantastyce naukowej. Nie chcę zdradzać, co takiego spotka proboszcza-szpiega, dlatego powiem tylko, że to, co mu się przytrafia, nie tylko raczy czytelnika dreszczem czystej egzystencjalnej grozy, ale też świetnie wpisuje się w ogólny tok rozważań.

Dużo mniej ciepło wspominam rozdziały poświęcone Berenice. Choć wiernie i obrazowo przedstawiono w nich zepsucie, rozpasanie i wewnętrzne skłócenie, jakie siłą rzeczy pojawiają się w każdym środowisku arystokratycznym, nie mogę się pozbyć wrażenia, że ton, w jakim je utrzymano boleśnie odstaje od reszty powieści. A czym? Tym, że są znacznie bardziej wulgarne, przyziemne, a na domiar złego sprawiają wrażenie przesyconych zbędną erotyką, co wydaje się ostatnio popularnym (i oklepanym) zabiegiem w literaturze fantastycznej. Szkoda – książka świetnie obroniłaby się i bez tego, choć rozumiem rolę, jaką odegrało w budowaniu klimatu całości. Cierpię podwójnie, ponieważ to Berenice, nie Jaxowi, poświęcono większość powieści. Z pewnością było to konieczne, ponieważ to wokół jej siatki szpiegów rozgrywa się przeważająca część wydarzeń – choć, prawdę powiedziawszy, opowiedziana tu historia jest dosyć prosta, a jej przebieg łatwy do przewidzenia. Niemal zbyt łatwy. Bardzo trudno mi uwierzyć, że z tak banalnie funkcjonującym wywiadem to Francja jako jedyna oparła się sile Imperium Holenderskiego!

Na uwagę za to zdecydowanie zasługuje sposób przedstawienia świata i konstrukcja opisów. Te są... niemal majestatyczne. We fragmentach, w których bohaterowie nie obrzucają się bluzgami, a które wydają się pasować tutaj jak pięść do nosa, "Wojny Alchemiczne" potrafią autentycznie zachwycić niesamowicie barwnym, pełnym wizji i polotu przedstawieniem miejsc, osób, obyczajów. Wyjąwszy to wszystko, na co narzekałem przed chwilą, to naprawdę piękny utwór – szkoda, że nie udało się utrzymać tego wrażenia w jego całości. Jednocześnie, "Mechaniczny" nie jest książką, która traktuje swoją własną konwencję zbyt poważnie – bardzo podobała mi się sytuacja, w której dwójka bohaterów, przyglądając się parowemu miotaczowi harpunów, dochodzi do wniosku, że technologia silników parowych była "ślepą uliczką" i "zabawnym, ale raczej nieudanym eksperymentem". To spory szok, gdy ma się w dłoniach książkę, której okładka aż bije po oczach steampunkiem.

"Mechaniczny" jest powieścią z rodzaju, który bardzo mi odpowiada. Jest tu po trochu wszystkiego – akcja przeplata się z intrygą, zaś humor z zadumą, a to wszystko w bardzo dobrych proporcjach. Choć opowiada historię nie bardzo skomplikowaną, której meandry są dość przewidywalne, a forma może pozostawiać trochę do życzenia, u jej fundamentów leży coś, czego wielu współczesnym książkom brakuje – pomysł. To nie tylko coś, co przyjemnie się czyta – opowiedziana tu historia jest ledwie pretekstem do głębokich, ambitnych jak na tak przystępnie napisaną książkę wynurzeń na temat woli, wolności wyboru oraz tego, co odróżnia człowieka od maszyny. I choćby z tego powodu gorąco zachęcam, aby zapoznać się z pierwszym tomem "Wojen Alchemicznych"'. Sam z niecierpliwością będę czekać na kontynuację.

Za udostępnienie egzemplarza do recenzji dziękujemy Wydawnictwu SQN!

Dane ogólne:
Tytuł oryginału: "The Mechanical. Alchemy Wars I."
Autor: Ian Tregillis
Wydawnictwo: SQN
Rok wydania polskiego: 2016
Liczba stron: 480

wtorek, 19 lipca 2016

Summer Lovin' Book Tag

Tęsknimy za latem... Dziwnie jest pisać coś takiego w środku lipca, ale od dwóch tygodni niemal pogoda wskazuje raczej na chłodną jesień. Z czytania w plenerze nici - deszcz szybko przegania osoby lubujące się w tego typu rozrywce, a mnie jest tylko bardziej żal, że nie skorzystałam, jak jeszcze była taka możliwość. Pożalić się mogę jeszcze, że kupiłam sobie zwiewną sukienkę z dłuższym tyłem, tylko po to, by chyba już jej w tym roku nie założyć - bo po prostu jest na to za zimno. Było zainwestować w kurtkę i trampki! ...albo w książki, żeby było z czym siedzieć pod kocykiem.

Na przekór okolicznościom staje książkowa część blogosfery, racząc nas letnim tagiem książkowym, który zamierzam potraktować jako zaklęcie - ciepło, wróć! A więc, dzięki Karolinie z bloga Zwiedzam Wszechświat, skupiamy się i rzucamy czar.
Hej, Łotr z tej strony. Dzisiaj szybko i krótko, bo przygotowuję coś fajnego na jutrzejszą notkę, więc mam trochę rozgrzebaną robotę. Zaklęcia to może nie całkiem moja działka, dlatego postaram się grzecznie siedzieć w kąciku i nie przeszkadzać.

Początek lata, czyli książka, która przyciąga uwagę od pierwszego zdania.



Tu na myśl od razu przyszła mi jedna pozycja - "Red Rising. Złota krew" Pierce'a Browna, od wydawnictwa Drageus. "Chciałem żyć w pokoju. Ale moi wrogowie rozpętali wojnę." - trafiło do mnie i wspaniale zapowiedziało klimat reszty.
Recenzje "Złotej krwi" mieliśmy zresztą na blogu dwie - moją i Łotra.


"Aleja Potępienia" Rogera Zelaznego. Dobra, pierwsze zdanie nie jest jakieś super interesujące - kogo obchodzi głupia mewa? - drugie też nie, ale trzecie i czwarte... Łał!

Za gorąco, żeby wychodzić, czyli książka idealna, by zaczytać się w czterech ścianach.



Tu można wymienić tylko coś długiego i wciągającego, więc nie zaskoczę nikogo, kto choć trochę mnie zna - "Droga królów" Brandona Sandersona. Po prostu nie sposób się oderwać, zawsze jest jeszcze troszkę do doczytania zanim się ją odłoży, a w rezultacie chwile mijają niemal niezauważone. A potem sięga się po drugi tom...


Skoro koniecznie muszę wskazać jedną, to może "Ziemie Jałowe" Stephena Kinga, bo tułaczka przez nie dała mi naprawdę mnóstwo frajdy minionego lata...

Letnia wycieczka samochodowa, czyli książka idealna na podróż.



"Keller" Marcina Jamiołkowskiego! Przeczytałam go w autobusach, zmierzając do pracy. Lekki, wciągający, pozwalający łatwo "wyłączyć się" z otoczenia i skupić na czytaniu. A potem łapiesz się na chichotaniu pod nosem, a reszta pasażerów patrzy... (;


"Drive" Jamesa Sallisa. Tak, ten "Drive" od filmu z Ryanem Goslingiem. O ile film był - jak na mój gust - przegadany jak jasna cholera, o tyle książka, na podstawie której powstał jest tak cudownie płynna, tak gładka, że czyta się ją jak wiersz. Krwawo-neonowy wiersz o tym, co sprawia, że ludzie robią rzeczy podłe.
Przy okazji - po lekturze recenzji na lubimyczytac.pl jestem szczerze przerażony tym, jak mało osób zrozumiało, o co chodziło w tej książce. Nie zrażajcie się niskimi ocenami!

Mrożone herbaciane przyjemności, czyli książka z zimną scenerią.



Tutaj mogę z całą pewnością wymienić Trylogię Księżycową Żuławskiego. Zarówno "Na srebrnym globie", jak i "Zwycięzca" mrożą tematyką i klimatem, a wczucie się, choćby pobieżne, w moralne dylematy bohaterów nie raz powodowało u mnie zimny dreszcz. Te książki są po prostu pełne rzeczy skłaniających do myślenia na tematy niełatwe i niejednoznaczne.


Chyba tylko "Lód" Jacka Dukaja. Nie da się jeszcze zimniej.

Słoneczne poparzenie, czyli książka, która zawiodła cię w tym roku.



Tu trudno mi coś wybrać, bo jako takich strasznych zawodów książkowych jeszcze w tym roku nie miałam. Trochę rozczarowały mnie "Niebezpieczne kobiety", w których niewiele było prawdziwie interesujących i charakternych bohaterek, Sprawę pogarszały też niedociągnięcia wydawnicze, głównie brak korekty, ale czy to się kwalifikuje jako zawód? W sumie nie miałam też wysokich oczekiwań co do tej antologii, raczej dając jej szanse niż właściwie coś zakładając przed czytaniem.


U mnie też coś od Martina, mianowicie "Wyprawa Asów", której tytuł przekręcam zawsze na "Wyprawę Kutasów" - ponieważ tak świetny pomysł (superbohaterowie, ale z punktu widzenia historii i socjologii? Wziąłbym za dolara!) musiał zostać z jakiegoś powodu okraszony barwnymi opisami wybujałych genitaliów na co drugiej stronie. Wydaje mi się, że Vyar miała podobne odczucia.

Upalne czytadła, czyli jedna z twoich najlepszych książek tego roku.



"Gambit" Michała Cholewy, a teraz i skończona niedawno "Forta" - tak świetnie napisanych scen akcji, dopracowanych bohaterów i aż za dobrze oddanych miejscami konfliktów wewnętrznych można w literaturze fantastycznej ze świecą szukać. Z mieszanych recenzji, poczytywanych czasem na lubimyczytac.pl wyniosłam wiele uprzedzeń, które jednak, w mojej opinii, w większości nie znalazły odzwierciedlenia w trakcie lektury, więc tylko chwalić mi zostaje... i polecać.


Niesamowicie przyjemną niespodzianką było "Czyste Srebro" Dana Abnetta - dla kogoś, kto nie znał się wcześniej z Duchami Gaunta. Popełniłem nawet recenzję dla zaprzyjaźnionego portalu.

Tyle naszego (: Nie zmuszam, ale jeśli macie ochotę wziąć udział w zabawie, to po prostu się częstujcie.
___________

Fotka trawowego czytania złapana tutaj: https://pl.pinterest.com/pin/241224123763612801/
Okładki książek pochodzą ze stron wydawnictw.

czwartek, 14 lipca 2016

"Keller" Marcina Jamiołkowskiego

Polska fantastyka zajmuje na rodzimym rynku pozycję specyficzną. Przez jednych jest skreślana z góry, dla innych zaś każdy kolejny tytuł na księgarnianej półce to powód do radości. Faktem jednak jest, że w przypadku zagranicznych twórców marne mamy szanse na nawiązanie choćby do rzeczy bliskich polskiemu sercu – przeszłości, kultury, obyczajów, a nawet… typowych dla nas przywar. Te elementy nasi autorzy chętnie wplatają w powieści fantasy, pisząc książki z motywami słowiańskimi, zawierające przegląd polskich legend i podań, a znaleźć w nich można niemal cały miejscowy bestiariusz, mniej lub bardziej ograniczony regionalnie. Nie sposób też wspomnieć oczywiście o sarmackiej fantastyce, bo do tego okresu historii naszego kraju fantaści sięgają wyjątkowo chętnie. Ale na tym wyobraźnia twórców się nie kończy. Co wyjdzie bowiem, jeśli wpleść te elementy space operę?

Nazywa się Keller, Ian Keller. Wraz z resztą załogi Truposza bawią się w przemyt. Statek przewozi na swoim pokładzie grupkę prostytutek z Ziemi – źródło ciągłych konfliktów (zwłaszcza, gdy ma się na pokładzie erotomanów, a część z tych pań to… panowie). Dziwna, ale stabilna sytuacja zmienia się, gdy napotykają na patrol, chcący dokonać rewizji w poszukiwaniu kontrabandy. Ucieczka jest ryzykowna – ale jeszcze większe ryzyko niesie ze sobą odkrycie, co też właściwie znajduje się w ładowni statku. Ładunek ten jest bowiem kluczowy w misji, powierzonej Kellerowi przez władze Watykanu: udaniu się na Pontifex, siedzibę drugiego z rywalizujących ze sobą odłamów wiary i drugiego papieża, oraz wykradnięcia stamtąd szczątków Jana Pawła II.

Zawiązanie akcji w „Kellerze” Marcina Jamiołkowskiego, jest wręcz zaskakujące . W krajowych mediach przeważa pełen szacunku i powagi wizerunek zarówno kościoła, jak i byłej jego głowy (z okresowymi odskoczniami w stronę rozmaitych sensacyjnych doniesień), trudno więc nie poczuć lekkiego zmieszania widząc takie podejście autora. Poza zmieszaniem nie sposób się jednak nie uśmiechnąć, jako że reakcje bohaterów zamieszanych w sprawę są odpowiednio wyrażone – to znaczy bardzo dosadnie – i, szczerze mówiąc, miałam ochotę używać podobnych słów, gdy dowiedziałam się, wraz z Kellerem, co ich czeka. Należałoby wyjaśnić, że kościół katolicki w przyszłości Jamiołkowskiego ma się bardzo dobrze, jedyne, co go trapi, po wspomniany już podział - i idąca za tym rywalizacja o wpływy. A że główny bohater raz, że ma swoje za uszami, a dwa, niepozbawiony jest marzeń i pilnie zdąża do ich spełnienia, to nietrudno znaleźć na niego haka – a więc kradniemy kości papieża albo z domu na małej, ale własnej planetoidzie nici.

Ale to jeszcze nie wszystko. Już na samym początku autor rzuca paroma aluzjami, z których możemy domyślić się, że zabawna codzienność Truposza kryje w sobie trochę sekretów. Kilka elementów po prostu w tej całości zgrzyta… SI statku jest dziwnie niekompatybilne z powszechnie używanymi systemami, przez co występują problemy z dokowaniem, a sam główny bohater zdecydowanie ma za sobą barwną i pełną mrocznych tajemnic przeszłość. Keller jest też postacią świetnie opisaną, ze skomplikowanym, pełnym sprzeczności charakterem, a jego decyzje i słowa mogą początkowo budzić wątpliwości, tylko do czasu jednak, aż nie poznamy prawdziwych motywów jego postępowania. W porównaniu z nim reszta załogi wypada odrobinę blado, jednak nie jest to wina jakichś braków w samej konstrukcji postaci, są inni tak, jak bywają osoby młode w towarzystwie kogoś bardzo doświadczonego życiem. Jedynym zgrzytem, jaki zaobserwowałam w tej kwestii, jest zachowanie Valerie Joon – agenta watykańska, przydzielona drużynie do „pomocy” . Początkowo opisywana jest jako zimna, wyszkolona profesjonalistka, której dodatkowo wszczepiono kleszcza – urządzonko mające pozbawić ją życia (bądź pamięci) w przypadku prób wydobycia z niej tajnych informacji. Tymczasem w towarzystwie owa pani zupełnie nie potrafi się zachować, jej uczucia i intencje bywają widoczne jak na dłoni, z czego zresztą doskonale zdaje sobie sprawę – i jest to sprzeczność, obok której już trudno przejść obojętnie. Jest „żywa”, ludzka, realistyczna, ale podczas czytania miałam wrażenie, że przedstawiono mi dwie różne postacie pod tymi samymi imionami.

Najlepsza w „Kellerze” jest konstrukcja świata. Daleko tu do rozmachu, którym lubią się zazwyczaj bawić autorzy science-fiction,  ale Jamiołkowski w swoim kawałku kosmosu stworzył świat wręcz zaskakująco polski. Nawet pomimo tego, że występują tam obce rasy i różne narodowości, a odmienności te są wciąż podkreślane obco brzmiącymi imionami i nazwiskami, otaczające to wszystko realia wydają się być wiernym przeniesieniem Polski, wyidealizowanej co prawda, ale jednak, w klimaty s-f. Im dalej, tym bardziej się to czuje, aż dochodzimy do Sarmacji – układu, który trząsł niegdyś całą galaktyką, a z którego zostało już tylko wspomnienie. Aż tęskno się robi podczas czytania.

„Keller” nie jest idealny. Jest jednak lekki, łatwy w odbiorze, pełen akcji, z doskonale zbalansowanymi proporcjami pomiędzy humorem a nostalgią, zawiera też wszystko, co dobra powieść powinna w sobie mieścić: ciekawych bohaterów, zaskakującą intrygę, tajemnice odkrywane stopniowo i wszechobecne elementy nawiązujące do polskiej codzienności, z których wiele umieszczonych zostało jakby w ramach żartobliwego mrugnięcia okiem. Jest to też książka, w której odnajdzie się wyłącznie czytelnik polski bądź z Polską mający wiele wspólnego, by móc ją właściwie zrozumieć. Nie będę też pierwszą osobą, piszącą to, ale „Keller” aż się prosi o ekranizację.

Dane ogólne:
Tytuł oryginału: Keller
Autor: Marcin Jamiołkowski
Wydawnictwo: Czwarta Strona
Rok wydania: 2015
Liczba stron: 416

sobota, 9 lipca 2016

Kot w Bookach przedstawia: muzyka do czytania fantastyki, część 1

Hej hej! Za temat muzyki zabierałam się już od dłuższego czasu. Odkładanie wiązało się jednak nie z brakiem pomysłu na to, co można by wymienić w ramach takiej listy, a po prostu z wątpliwości, czy czasem pozycje na niej nie będą się zmieniały w zależności od... czegokolwiek właściwie. Zdaję sobie też sprawę, że wiele osób nie zgodzi się ze mną w przypadku wybranych przeze mnie pozycji, ale to tym lepiej! Chętnie posłucham czegoś nowego (: Spróbujmy!

Czytanie przy muzyce nie jest, zdaje się, zbyt popularne. Sporej części osób muzyka będzie przeszkadzała, rozpraszając i odwracając uwagę od tekstu. Sama mam z tym problemy, ale odkąd doczytałam informację, że właśnie takie połączenie pozwala czytać szybciej, postanowiłam spróbować się przestawić, przyzwyczaić. Moją bolączką jest klasyczna blokada - powtarzanie w myślach czytanych słów. Łapię się też na tym, że dialogi powtarzam sobie w myślach, tłumacząc je na angielski, robiąc dłuższe przerwy, gdy nie jestem pewna brzmienia jakiegoś sformułowania! Po prostu w pewnym momencie zaczęłam to robić i teraz trudno przestać. Ale, jak to mówią, smoka zabić trudno, ale starać się trzeba, więc i tym swoim smokiem sobie jakoś poradzę, a muzyka niech mi w tym pomoże.


Ale do rzeczy.

Postanowiłam wziąć na tapetę muzykę, przy której dobrze czyta się fantastykę, jako że ona dominuje na naszym blogu, Łotr pewnie dorzuci coś pasującego bardziej do sesji RPG (nieprawda! - DŁ), więc gatunkowo może być rozmaicie. Osobiście preferuję wszelkiego typu ambienty, na mojej liście będą więc dominowały utwory tego typu.

1. Lustre.
Szwedzki atmospheric death metal, chociaż przeważnie niewiele się czuje tego deathu. Nieco lepsze do fantasy z motywem podróży i melancholijnych rozważań.


2. Atrium Carceri
Typowy dark ambient. Do mroczniejszych klimatów (; Polecam też zapoznać się z projektem Cryo Chamber, tworzą świetnie playlisty i kompilacje na youtube, jakby idealnie przygotowane na wieczory z książką z gatunku s-f bądź nawet typową dystopią.


3. Asura
Coś z pogranicza ambientu i chilloutu, ale z wyraźną industrialową nutą. Do czytania space oper idealne.


4. Desiderii Marginis
Znów dark ambient, ale tym razem w bardziej melancholijnym wydaniu.


5. Nox Arcana
Muzyka określana jako gothic horror, wyraźnie inspirowana twórczością Lovecrafta, idealna do mroków wszelakich, ale mają też momenty bardziej "militarne".


6. Two Steps From Hell/Thomas Bergersen
Chyba nikomu nie trzeba przedstawiać. Two Steps From Hell słuchałam, czytając "Archiwum Burzowego Światła" Sandersona i dotąd, słysząc ten utwór, widzę przed oczami sceny rozgrywające się na Strzaskanych Równinach.


7. Narsilion
Medieval ethereal, mocno inspirowany Tolkienem. Do fantasy zawierającego elfy niezbędny!


8. Muzyka filmowa - Gra o Tron
Co może być lepszego do czytania niż soundtrack z serialu/filmu/gry? Gra o Tron ma wiele smaczków, które są dość uniwersalne, na przykład:


Tyle ode mnie (:

Czas na Łotra.
Rzadko naprawdę czytam przy muzyce, a jeśli, to zazwyczaj wspólnie z Vyar i to ona trudni się wtedy DJ-ką. Co innego transport publiczny - wtedy lubię mieć na słuchawkach coś, co wytłumia rozmowy współpasażerów i warkot silnika, a jednocześnie nie przeszkadza w lekturze. Mogę nie służyć najlepszym przykładem, ale niech tam, podzielę się też.

1. El Huervo - chillwave, czyli muzyka elektroniczna inspirowana klimatem lat osiemdziesiątych. Miejscami psychodeliczna, miejscami relaksująca, miejscami niepokojąca jak diabli, a najczęściej mieszanka wszystkich trzech jednocześnie. Mam jeden wałek, który szczególnie lubię, chociaż z całą dyskografią tego konkretnego pana zdecydowanie warto się zapoznać.



2. Perturbator - a. k. a. James Kent, według legendy pół-człowiek, pół-syntezator, kolejny przedstawiciel nurtu zwanego synthwave. Robi muzykę zdecydowanie bardziej dynamiczną, ma jednak kilka utworów, przy których miło mi się czyta ze względu na tę "właściwą" atmosferę, która po prostu świetnie siada pod wszelkie science-fiction. Oto jeden z nich:




Jest cała masa innych kompozytorów synthowych, których nie będę wyszczególniał w osobnych punktach, bo przecież nie samym synthem żyje człowiek: Mega Drive, Scattle, Protector 101, Mitch Murder, Lazerhawk, Power Glove... Każdy z nich ma do zaoferowania coś ciekawego. Dlatego rzucam jeszcze jeden utworek i prędziutko przechodzimy do czegoś innego. Słowo.


3. Nervous_testpilot - wciąż elektronika, ale bardziej współczesna i bardziej wpadająca w trance, miejscami nawet chillout. Testpilota (jak wielu innych kompozytorów w tym zestawieniu, czego wcale się nie wstydzę) poznałem dzięki grom komputerowym. W jego przypadku była to Frozen Synapse - gdzie jego utwory świetnie uzupełniały chłodną, geometryczną estetykę lokacji - i od tamtego czasu z zaciekawieniem śledzę jego kolejne dokonania.
Tutaj - bardzo smaczny remix bardzo znanego kawałka...



And now for you something completely different.

4. Lustmord - soczysty, gęsty dark ambient, idealna podkładka pod wszelkie sprawy horrorzaste, zwłaszcza mity Cthulhu. Takiemu zestawieniu zawdzięczam sporo nieprzespanych nocy - nocy, zapewniam, które trudno zapomnieć.



5. Stöner Kebab - mało znana kapela z Włoch, grająca - co za niespodzianka! - stoner rocka. Ich dorobek nie jest szczególnie imponujący, ale mają co najmniej parę utworów, przy których bardzo dobrze mi się czyta. Szczególnie rzeczy w klimacie Ubika... Jeśli wiecie, co mam na myśli.



6. Mark Morgan - chyba najbardziej znany alias w tym zestawieniu. Autor muzyki do dwóch pierwszych Falloutów i Planescape: Torment. Starocia, ale pod względem oprawy muzycznej nadal - przynajmniej moim zdaniem - niedoścignione. Siłą rzeczy utwory Morgana są fantastyczne do słuchania podczas lektury: gry, do których powstały, były przecież jak interaktywne książki!



7. Vangelis - nie, sorry, to jednak ten jest tym najbardziej znanym. Poważnie, jeśli trzeba ci przedstawiać Vangelisa, prawdopodobnie robisz coś źle w swoim życiu. Nie mnie to oceniać, ale...
Dla chronicznie leniwych - poniższa propozycja leci od razu z sugestią książki, do której warto ją zastosować.



Na zakończenie tego zest(he, he)awienia postanowiłem wybrać coś nietypowego.
Swego czasu, kiedy w modzie były internet riddles (potocznie zwane rydlami), jedna szczególnie wybijała się spośród ogółu - dzięki szczególnemu poziomowi trudności, a także unikalnemu, psychodelicznemu klimatowi, w jakim utrzymane były łamigłówki - budowanemu, oprócz świetnej oprawy graficznej, także przez muzykę. Mowa o Zest (albo Ze?t, jak kto woli). Soundtrack z Zesta jest minimalistyczny i może sprawiać wrażenie topornego, ale myślę, że właśnie to najbardziej przemawia za niezwykłą atmosferą, jaką wytwarza. Przy odpowiednim doborze książki niewiarygodnie potęguje wrażenia.




A Wy? Czytacie przy muzyce? Zapraszam do podrzucania linków - chętnie posłucham czegoś nowego, starego również, a chętnie za jakiś czas zrobimy kolejne zestawienie - tym razem z utworami wybranymi przez Was (;


_________
Grafiki pochodzą ze stron: orig01.deviantart.net oraz mediaresources.idiva.com/.

czwartek, 7 lipca 2016

"Ostrze elfów" Nika Pierumowa

„Władca Pierścieni”, najbardziej znana powieść Tolkiena, obchodził niedawno swoje sześćdziesiąte urodziny. Pomimo upływu czasu nie stracił nic ze swojej atrakcyjności, zdobywając autorowi tylko kolejnych wiernych fanów. Wydatnie przyczyniła się do tego zrealizowana z wielkim rozmachem i jeszcze większym sukcesem ekranizacja. Tolkien stworzył kompletne uniwersum, rozpisując szczegółowo jego historię od momentu powstania („Silmarillion”), przez dzieje niektórych z ważniejszych postaci, aż do ostatniej wojny o pierścień. Ale czy tak rozbudowany świat mógł po prostu skończyć się wraz z nadejściem ery dobrobytu, zapoczątkowanej panowaniem króla Aragorna? Sam autor miał jeszcze coś do powiedzenia, jednak projekt kontynuacji powieści (zatytułowany „Nowy Cień”), został przez niego porzucony i nigdy nieukończony, odpowiedzi na pytania, które rodzi wciąż czytanie historii Śródziemia miały nigdy nie nadejść. Na szczęście inni podjęli się tego zadania, a jednym z nich jest Nik Pierumow, autor cyklu „Pierścień Mroku”.

Trzysta lat po zwycięstwie nad Sauronem. Hobbici żyją spokojnie, zajęci własnymi sprawami, w swoim kraju, edyktem króla nie niepokojeni przez nikogo. Folko Brandybuck, jak przystało na młodzieńca, jest niespokojnym duchem: wychowany na opowieściach o wyprawach Bilba i Froda Bagginsów, mając wśród przodków Wielkiego Meriadoka, po którym zresztą odziedziczył miecz, nie potrafi usiedzieć na miejscu i przyzwyczaić do monotonnej pracy w gospodarstwie. Co jakiś czas wymyka się więc spod nadmiernej kontroli wuja i, porwawszy kuca ze stajni, kłusuje po okolicznych polach, marząc o przygodach. Pewnego dnia spotyka na drodze do swojej osady krasnoluda, Torina, syna Dartha, który przybywa z ważną misją – poszukuje Czerwonej Księgi, w której spisano dzieje Drużyny Pierścienia. Odzyskana bowiem dawno temu Moria znów tajemniczo opustoszała, na gościńcach coraz częściej pojawiają się zbóje, a do Angmaru powróciły upiory.

Jak to możliwe, że do Śródziemia powróciło zło? Wizja, którą Pierumow oddaje w ręce wiernego Tolkienowi czytelnika jest zdecydowanie mroczniejsza od nieco baśniowego pierwowzoru, chociaż niepozbawiona jest jego elementów. Znaczna większość elfów dawno odpłynęła za morze do Nieśmiertelnych Krain, uczynił  to też Gandalf i reszta osób związanych z dawną wojną. Pozostał jedynie Kirdan Szkutnik, który swoje siedziby otacza obecnie wysokim murem, oraz Thranduil w Mrocznej Puszczy, izolujący się od reszty świata jeszcze bardziej niż przedtem. Gondor kwitnie, Rohan żyje własnym życiem, poróżnił się jednak z entami z Fangornu z powodu arogancji obecnego króla. Z ludnością Śródziemia mieszają się inne narody – zamorscy piraci, z których część teraz została zaprzysiężona w Gondorze, oraz ludzie ze wschodu. Społeczeństwo jest więc większe, bardziej zróżnicowane - i podzielone. Jak się okazuje, nie wszystkim podoba się władza Gondoru, pojawiają się ludzie opowiadający o zdradzie elfów, które pozostawiły Śródziemie własnemu losowi, zabierając ze sobą wszystko co dobre i zamykając za sobą drogę, a opowieści z dawnych czasów są fałszowane tak, że nie do końca wiadomo już, co się tak właściwie wydarzyło. Jedyną ostoją prawdy wydaje się więc Hobbiton – a także podziemia Morii…

Czytelnika złaknionego dalszych dziejów tolkienowskich ziem ostrzegę od razu – niewiele znajdzie się tu z kwiecistego, gawędziarskiego stylu, jakim posługiwał się pierwotny twórca. Pierumow wyraźnie źle się czuje w roli bajkopisarza, przez co początkowe rozdziały „Ostrza Elfów” czyta się trudno. Klimat ma być lekki, swobodny, pełen swojskości wynikającej z przaśnego hobbickiego otoczenia, jedynie z nutką przyszłych niepokojów, jednak to konkretnemu do bólu Rosjaninowi kompletnie nie wychodzi; w rezultacie ani to Tolkien, ani Pierumow. Jako wielka fanka twórczości tego drugiego wyraźnie zauważam to, jak męczy go wstęp do właściwej akcji, nie daje się jednak zniechęcić i konstruuje kompletne i spójne tło dla dalszych wydarzeń, wraz z postacią Folko Brandybucka, hobbita niesfornego, młodego, ale zdecydowanego na uczestnictwo w nadchodzących wydarzeniach. Im dalej jednak, tym lepiej – coraz mroczniejszy klimat służy też autorowi, który szczyt swojej wirtuozerii osiąga, gdy wyprawa dociera do Morii. Tam zobaczymy, na co stać mistrza pióra z Rosji.

Wyszedłszy z uciskających i autora, i czytelnika ram nieco nudnego Hobbitonu dostaniemy w dłonie historię, która zaskakująco wręcz przystaje klimatem do starego „Władcy Pierścieni”, jednak w bardzo specyficznym, bo krasnoludzkim wydaniu. Nie ma co ukrywać, że pomimo obecności hobbita i wielu ludzi, „Ostrze Elfów” jest o krasnoludach – ich historii, życiu, tajnikach eksploracji podziemnych korytarzy, wyrobu broni i zbroi oraz zwyczajach. Opis okładkowy mówi o wyprawie dwóch krasnoludów i hobbita, nie jest to jednak do końca prawda, a nawet można tą informację uznać za spoiler – wędrówka w większość odbywa się w znacznie szerszym towarzystwie. Plejada bohaterów rodem z podziemi nie daje się nudzić, jako że różnią się zarówno pod względem charakterów, jak i temperamentu, nieraz więc dojdzie do sytuacji, w której bohaterowie chwycą za miecze z powodu różnicy zdań, a ich kontakty z równie licznymi przedstawicielami rasy ludzkiej nie będą należały do łatwych. Jednego tylko brakuje mi w tej książce – elfów. Zostało po nich wspomnienie, ale nawet na nie pada cień podejrzeń i spekulacji mających swoje źródło w budzącym się mroku.

Pierumow poczynił kilka ciekawych, ale i odważnych założeń fabularnych. Przede wszystkim, sięgnął dalej na Wschód. Haradrimowie walczyli po stronie Saurona, Rosjanin twierdzi jednak, że czynili to nie ze względu na własne zepsucie, a dlatego, że polityka Gondoru w ostatecznym rozrachunku nie była idealna – a dla nich bywała wręcz krzywdząca. Pojawiają się też epizodycznie postacie przynoszące wieści z okolic Morza Rhun, a nawet dalszych ziem, leżących daleko na zachód od Mordoru. Tam Sauron szukał zwolenników i tam ich znalazł, uwaga Tolkiena jednak skupiła się wyłącznie na Śródziemiu – Pierumow wyjaśnia, co działo się w tym czasie na zapomnianych przez Anglika ziemiach oraz co tam przetrwało po dawnej wojnie. Są to póki co w większości teorie, stopniowo rozwijanie w trakcie powieści od plotek do twardych faktów, nadal jednak ma się wrażenie, że to dopiero początek – i słusznie, jako że „Pierścień Mroku” jest trylogią. 

Każdą kontynuację pisaną przez innego autora czytałoby się dziwnie, nie inaczej jest tu. Wspomniałam o trudnym początku – dalej jest coraz lepiej, chociaż nie obyło się bez zgrzytów. Królestwa ludzkie rozwijają się, nie do poziomu bliskiego naszej współczesności na szczęście, jednak ludzi zdecydowanie jest coraz więcej, rozrastają się więc miasta, wzrasta zapotrzebowanie na surowce. W tej sytuacji świetnie radzą sobie krasnoludy, monopolizując wydobycie i układając sobie dość poprawne stosunki dyplomatyczne, pojawiają się też, oczywiście, konflikty. Jednak nie to jest istotne, problem polega na narastającej hierarchizacji władzy w miastach oraz… biurokracji. Zadziwiło mnie to po prostu, bo gdzieżby Tolkienowi przyszło na myśl opisywać procedurę ubiegania się o wizytę u namiestnika Annuminas? U niego po prostu by weszli, wyłożyli sprawę, pobili się o własną rację i poszli dalej robić swoje; tu trzeba czekać na swoją kolejkę. W takich momentach czytelnik przypomina sobie boleśnie, że czyta książkę pisaną przez kogoś innego. Tego typu "niekanonicznych" sytuacji i wątków znajdzie się w powieści więcej.

Trudno do takiej powieści podejść inaczej, niż z mieszanymi uczuciami; Tolkien ustawił poprzeczkę bardzo wysoko. Czy to jednak oznacza, że Pierumow był z góry skazany na porażkę? Wiele osób zapewne odpowiedziałoby na to pytanie twierdząco, część jednak, tak jak ja, z ciekawości weźmie powieść w dłoń i po prostu sprawdzi. Mogę z całą pewnością stwierdzić, ze nie było łatwo, wierni fani starego Anglika mogą się zniechęcić uznawszy, że to nie dla nich, a całość za bardzo różni się stylem pisania, by kontynuacja była choć trochę strawna. Z drugiej strony, jeśli ktoś nie przepada za tolkienowym bajkopisarstwem, ale samo Śródziemie chętnie by zwiedził, to tu może odnaleźć się doskonale – Pierumow pisze językiem prostym i konkretnym, pasującym raczej do dynamicznych wydarzeń pełnych zwrotów akcji, niż do opowieści snutych przy kominku. Warto dać mu szansę choćby dlatego, by przekonać się, jak rozwinął i ubarwił stworzone przecież inną ręką plemię krasnoludów, bo to zdecydowanie mu się udało. A co z cieniem, który wrócił do krain ludzi i hobbitów? Aby się tego dowiedzieć, należy przeczytać dwa kolejne tomy trylogii.

Dane ogólne:
Tytuł oryginału: Elfijskij Klinok
Autor: Nik Pierumow
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Rok wydania: 2002
Liczba stron: 484

poniedziałek, 4 lipca 2016

"Litha. Rytuały, przepisy i zaklęcia na przesilenie letnie" Deborah Blake

Czym jest Litha? Dzień ten zwyczajowo określa się nazwą Przesilenie letnie (Midsummer), ale znane jest też jako wigilia świętego Jana bądź noc Kupały, w zależności od miejsca zamieszkania. Wszystkie te słowa łączy mniej więcej jedna data: najkrótsza noc w roku, symbolizująca nadejście lata. Samo określenie „Litha” jest jednak dość młode i stosowane jak dotąd jedynie w niektórych środowiskach pogańskich, a wzięte zostało z twórczości Tolkiena, który tak nazwał to święto w jednej ze swoich książek. Źródła wskazują też na pochodzenie jej od starosaksońskiego słowa, oznaczającego „światło” lub „księżyc”, pierwotnie używanego jako nazwa miesiąca czerwca. Jak widać, znaczna większość państw obchodzi Lithę, choć pod inną nazwą i w nieco inny sposób, ale łączy ono wiele wyznań i kultur. Może warto więc dowiedzieć się o nim czegoś więcej?

W pogańskim ujęciu, Litha jest tryumfem światła: najdłuższy dzień i najkrótsza noc w roku, czyli czas, w którym wszelkie istoty żywe bawią się i cieszą słońcem, które już od jutra zacznie pojawiać się na coraz krócej. Jest to ostatni moment, zanim wszystko, czego zaczątki i plany poczyniliśmy w poprzednich miesiącach, wyda plony, i trzeba będzie powoli szykować się do czasu spoczynku, jakim jest zima. Z tej okazji najbardziej popularnym zwyczajem jest palenie ognisk, a związany z tym jest szereg czynności. W książce „Litha. Rytuały, przepisy i zaklęcia na przesilenie letnie” Deborah Blake podeszła do tematu w sposób bardzo obiektywny, pierwsze rozdziały poświęcając na podsumowanie wierzeń i kultów, w których świętuje się ten dzień. Mamy więc omówienie zwyczajów nie tylko amerykańskich i angielskich, a w związku z tym i celtyckich, ale i germańskich, słowiańskich, skandynawskich, japońskich… W swej „podróży po świecie” autorka zahacza też o Polskę, wspominając o obchodzonych w Krakowie Wiankach.

Czy czczenie Lithy ma sens tylko wtedy, gdy jest się poganinem? Pani Blake przekonuje, że absolutnie nie. Podawane przez nią metody są na tyle uniwersalne, że w dzień ten można zorganizować także ze znajomymi przy ognisku, rodziną przy grillu a także z dziećmi, opowiadając baśnie o elfach i puszczając bańki mydlane. Nie braknie jednak również wiedzy z zakresu interesującego głównie czarownice: podstawy na temat Koła Roku, symboliki czy miejsc kultu. Od tych informacji czytelnik może przejść, jeśli jest tym zainteresowany, do opisów podstaw rytuałów i przykładowych zaklęć, nakreślonych w sposób szczegółowy, ale z zaznaczeniem, iż jest to tylko przykład i można w nim dokonywać dowolnych modyfikacji, aby jak najbardziej odpowiadało to osobie odprawiającej obrzędy. Ta część podzielona jest też na trzy części, choć w większości nie jest to akurat podział formalny na podrozdziały, a zawarty w ich obrębie: na ceremonie wykonywane samotnie, w grupie bądź w kręgu rodziny, w tym osób nie związanych z praktykami magicznymi.

Jedną z najciekawszych części książki jest ta poświęcona rękodziełu i recepturom, nawiązującym do przesilenia letniego. Nie jest to typowy element książek poświęconych sabatom, mam jednak wrażenie, że Deborah Blake żywi szczególną sympatię do czarostwa w ujęciu codziennym, wręcz domowym, tak często w jej twórczości pojawia się ten motyw. Tutaj mamy jeszcze powszedniejsze jego ujęcie, bo oprócz wskazówek dotyczących przygotowania amuletów, mamy przepisy na potrawy, w tym na wyjątkowo ciekawe ciasto czekoladowo - pomidorowe. Nie zabraknie też oczywiście porad co do przygotowania ziołowych napitków oraz tematycznych dekoracji. Pozycję świetnie uzupełnia zbiór pojęć związanych ze świętem oraz spis pozycji, do których można zajrzeć poszukując dalszych informacji. Pod tym względem całkowicie można liczyć na książki pani Blake, zawsze zawierają kompletną bibliografię i wskazówki, czego gdzie można szukać, by nie błądzić, a wymienia ona pozycje pochodzące zarówno z różnych stron świata, jak i pisane przez osoby wielu odmiennych wyznań.

Cała seria „Sabaty” to drobne, ale pięknie wydane książeczki, „Litha” nie różni się od reszty pod tym względem. Okładka utrzymana w kolorystyce święta, słonecznej żółci, z sylwetkami słoneczników, bardzo ładnie prezentuje się na półce. Wewnątrz znajdziemy wiele ilustracji (rysunki są autorstwa Mickie Mueller), wykonanych piękną, delikatną kreską, oraz ozdobniki przy każdym tytule rozdziału. Jeśli więc jesteście ciekawi, czym jest święto przesilenia letniego i co można zrobić, by je właściwie uczcić, świetnie się przy tym bawiąc, polecam sięgnąć po właśnie tą pozycję – jest bowiem lekka, wciągająca, rzetelna i, przede wszystkim, pisana w sposób nienarzucający jednego określonego punktu widzenia. 

Dziękuję serdecznie wydawnictwu Illuminatio za udostępnienie egzemplarza do recenzji (:

Dane ogólne:
Tytuł oryginału: Midsummer: Rituals, Recipes & Lore for Litha
Autor: Deborah Blake
Wydawnictwo: Illuminatio
Rok wydania: 2015
Liczba stron: 216

sobota, 2 lipca 2016

"Redlum" Katarzyny Rupiewicz

Ciężko byłoby o fantasy, gdyby nie potwory. Tworząc swoje światy i historie, od zarania dziejów zaludniamy je niemożliwymi istotami. Czasami pełnią rolę dekoracji, czasami ważnego narzędzia do popychania fabuły naprzód, a bardzo często – antagonistów. Czymże byłyby, na przykład, klasyczne gry fabularne bez 2k4+1 koboldów wyskakujących nagle zza drzewa? Albo jak Sauron knułby swoje plany podbicia Śródziemia, gdyby nie armie orków i trolli? Jakakolwiek jest ich funkcja w opowiadanej historii – są dla niej ważne bez względu na powód. A czy zastanawialiście się kiedyś, co robi taki orkowy siepacz po skończonej dniówce, kiedy już odłoży topór? Pewnie tak samo jak każdy inny fizol wybiera się do baru, karczmy czy tawerny na parę kolejek i partyjkę w kości. I to właśnie tą problematyką zajęła się Katarzyna Rupiewicz w swojej debiutanckiej powieści, "Redlum".

Czym jest Redlum? Miastem. W dodatku zamieszkanym w znacznej większości przez potwory, w najbardziej klasycznym rozumieniu tego pojęcia – gdzie się nie odwrócić, tam wampirze klany lub watahy trolli. Porządku pilnują strażnicy rekrutujący się spośród ludzi zepchniętych na margines swojego uprzedzonego społeczeństwa ze względu na posiadane telepatyczne talenty, a całym tym bajzlem rządzą magowie, też niby ludzie, ale nie całkiem. Chcąc odreagować całą tę potworność dookoła idziesz do burdelu – bam, sukkuby. To może chociaż na piwo? No to do karczmy...

...a tam Dig, zwany też "Słodkim". Niedawno dorabiał jako posługacz w lokalnej akademii szkolącej młodych czarodziejów, ale po przykrym wypadku (z udziałem pokątnie przestudiowanego zaklęcia, buńczucznego prymusa i małej różnicy zdań w kwestii traktowania kobiet) musiał zmienić fach. Tak oto został pomocnikiem trolla o wdzięcznym imieniu Tutu, który akurat prowadził jedną z popularniejszych karczm w całym Redlum, tej na ulicy Powerstreet (nazwa brzmi jakoś tak nie stąd, prawda? Zaraz do tego wrócimy). Dig do niedawna uchodził jeszcze za człowieka, ale szybko okazało się, że jest nim tylko w połowie. Czym jest drugie, potworne pół Słodkiego? Nie wiadomo, a przynajmniej nie od razu. Cokolwiek to jest – zawdzięcza temu swój pseudonim. A właściwie nie pseudonim, tylko słodki smak skóry, od którego ten się wziął. Nie pytajcie.

A zatem nasz pół-człowiek, pół-landrynka zostaje pomocnikiem w karczmie, serwując napitki i posiłki, a także załatwiając całą masę innych drobnych przysług – musicie wiedzieć, że w takiej mieścinie jak Redlum karczma jest nie tylko centrum życia towarzyskiego, ale też wszelkiego innego. Dobry karczmarz powinien tak samo biegle polewać browarek z pianką na dwa palce, jak i załatwiać tysiąc innych spraw dla swoich klientów. W końcu oberżysta zna każdego w okolicy i wie, gdzie można wynająć mieszkanie, kupić pług albo z kim należy porozmawiać, jeśli chce się... Właściwie, jeśli chce się zrobić cokolwiek. Pracowite i stresujące życie, szczególnie kiedy szef jest surowym bucem o dwumetrowej rozpiętości barków, a tobie samemu nad głową ciąży proroctwo głoszące, że będziesz najlepszym karczmarzem w historii Redlum! Najlepszym... I ostatnim, bo druga część tej samej przepowiedni mówi, że to na twoich oczach posypie się cały ten wałek z miastem zamieszkiwanym przez potwory. Ups.

Historię poznajemy w większości z perspektywy Diga, pisana jest za pomocą narracji pierwszoosobowej, w tonie raczej swobodnym, jakby autorka często mrugała powieką do widza - wyjątkiem są rzadkie interludia, w których miejsce osoby mówiącej zajmuje bezosobowy narrator wszechwiedzący. I tutaj pojawia się moje zastrzeżenie do "Redlum" – swobodny, niepoważny ton, dziwne, jakby kompletnie wyrwane z innej stylistyki nazwy miejsc i imiona postaci, komentarze samego głównego bohatera, który lubi coś wtrącić na przykład o "trafieniu szóstki w Totka", by potem zastanawiać się, czym właściwie jest "Totek"... Wszystkie te rzeczy składają się na obraz, przynajmniej początkowo, niespójny i pełen dysonansów. Jasne, wszystko to zostaje potem wyjaśnione, jednak ważna informacja sklejająca tę rozsypankę w jeden kawałek pojawia się dopiero w połowie książki. Zanim to nastąpiło, zdarzyło mi się parę razy zastanowić - co ja właściwie czytam? Powtórzę jednak, bo to ważne: dobór powyższych NIE JEST przypadkowy. To wszystko jest częścią spójnej całości – po prostu prezentację rozpoczęto z odrobinę niewłaściwej strony.

Po wspomnianym wcześniej półmetku powieść zaczyna powoli zmieniać ton – staje się stopniowo coraz mroczniejsza i poważniejsza. To fajny zabieg, mam jednak wrażenie, że nie wyszedł on utworowi w stu procentach na dobre. Nie zrozumcie mnie źle – do charakterystycznej swobody, z jaką prowadzona jest narracja, należy po prostu przywyknąć, a kiedy już się to zrobi, trzeba natychmiast zacząć się od niej odzwyczajać. To czyni całość trochę mniej przystępną w odbiorze dla czytelników, którzy lubią się wczuwać w treść czytanych przez siebie książek.

Skoro o treści mowa: o ile udało mi się jakoś oswoić z luźnym stylem, w jakim opowiada Dig, o tyle im dłużej próbuję sobie przypomnieć, co właściwie go spotkało, tym bardziej dochodzę do wniosku, że... nic konkretnego. Jak co miesiąc pojechał po wino i wziął udział w bójce. Odwiedził burdel. Pomógł jakiejś pannie wprowadzić się do miasta. Przespał się z tą panną. Pomógł jeszcze innej pannie szukać kogoś, kto uleczy ją z dziwnej przypadłości. Burdel odwiedził jego. Stanął (Dig, nie burdel) oko w oko z łowcą potworów, który w przekomicznej próbie okrycia się chwałą zginął zaraz potem. Kolejne następujące po sobie rozdziały nadają powieści strukturę zbliżoną do tomu opowiadań – mnie za to przypomniały kogoś grającego w grę cRPG, biegającego z miejsca na miejsce i robiącego różne zadania poboczne, zanim przyjdzie czas na popchnięcie dalej głównego wątku. Żadne z tych "zadań pobocznych" nie porwało, zaś żaden z zaprezentowanych w powieści bohaterów nie miał w sobie cech odróżniających go od reszty na tyle, żeby wzbudzić jakieś emocje. Kiedy więc nadszedł czas na wielki finał, jego też przyjąłem ze wzruszeniem ramion.

Skoro już narzekam, mogę równie dobrze wspomnieć i o tym – czasami chwieje się ciąg przyczynowo-skutkowy. Nie jest to poważny błąd, po prostu zdarza się, że w toku zdarzeń jeden szczegół nie pasuje do drugiego. Przykład? Bohater widzi przejeżdżających na szybkich koniach ludzi i zastanawia się, jak długo musiałby odkładać, żeby sprawić sobie takiego wierzchowca. A zaraz potem... Wsiada na szybkiego wierzchowca, którego zabrał zabitemu dosłownie parę stron temu łowcy potworów, nie zająknąwszy się ani słowem choćby o tym, że wcale nie trwało to tak długo, na ile się zanosiło. Trochę mnie to zirytowało.

Cóż dodać? "Redlum" czytało mi się przyjemnie. Jest to książka dowcipna i lekka, zaś jej największym atutem jest pewna świeżość, oryginalność w podejściu do wątku potworów w fantastyce. Nie mogę jednak powiedzieć, że chwyciła mnie za serce ani że zapamiętam ją na długo. Ot, luźna, niezobowiązująca lektura najwyżej na jedno popołudnie to wszystko, czego można spodziewać się po tej książce – ale będzie to jedno popołudnie spędzone na całkiem niezłej zabawie.

Za udostępnienie egzemplarza książki do recenzji dziękujemy wydawnictwu Genius Creations, a książkę można kupić w księgarni Madbooks.

Dane ogólne:
Tytuł oryginału: Redlum
Autor: Katarzna Rupiewicz
Wydawnictwo: Genius Creations
Rok wydania: 2016
Liczba stron: 332