poniedziałek, 30 marca 2015

Marry me, he said... "Jak znaleźć tego jedynego i samej się nie zgubić" Jasona i Crystaliny Evert

   „Jak znaleźć tego jedynego i samej się nie zgubić”, oto jest pytanie. A próbę odpowiedzi pozwolę sobie skierować do kobiet jedynie, choć mężczyznom także polecam poczytać to i owo, a dlaczego, to się okaże za chwilę. Bo znalezienie swojej drugiej połówki nie jest sprawą łatwą, większość z nas ma w końcu za sobą parę nieudanych związków. Czy da się tego uniknąć? Zapewne, gdyby w odpowiednim momencie przysiąść i się porządnie zastanowić nad wszystkimi za i przeciw, to większość z nich nie doszłaby do skutku, ale przecież w stanie zakochania nie myślimy racjonalnie. Poradnik Jasona i Crystaliny Evertów ma w tym pomóc – zdradzając 21 sekretów, które nie tylko wskażą mężczyznę twojego życia, ale i podpowiedzą, jak go zatrzymać przy sobie.

   Książka spodobała mi się na pierwszy rzut oka: ładna okładka, intrygujący tytuł, dwóje autorów… para, pisząca poradniki dla kobiet? To kusiło. Niestety, już pierwszy rozdział przyniósł rozczarowanie.

   Aby wieść szczęśliwe życie z tym jedynym, trzeba najpierw go znaleźć, a raczej wyłowić w morzu innych. Jason i Crystalina (a zwłaszcza w tym miejscu Jason) opisują dokładnie dziesięć typów mężczyzn nieodpowiednich, od których należy uciekać jak najdalej. I cały problem leży niestety w tym, że państwo piszą z bardzo specyficznej perspektywy: głęboko wierzących katolików. Więc jaki człowiek został oceniony jako nienadający się do wspólnego życia? Niestety, nawet nie ateista, ale po prostu wątpiący czy niepraktykujący. W obliczu takiego pojęcia szczęśliwej pary, w którym jedno mające nie dość silne przekonania religijne temu szczęściu zagraża, mam ochotę unieść ręce w geście poddania się. To nie dla mnie.

   Całość książki ujawnia pewne niepokojące przesłanie: w większości rozdziałów autorzy odnoszą się do życia seksualnego jako pozornie normalnego elementu związku, uznając jego naturalną obecność w życiu kochającej się pary, jednocześnie wspominając co rusz, że powinno się z niego zrezygnować, aby poddać partnera swego rodzaju próbie. Próbie woli, wierności, miłości? Nie wiem. Przesłanie brzmi tak: to fajnie, że uprawiacie seks, ale jeśli powiesz „nie”, to on to powinien zrozumieć i cieszyć się wraz z tobą, że chcecie utrzymać czystość aż do ślubu. Do tej pory ok, prawda? Ale jest dalszy ciąg: jeśli zrezygnujesz z tej wstrzemięźliwości, on powinien ją utrzymać i odmówić. Jeśli nie odmówił – to automatycznie staje się jednym z typów, przedstawionych jako „nieodpowiednie”.  Trudno mi się do tego odnieść tak naprawdę, sposób myślenia piszącej tę książkę pary wydaje mi się momentami zbyt abstrakcyjny i nie do końca szczery, jakby w zawoalowany sposób próbowano przemycić niezbyt ładną prawdę: ciało ma służyć jako karta przetargowa, pierścionek na palcu albo miłości nie będzie. Późniejsze rozważania na temat przelotnych znajomości i związków tymczasowych z rozgraniczeniem roli kobiecej „na chwilę” i „na zawsze” wydają się to jeszcze potwierdzać.

   Problem z tym poradnikiem jest taki, że nie daje właściwie żadnych odpowiedzi. Z jednej strony chce uczyć akceptacji i zrozumienia „na dobre i na złe”, a z drugiej punktuje wady i niedociągnięcia mężczyzn, często nawet drobne, i każe ich przez to unikać; mówi o szacunku dla drugiej połówki, a mężczyzn „niewłaściwych” określa wręcz obraźliwie („Duchowy karzeł” o katoliku, który wątpi? Co to ma być?). Paskudnym zabiegiem jest też wplecenie w to wątku antykoncepcji jako szkodliwej dla związku rzeczy, wykpiwając teorie o jej skuteczności i przydatności.


   Czy szukając miłości według wytycznych państwa Evert znajdziemy szczęście na długie lata? W moim odczuciu, odpowiedź stanowczo brzmi: nie. Możemy za to skorzystać z paru rad pobocznych: część „typów nieodpowiednich” jest nieodpowiednia faktycznie (chociaż stanowczo nie wymieniono tam faktycznych dewiantów, zbędnie pastwiąc się nad biednym wątpiącym Karłem), przeżywanie zerwania będzie mniej bolesne, jeśli spojrzymy na to z perspektywy dbania o własne szczęście, a odradzanie zemst wszelakich to chyba oczywista rzecz. Niemniej jednak tytuł książki powinien brzmieć zupełnie inaczej, na przykład: „Jak szybko wyjść za mąż, albo przeżyć życie samotnie, mając nieadekwatne do rzeczywistości wymagania”. Gratuluję państwu Evert, że mogli się poznać, pokochać i żyć razem w szczęściu i zdrowiu, ale, z całym szacunkiem, ich droga nie jest jedyną słuszną. A w poszukiwaniu szczęścia zdajmy się może na własną intuicję, nie na rady ludzi, którzy hasło „nie mogę bez ciebie żyć” uważają za jasny sygnał do odwrotu.

Za możliwość przeczytania książki dziękuję portalowi Sztukater.

Dane ogólne:
Tytuł oryginału: How to find your soulmate without losing your soul
Autor: Jason i Crystalina Evert
Wydawnictwo: Święty Wojciech
Rok wydania polskiego: 2015
Ilość stron: 440

***

W bonusie, na rozluźnienie i dla kontrastu, Boska Emilie w piosence, której fragment znalazł się w tytule (;

środa, 25 marca 2015

Kiedy prawda jest tak straszna, że nie trzeba już fikcji. "Strefa skażenia" Richarda Prestona

   Temat epidemii Ebola jest jeszcze świeży, nie tak dawno media przeżywały pierwsze przypadki w Gwinei i Liberii, a potem kolejnych państwach Afryki, by straszyć szybkim rozprzestrzenieniem się na resztę świata. Czy choroba miała szanse się tak rozejść, czy nie, można by dyskutować, jednak fakt jest taki, że zakończyła się tak nagle, jak się zaczęła. Czy jednak zaraz nie pojawi się znowu, zbierając straszne żniwo i znikając? Tego nie wiadomo, a choć świadomość tego, jak działa i rozprzestrzenia się wirus Ebola jest daleko wyższa teraz niż w początkach jego diagnozowania, nadal nie odkryto skąd właściwie się wywodzi - wiemy jedynie, jak łatwo przenosi się ze zwierząt na ludzi, obierając sobie za drogę najdrobniejsze nawet zranienia.

   „Strefa skażenia” nie jest książką nową, wydana została po raz pierwszy w 1994 roku w Stanach Zjednoczonych, u nas ukazała się w tym roku za sprawą wydawnictwa SQN. Nosi podtytuł „Przerażająca prawda  o Eboli”. Czego oczekiwałam po niej? Przede wszystkim, po zajęciach z wirusologii na studiach, gdzie obrałam sobie za temat zaliczeniowy właśnie wirusa Ebola, posiadałam już jakąś wiedzę w temacie, więc podeszłam do czytania jej z mieszanymi uczuciami. Po pierwsze, z lekką obawą, że sensacyjne wątki przerosną fakty naukowe podane zapewne w niewielkich ilościach, a i one zostaną naciągnięte tak, by zrobić jak najbardziej dramatyczne wrażenie; po drugie – że treść będzie się roić od błędów rzeczowych, które przecież zazwyczaj tracą znaczenie w obliczu fascynującej fikcji literackiej. Co wobec takich uprzedzeń znalazłam w książce? Odpowiem  może od razu: uwielbiam być tak pozytywnie zaskakiwana.

   Historia zaczyna się, można by rzec, u źródeł. W Afryce, dokładnie w Kenii, mieszka pewien samotny francuz. Posiada dom, plantację, a w pobliskiej wsi kilka bliskich przyjaciółek. Z jedną z nich udaje się na dłuższą wycieczkę do jaskini Kitum, gdzie spędzają miłe chwile, kryjąc się przed ulewnym deszczem. Po powrocie życie toczy się swoim tempem, do czasu. Po około tygodniu mężczyzna zaczyna odczuwać ból głowy, który nasila się, mimo leków i opieki, potem dołącza ostry ból brzucha i krwawe wymioty… Miejscowi nie potrafią mu pomóc, więc decyduje się pojechać do szpitala. W drodze jego stan pogarsza się. Gdy dociera na miejsce, jest już wycieńczony, zalany krwią, ale nawet mimo tego niewiele zwraca uwagi w poczekalni oddziału nagłych wypadków, pełnej rannych i chorych. Do momentu, w którym choroba atakuje po raz ostatni, a chory umiera, padając w kałużę własnej, wykaszlanej w ciężkim spazmie wymiotów, krwi. Był to Charles Monet, pierwsza zarejestrowana ofiara wirusa Marburg w Afryce, w roku 1980, 13 lat po epidemii tej choroby w Niemczech. 

   Książka prowadzi nas, krok po kroku, przez historię wirusów afrykańskich gorączek krwotocznych: Marburg, Ebola Sudan i Ebola Zair, od samych początków. Autor dotarł do źródeł: rozmawiał zarówno z odkrywcami tych małych morderców, jak i osobami z otoczenia ofiar, zwykłymi ludźmi, lekarzami, pielęgniarkami, laborantami, weterynarzami, politykami; poznamy procedury obowiązujące w laboratoriach, w których pracuje się z wirusami, na które nie ma lekarstw ani szczepionek, dowiemy się, co czują osoby zakładające skafandry bezpieczeństwa i badające śmiertelnie niebezpieczne czynniki pod mikroskopem, oddzieleni od nich „tylko” kilkoma warstwami tworzywa, zajrzymy do oddziałów szpitalnych poziomu 4, gdzie umieszczani są chorzy… ale najmocniejszą rzeczą, która czeka czytelnika, to opis samej choroby: tkanka po tkance, co Ebola robi z człowiekiem. A szczegóły są przerażające. Przykładowo: w późnym stadium wirus niszczy tkanki podskórne, powodując, że oblicze człowieka zastyga w bezruchu, zanika mimika, więc nawet mimo ogromnego bólu, nie jest w stanie okazać cierpienia, mając wciąż jednakowo pusty, charakterystyczny dla tego stanu wyraz twarzy. Szczegółowość opisów sprawia, że z jednej strony nie sposób oderwać się od czytania, a z drugiej trudno potem zasnąć. Są przerażające.


   „Strefa skażenia” określania jest jako thriller non-fiction i literatura faktu, i muszę się zgodzić z jednym zwłaszcza – nie ma przekłamań. Pan Preston podaje nam po prostu fakty – a wszelkie ubarwienia fabularne pochodzą z opowiadań ludzi, którzy byli i widzieli. Daje to nie tylko jasny obraz sytuacji i wiarygodny przekaz, ale też tekst, który nie nudzi, nie narzuca się nadmiarem naukowych terminów czy suchych faktów, tworząc spójną całość, w której pełna napięcia fabuła łączy się z prawdą naukową, okraszona dodatkowo zdjęciami z miejsc zdarzeń. Ta książka zafundowała mi wieczory pełne napięcia, po których strach było zgasić światło w pokoju, jednocześnie czując niesamowity pociąg, by sięgnąć po nią ponownie. Mogę więc tylko polecić poszukiwaczom mocnych wrażeń, jak i tym, którzy tematem się interesują i chcieliby wiedzieć więcej. A za rzetelność naukową – ogromny plus!

Za możliwośc przeczytania książki dziękuję Wydawnictwu SQN.

Dane ogólne:
Tytuł oryginału: The Hot Zone
Autor: Richard Preston
Wydawnictwo: SQN
Rok wydania polskiego: 2015
Ilość stron: 320

poniedziałek, 23 marca 2015

Bo myślisz za dużo. "Twój umysł na detoksie" Rafaela Santandreu

   
   Pomyśleć by można, że wraz ze wzrostem poziomu życia, większym komfortem i higieną, a co za tym idzie i większą długością życia, będziemy stawać się coraz szczęśliwsi. Jak to wygląda naprawdę? Czy gdzieś w codziennej pogoni za coraz lepszym standardem nie zatraciliśmy tego, co jest ważne dla nas samych? Dlaczego szczęśliwi nie jesteśmy? Mamy ciepłe mieszkania, jedzenia w bród, szczepionki na większość chorób i lekarstwa na kolejne. A mimo to niszczymy samych siebie w bezustannych próbach dogonienia kolejnych ideałów, które często są nie tylko nieosiągalne, ale i… całkowicie nam zbędne.

   Podtytuł książki Rafaela Santandreu mówi wszystko: „Jak nie zatruwać sobie życia”. Autor, który z zawodu jest psychologiem, z wielkim wyczuciem i w interesujący sposób tłumaczy czytelnikowi, że jego nieszczęścia tak naprawdę biorą się z głowy – i nie chodzi tu o celowe unieszczęśliwianie się, ale o takie codzienne, małe podszepty, które do każdego drobnego nawet niepowodzenia dokładają swoje „pięć groszy”… W efekcie spędzamy czas zastanawiając się, co by było, gdybyśmy zrobili to lepiej, rozważamy przyczyny, skutki, dorabiamy ciąg dalszy, w którym zdarzenie to wpływa negatywnie na całe nasze życie… Ani się nie obejrzymy, jak rzecz mała i przejściowa urasta w naszym przekonaniu do rangi czegoś nie do pokonania. Jak do tego nie dopuścić?

   Jak twierdzi sam autor, to nie jest podręcznik pozytywnego myślenia. Nie nauczy nas, że życie jest piękne, że ludzi są dobrzy i że wystarczy tylko bardzo chcieć, żeby osiągnąć sukces. Wręcz przeciwnie – takie myślenie jest surowo krytykowane. W zamian za to, krok po kroku, przejdziemy przez wskazówki, jak właściwie umiejscawiać przeżycia na własnej skali oceny wydarzeń – i przekonamy się, że tak naprawdę bardzo, bardzo niewiele jest rzeczy, które sprawiają, że nie moglibyśmy być więcej szczęśliwi. A może w ogóle takich rzeczy nie ma?

   Dobrym dodatkiem do psychologicznego wykładu i nauk są historie o pacjentach, znajomych bądź samych przeżyciach autora. Dodając do tego życiorysy takich sław jak Steven Hawking czy Christopher Reeve, dostajemy solidną porcję przykładów na to, że z jednej strony trucie sobie życia własnymi myślami jest zjawiskiem powszechnym, a z drugiej, że jest to do pokonania, całkowicie. A skala wartości jest bardzo względna, i zależy tylko i wyłącznie od naszego na nią spojrzenia. Dojdą do tego oczywiście ćwiczenia – z wieloma podpowiedziami, jak rzecz sobie ułatwić i przejść przez proces „uzdrawiania” w sposób wolny, stopniowy, ale skuteczny.

   Książka pisana jest językiem prostym i przystępnym, unika wszelkiego słownictwa specjalistycznego, a tam, gdzie jest ono niezbędne, tłumaczy je. Rozdziały mają jednakową budowę: historia „z życia wzięta”, komentarz autora, wyjaśnienie, co kierowało osobą przedstawioną w przykładzie, opis terapii i odpowiedzi pacjenta na metody terapeuty, wreszcie efekt końcowy. Nie zawsze trwały, to fakt, ale i na nawroty jest sposób, jeśli tylko wykryta zostanie ich przyczyna. Każdy rozdział kończy się ramką z krótkim podsumowaniem… i to jest rzecz, która mi się nie podoba. „W tym rozdziale dowiedzieliśmy się, że…”. Tak, wiem. W końcu dopiero skończyłam go czytać prawda? A jeśli będę chciała jakąś konkretną rzecz szybko znaleźć? To zajrzę do spisu treści. Po pierwszej przeczytanej rameczce na szarym tle odpuściłam sobie zaglądanie do kolejnych, jako do zbędnie irytującego elementu. Ciekawe, czy autor uznałby to za dobre zachowanie w kwestii niezatruwania sobie życia?...

   Podchodziłam do wskazówek zawartych w tekście z dystansem, jako osoba nałogowo zamartwiająca się czym popadnie i uwielbiająca rozgrywać w myślach czarne scenariusze jestem uczulona na wszelkie znaki, które wskazywałyby, że ktoś próbuje mnie nastawić na pozytywne myślenie, i pewnie dlatego średnio były mi w smak niektóre uwagi autora, który potrafił rzucić od czasu do czasu pustym frazesem w stylu „życie jest piękne, nie trzeba się tak nim przejmować!”, przez co zapewne w totalnie zabawną konsternację wprowadziła mnie opowieść o starszej pani, która na którąś z kolei terapię przyszła z przekonaniem, że oto lekarza przejrzała – on chciał z niej zrobić lekkoducha jakiegoś, ot! Stanowiło to dobre otrzeźwienie, że cała rzecz w tym, by samemu sobie spróbować pomóc. I chociaż wymaga to dłuższej pracy nad sobą, na pewno przyda mi się niejedna z zawartych tam wskazówek. A książkę polecam wszystkim, którzy, jak ja, czasem myślą… za bardzo.

Za możliwość przeczytania książki dziękuję portalowi Sztukater.

Dane ogólne:
Tytuł oryginału: El arte de no amargarse la vida
Autor: Rafael Santandreu
Wydawnictwo: Muza
Rok wydania polskiego: 2015

Ilość stron: 304

sobota, 21 marca 2015

Been there, done that. "Pani Ferrinu" Katarzyny Michalak

   Muszę przyznać, że do „Pani Ferrinu” zabierałam się z ogromną ciekawością. Ferrin znany jest już szeroko osobom czytającym namiętnie fantastykę, ale i znany w sposób szczególny. Aby nie przesadzać z delikatnością: seria pani Michalak oceniana jest jako jedna z najgorszych w swojej kategorii. Czy dziwne jest więc, że musiałam sama się przekonać, co w niej takiego strasznego? Więcej: a może właśnie mi się spodoba, i będę mogła triumfalnie ogłosić „proszę Państwa, nie mieliście racji”? Tak więc, pełna mieszanych uczuć, zaczęłam czytać piąty i ostatni tom cyklu o Ferrinie, nie sięgnąwszy wcześniej po poprzednie.

   I w niczym mi to nie przeszkodziło.

   Pani Ferrinu, Anaela, żyje w swoim państwie wraz z mężem, Sellinarisem, otoczona dworem składającym się z ludzi, smoków, jednorożców, lwów, elfów, i innych takich… Ferrin zdaje się być połączony przedziwnymi portalami z Ziemią, i królewska para wiedzie życie w obu tych światach, w jednym i drugim na wysokim poziomie, jednak większość czasu spędzimy wraz z nimi w tym pierwszym. Sielankową egzystencję pięknej królowej burzy jedynie bliskość wrogów, nacji Lanorów, wciąż i wciąż zagrażającej jej wspaniałemu krajowi, a kulminacją tej wrogości jest moment, w którym zostaje porwana jej córka, Gabriela, i mąż. Pani musi ruszyć na ratunek i, wspierana przez przyjaciół, przemierzyć u boku wroga obcy kraj, odkrywając jego odmienne i często przerażające zwyczaje.

   Nie da się ująć w paru słowach tego, co w tej książce jest nie tak. Przyjrzyjmy się więc każdej kwestii z osobna.

   Po pierwsze, fabuła jest prosta. To byłoby dobrze, gdyby nie jej uparta powtarzalność. Nie wiem, jak było w poprzednich tomach, ale tu jest ciągle to samo: niemal każdy z bohaterów zostaje choć raz porwany, i to w niewiadomy sposób, z własnego łóżka. Ot, magia. Chociaż pani Anaela dopiero po jakimś czasie stwierdza: „To Lanorowie też znają magię!”. Serio.

   Właśnie, magia. Jakaś jest. Jakąś mocą się posługują. Jaką? Nie wiadomo. Królowa podobno jest potężna, ale poza rzucaniem niezbyt groźnymi kolorowymi błyskawicami właściwie nic nie robi. Portale na Ziemię dzieją się same z siebie, i chociaż przenoszenie rzeczy z jednego świata w drugie jest zabronione, zawsze się coś przeszmugluje. Przy założeniu, oczywiście, że strona lanorska jest czysta jak łza i czegoś podobnego nie robi, ba, nawet nie wie, że można. Jak błędne jest to założenie, okazuje się wkrótce, ale cóż z tego, skoro położenie wrót do magicznej wieży bogów w Lanorii można znaleźć w Google?...

   Po drugie, erotyka. Początkowo sądziłam, że książka będzie po prostu romansidłem w konwencji fantasy. Myliłam się, różowe książeczki dla kobiet jednak mają swój specyficzny, romantyczno-erotyczny klimat, natomiast tu jest to przedstawione w sposób suchy i pozbawiony wyobraźni. Pani Anaela jest zazdrosna o męża, który najchętniej przeleciałby pierwszą lepszą napotkaną ziemiankę, a i sama do świętych nie należy. Poza tym, kilka scen gwałtu potrafi obrzydzić wszystko, nie licząc nawet ogólnego jakby przyzwolenia na to. Przykład: pani Ferrinu skarży się ferrinśkiemu bogowi, że ten lanorski ją zgwałcił, na co bóg odpowiada „to może i ja ciebie zgwałcę?” Normalnie tylko załamać się idzie.

   Dalej, sposób, w jaki przedstawiono inne nacje. Na ziemi dwóch Ferrińskich książąt o ładnych buziach nie może się odpędzić od klejących się do nich w wulgarny sposób kobiet – i mężczyzn! – co zresztą wcale nie jest dla nich czymś niefajnym, natomiast Lanoria to królestwo, w którym kobiet jest malutko, i są chronione na sposób przypominający państwa Islamskie – chodzą w czarnych burkach, panna czy mężatka bez wora na głowie to nierządnica. Chwila, to nie wszystko. Scena, w której buntują się i ściągają zasłony… litości. Lanorscy mężczyźni na widok kobiety z odsłoniętą twarzą tracą rozum i zmieniają się w ukierunkowane tylko na seks zwierzęta. Zabijają się nawzajem o nie. Niestety, takie potraktowanie sprawy nie jest ani trochę ciekawe – jest obrzydliwe.

   Przechodząc do rzeczy bardziej technicznych, a mniej paskudnych – dialogi. Proste do bólu. Pomyślałby kto, że pani Anaela jest władczynią i będzie się ją darzyć szacunkiem, ale wszyscy zwracają się do niej jak do rozkapryszonego dziecka. Może miało być to zabawne, ale w moim odczuciu jest przesadne i niewłaściwe.

   Co o samych postaciach? Są nijakie. Naprawdę, ze świecą szukać można jakichś określonych cech charakteru, może jedynie Gabriela opisana zostaje jako rozpieszczone, wychowane pod kloszem dziecko, ale reszta to po prostu chodzące i mówiące manekiny, wszystkie takie same. Dochodzą do tego imiona – znaczna większość z nich zaczyna się na „S”, i przy ich ilości po prostu totalnie się mieszają. Ja do końca książki nie potrafiłam rozeznać się w tym, kto właściwie kim jest, mimo pomieszania ras i ról, które powinno dawać jasne rozgraniczenie. Sellinaris, Saris, Shine, Sirden, jeszcze paru innych, których po prostu nie sposób zapamiętać…

   Ale największą bolączką tej książki jest logika, a raczej jej brak. Bohaterowie zmieniają miejsca sami z siebie, będący w Ferrinie nagle zostają przemieszczeni do Lanorii, by znowu uczestniczyć w wymianie zdań w pierwszym z tych miejsc, natomiast jednoręki kat jest zdolny chwycić kogoś i jednocześnie przystawić mu nóż do gardła. Dwoma rękami. A potem znów ma tylko jedną. Cuda, proszę państwa.

   Czy znajdę w „Pani Ferrinu” jakieś dobre strony? Oczywiście, zawsze jakieś są. Książka, pomimo tylu wad, nie jest nudna, i czyta się ją lekko, czasem nawet bawi. Jest to, można powiedzieć, zjawisko w literaturze fantasy, coś niepowtarzalnego, bo przecież można w niej znaleźć kilka motywów, które, dobrze rozwinięte, mogłyby dać epicką historię, nawet jeśli autorka koniecznie uparłaby się przy zachowaniu dziwnie pojętej erotyki. Mnogość magicznych stworzeń jest ładnym akcentem, lwiany przywodzą na myśl Narnię, a jednorożce to po prostu najbardziej klasyczna z klasyk. Ciekawie potraktowano też smoki – przybierające ludzką postać, co może nie jest niczym wyjątkowym, ale zakładając mieszanie się ras i krwi już daje pole do popisu. Raksar, główny smoczy przedstawiciel, stanowił próbkę charakteru, jakiego u reszty postaci w tej książce nie uświadczysz. Kropla w morzu nijakości.

   Wspomniałam o specyfice języka, użytego w dialogach. Postacie zwracają się do siebie najczęściej w sposób żartobliwy, używając pozornych gróźb. Brzmiałoby to dobrze w relacji dwojga przyjaciół, od czasu do czasu, ale tu jest to nadużywane, wręcz stanowi standardową metodę wysławiania się bohaterów, przez co całość traci momentalnie na klimacie. Niestety, wygląda to też bardzo sztucznie. Jedyną chwilą, w której humor się autorce udał, jest rozmowa księcia Karina z sokołem-posłańcem. Inteligentny ptak dosłownie miesza z błotem dumnego człowieka, a jego słowa cechuje jednocześnie prostota i… wredny sarkazm. Jest to też moja ulubiona scena z tej książki – i jedyna taka.

   Czytając „Panią Ferrinu” nie napotkałam żadnych problemów w pojmowaniu wydarzeń czy postaci, których to problemów oczekiwałam, zważywszy na fakt, że jest to tom piąty, więc w perspektywie długich walk o ten kraj, pewne rzeczy powinny wymagać „douczenia się”. Nie wymagają. Powieść jest prosta, żadna to literatura wysokich lotów, a nawet i do tych średnich nie będzie się zaliczać. Poświęciłam chwilę na przyjrzenie się postaci autorki, jej dorobek literacki jest już dość spory i obejmuje głównie literaturę kobiecą. Mogłabym wysnuć wniosek, że Ferrin miał być zaliczany do nurtu kobiecego fantasy, ale postawienie go obok twórczości takich pisarek, jak choćby pani Norton, niestety nadal wydaje się nie do pomyślenia. Co mogę powiedzieć? Trudno mi określić jednoznacznie, że książka mi się nie podoba – jest słaba, ale nie nudna. Nie żałuję, że ją czytałam, i mam ochotę sięgnąć po inne pozycje z twórczości autorki, ale już z gatunku typowo kobiecych czytadełek, aby sprawdzić, czy bolączka braku logiki i dziwnego obrazu ludzi samych w sobie ich też dotyczy. Może to wkrótce zrobię. Z czystej ciekawości. Natomiast wielbicielom fantastyki poważne czytanie Ferrinu odradzam, choć z żartobliwym zmrużeniem oka.

Za możliwość przeczytania książki dziękuję portalowi Sztukater.

Dane ogólne:
Tytuł oryginału: Kroniki Ferrinu. Tom 5. Pani Ferrinu
Autor: Katarzyna Michalak
Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie
Rok wydania polskiego: 2015
Ilość stron: 266

wtorek, 17 marca 2015

Historia wojenna z miłością w tle. "Róża na chodniku" Jacka Krawczyka

   Wojenne miłości to obrazki, które poruszają od lat, towarzysząc nam na ekranach telewizorów, kin i na kartach książek. Niektóre wracają co jakiś czas, odświeżone, czasem pojawiają się nowe, a część nadal czeka na zapisanie. Są lepsze, są gorsze… Po tego typu powieści sięgam zazwyczaj z przypadku, woląc „poważniejsze” podejście do historii i suche fakty od upiększonych ludzkimi wzlotami i upadkami wydarzeń w tle, jednak, jako że niewielką mam wiedzę akurat w temacie wojny domowej w Jugosławii, po „Różę na chodniku” sięgnęłam jako po podane w lekkostrawny sposób, małe uczydełko.

   Głównym bohaterem jest Jacek, który wyjeżdża na wakacje do socjalistycznej jeszcze Jugosławii, zjednoczonej pod rządami marszałka Tito ideą braterstwa, bawiąc się w międzynarodowym towarzystwie studentów, zaangażowany w brygady wykonujące prace społeczne. Typowo beztroski student korzysta z życia, trafiając w końcu niejako przypadkiem do gabinetu pięknej pielęgniarki Fatimy, na zastrzyk, od którego to zaczyna się ich wielka i namiętna miłość. Uczucie nie kończy się na wakacyjnym romansie, ale i żadne z nich nie może opuścić kraju dla tego drugiego, więc w momencie wyjazdu Jacek ślubuje wrócić za rok do ukochanej, a ona wiernie czekać. I tak też robią. Kilkakrotnie.

   Pomińmy na razie wątek miłosny. W momencie zawiązania akcji w państwa Kotła Bałkańskiego są oficjalnie Socjalistyczną Federacyjną Republiką Jugosławii, skupiającą narody Słowenii, Chorwacji, Bośni, Serbii, Czarnogóry i Macedonii, mówiące różnymi językami, różniące się religią, zwyczajami i poglądami na sytuację polityczną państwa. W towarzystwie Jacka poznamy przedstawicieli niemal każdego z nich, zobaczymy też wyraźnie różnice między nimi i to, jak sobie z nimi radzą… do czasu. Z każdym powrotem na te tereny napięcie rośnie, bo spokój, braterstwo i jedność coraz wyraźniej okazują się być pozorne i tymczasowe. Jak to się objawia? Przede wszystkim konfliktami, które przestają być żartobliwie zbywane, a prowadzą coraz częściej do rzucanych mimochodem, bardziej lub mniej skrycie, wyzwisk z odniesieniami do narodowości adresata. Oleju do ognia dolewają „wieszczące” koniec równowagi przypadkowe osoby, twierdzące, że razem z Tito umrze i zjednoczona Jugosławia. Bardzo słusznie twierdzące, bo do rzeczonej śmierci dochodzi,  i Jacek, wracając do miejsca konfliktu już jako korespondent wojenny, trafia w coraz większy chaos, od bójek, powstań aż do otwartej wojny. I jest to rzecz, która w książce podobała  mi się najbardziej, a może nawet, jako jedyna – ten obraz rosnących napięć, pokazany w sposób pozwalający to zrozumieć, a także odrobinę przerażający. Nasuwa się też lekkie skojarzenie z kwestią muzułmańską na zachodzie Europy, nie wiem, czy to celowe, czy przypadek, ale niepokoi tak czy inaczej.

   No dobrze, miłość. Polski student i najładniejsza dziewczyna w obozie, połączeni wielkim, ale i nie do końca szczęśliwym uczuciem. Już sama scena ich poznania się i pierwszego seksu (w jednym!) woła o pomstę do nieba – brzmiąc jak opis fantazji erotycznych autora na punkcie egzotycznych pielęgniarek, które robią cierpiącym pacjentom zastrzyki (w pośladek, oczywiście, po zdjęciu spodni), a następnie uprawiają z nimi dziki seks na kozetce w gabinecie. Pacjent od razu zostaje wyleczony. Dalsza historia to kolejne aktywnie spędzone miłe chwile, po czym następuje czułe i płaczliwe pożegnanie – aż do przyszłego roku, kiedy to cały scenariusz powtarza się. No i czy może być bardziej irytująca para niż dwoje ludzi, dorosłych, z pracą i jasną sytuacją życiową, którzy nie mogą być razem „bo nie”? On jej do Polski nie weźmie, bo nie, do Jugosławii też się nie przeniesie, bo nie, i niech cierpią, niech czekają latami na krótkie spotkania, niech zakładają rodziny – ale każde swoją! – nadal się kochając i spotykając czasem. To dwoje ludzi, którzy chcą być ciągle młodzi i nie zrobią nic, by ich związek mógł być po prostu normalnym, choć mieszanym narodowościowo małżeństwem, woląc pisać tęskne listy i uprawiać seks w hotelach raz do roku. Dlaczego tak, skoro to miłość jedyna i wielka? Ja tego nie rozumiem.

   Na okładce napisano, że jest to opowieść o miłości na tle wojny domowej w Jugosławii, a ja powiem inaczej: to pięknie opowiedziana historia konfliktów państw Kotła Bałkańskiego i czołowych przedstawicieli tamtejszej polityki, z jakimś tam wątkiem miłosnym wsadzonym przypadkiem w środek. Wojny i polityki jest tu o wiele więcej, nawet listy Jacka i Fatimy to często tylko opisy sytuacji panującej w kraju i okolicach. Sama ich miłość jest nijaka, opisana w sposób płytki i niezbyt interesujący, erotyka przeważająca nad uczuciami robi niemiłe wrażenie nawet w odniesieniu do stałości ich uczuć. Jeśli to własne przeżycia autora, to nie chciałabym być na miejscu „wybranki jego serca”. Osobiście natomiast cieszę się, że mogłam przeczytać tę książkę tylko z jednego względu: zdobyłam dzięki niej wiedzę, której mi brakowało, wskazała mi ona też kierunki, w których mogę szukać dalszej. Ale sama w sobie nie stanowi powieści, do której chciałabym wrócić.

Za możliwość przeczytania książki dziękuję portalowi Sztukater.

Dane ogólne:
Tytuł oryginału: Róża na chodniku
Autor: Jacek Krawczyk
Wydawnictwo: Sorus
Rok wydania polskiego: 2014
Ilość stron: 188

czwartek, 12 marca 2015

Baby, the stars shine bright... "W blasku gwiazd" Lydii Netzer

   Wreszcie, po wielu różnych, specyficznych książkach, udało mi się poświęcić chwilę na całkowity relaks przy powieści. Tak po prostu. Obyczajowej, może kobiecej, może trochę psychologicznej, ale raczej lekkim czytadełku o miłości. Tak myślałam, gdy sięgałam po „W blasku gwiazd” Lydii Netzer. Uśmiechałam się do niej już od chwili, gdy dostałam ją w swoje łapki, już choćby ze względu na piękną okładkę, z przemawiającą do wyobraźni grafiką.

   Pani Netzer przedstawia nam historię Sunny i jej rodziny: męża, syna i matki. I o ile zazwyczaj bohaterowie takich książek są stylizowani na jak najbardziej przeciętnych, by czytelnik mógł się z nimi identyfikować, tak Sunny i Maxon są absolutnie wyjątkowi: ona jest wychowaną w Birmie łysą dziewczyną, która po tragedii rodzinnej uciekła z matką do Stanów, a on - geniuszem, laureatem Nagrody Nobla i astronautą, który nie radzi sobie z kontaktami z ludźmi. Mają syna, chłopca z autyzmem, dom o pękających ścianach i matkę, umierającą na raka, która w momencie rozpoczęcia powieści jest już podłączona do aparatury podtrzymującej życie. Maxon poleciał w kosmos, z robotami, mającymi zbudować stację kosmiczną na Księżycu, Sunny została. Ukrywając brak włosów pod blond peruką, troszcząc się o chorego syna i o kolejne dziecko jeszcze w brzuchu, odwiedzając w szpitalu umierającą matkę. Jak może wyglądać życie takiej kobiety? Nie jest łatwe. Zwłaszcza od momentu, gdy, po wypadku samochodowym, decyduje, że dla dobra dzieci i swojego nie może dłużej wstydzić się tego, kim jest. Więc wyrzuca perukę, odstawia leki synowi, decyduje się odłączyć matkę od respiratora, i… wychodzi z całym tym bagażem trudnych decyzji do ludzi. A Maxon być może nie wróci…

   Może mam specyficzny sposób postrzegania tej książki, ale o wiele bardziej niż Sunny zafascynowała mnie postać Maxona, który z cichego, maltretowanego przez ojca dziecka wyrósł na geniusza. Chociaż nie bez komplikacji – zdaje się nie znać uczuć, wręcz ich nie rozumieć. A przecież czuje, kocha Sunny od małego, a jednocześnie tych uczuć się uczy. Uczy się, jak się zachowywać w danych sytuacjach, ćwiczy, co wtedy mówić, jaką mieć minę, jakie robić gesty, jakim tonem się wysławiać. Tak pojęte uczucia przepisuje na swoistą mechanikę – zapisuje je równaniami, programując potem swoje roboty, tak, by śmiały się, gdy wydarzy się coś bezsensownego, lub płakały, gdy zostaną same w pomieszczeniu.

„jeżeli (OPINIA = KOMPLEMENT),
odpowiedzieć KOMPLEMENTEM;
jeżeli (OPINIA = KRYTYKA),
odpowiedzieć WDZIĘCZNOŚCIĄ;
zapamiętać (OPINIA)”

Według takich wyuczonych schematów kształtuje swoje relacje z ludźmi, a Sunny jest jedyną osobą, która te równania rozumie, stosuje do komunikacji z nim i widzi w nich może więcej, niż on sam.

   Sama Sunny jest zafiskowana na punkcie braku włosów – urodziła się już taka, pozbawiona kompletnie włosów na głowie i ciele. Przez całe życie uczona przez matkę, że jest piękna taka, jaka jest, przeszła bunt, gdy ta zabraniała jej nosić perukę, przyzwyczaiła się do swojej odmienności, a potem nagle ją ukryła, gdy przyszło do urodzin syna. Dla niego chciała być „normalna”. Sam Robert, czy może Bubber, jak na niego wołają, posiada wiele cech ojca, i choć autyzm znacząco wpływa na jego zachowanie, to wyraźnie dysponuje wyższą niż przeciętna inteligencją. A co będzie, gdy odstawi leki?

   Wszystko w tej książce jest wyjątkowe. Aż tak, że zaczyna to momentami razić, a motyw z zaćmieniem słońca, gdy urodzila się łysa dziewczynka, wywołał u mnie nieco nawet kpiący uśmiech.  Bo właściwie po co to było, jaki miało sens? Dla fabuły właściwie żaden, wspomina się o tym na początku, i raz później, gdy Sunny opowiada o sobie, zatajając ten motyw, jako zbyt fantastyczny, by uwierzyli jej słuchacze. To wszystko włożone w sielskie życie typowego amerykańskiego bogatego osiedla, aż woła czasem o pomstę do nieba – nie za dużo cudów na raz!

   „W blasku gwiazd” jest dla mnie książką szczególną – rzadko spotykałam jak dotąd tak dokładnie nakreślone i tak skomplikowane charaktery - szczególnie wcześniej wspomniany Maxon Mann, choć i Sunny, i jej matka, ojciec, syn i znajomi są bardzo charakterystyczni. Plus stanowi fakt, że postaci, nawet pobocznych, nie ma w książce wiele – i każda z nich zarysowana jest tak dobrze, że nie sposób zapomnieć, kto jest kim. O głównych postaciach wiemy niemal wszystko – ich narodziny, dzieciństwo, dorastanie i dorosłe życie, miłość, dzieci, decyzje… a przecież nie jest to w ani jednym punkcie nudne czy zbyt rozwlekłe. Opowieść o tym, jakie poświęcenie niesie ze sobą próba wtopienia się w tłum za wszelką cenę, dla dobra kogoś innego, przemawia do mnie bardzo, i ze względu na to, jak i wcześniej wymienione powody, książka pozostanie na liście moich ulubionych w tej kategorii.

Za możliwość przeczytania książki dziękuję portalowi Sztukater (:

Dane ogólne:
Tytuł oryginału: Shine shine shine
Autor: Lydia Netzer
Wydawnictwo: Black Publishing
Rok wydania polskiego: 2015
Ilość stron: 344

niedziela, 8 marca 2015

Współczesne korpo vs Starożytny Rzym. "Wytresuj swoich niewolników... czyli starożytna sztuka zarządzania", Marek Sydoniusz Semp

   Zdarza się czasem, choć rzadko, że zaczyna się czytać książkę, z pozoru ciekawą, i czyta się, czyta… a po dobrych paru stronach człowiek orientuje się, że nadal nie bardzo wie, co czyta. Takie zjawisko, jak dotąd zdarzyło mi się dokładnie raz: w przypadku książki „Wytresuj swoich niewolników… czyli starożytna szuka zarządzania”. Książka ta zwraca uwagę już choćby nietypową powierzchownością: ma zaokrąglone rogi kartek (swoją drogą – genialne rozwiązanie! Jak to wygodnie leży w dłoniach…), pana na okładce w przyciągającym oko stroju, i cytaty znanych osobistości, w których pochlebnie wypowiadają się o książce, jak na przykład Juliusz Cezar. Zaraz, co?...

   Książka przedstawia w całej rozciągłości sytuację niewolników w starożytnym Rzymie – tak, jak nigdy na lekcjach historii się nie słyszało ani nie czytało w lekturach. W założeniu kierowana jest do czytelnika – pana, który na własność powinien mieć od kilku do kilkudziesięciu sług, i umieć ogarnąć to stado tak, aby nie tylko wykonywało swoje obowiązki, nie uciekało i nie skarżyło się, ale by zostawiał za sobą ludzi poddanych, ale zadowolonych i chętnych do pracy. A kontrolować powinien każdą dziedzinę życia: sen, czynności poranne, pracę, w zdrowiu czy chorobie, sferę uczuciową i seksualną, czas wolny i kontakty z innymi. Nie jest to łatwe zadanie: należy wiedzieć, gdzie niewolnika kupić, za ile, by nie przepłacić, o co pytać i na co zwracać uwagę, i wreszcie, jak go „wytresować”… Osobne rozdziały książka poświęca na metody karania nieposłusznych sług, od ograniczania racji żywnościowych aż do tortur, które są, notabene, bardzo szczegółowo opisane.

   Tym, co szczególnie zwraca uwagę przy czytaniu, jest bardzo specyficzna mentalność, przebijająca z tekstu: chociaż „rzymski patrycjusz” ma poglądy postępowe jak na „swoje czasy”, bo obstaje przy lżejszym traktowaniu niewolników i raczej pozyskiwaniu ich szacunku niż wymuszaniu go biciem, to jednak nie unika traktowania jak zwykłej codzienności takich spraw, jak: pedofilia, wykorzystywanie seksualne niewolnic czy robienie kolejnych sług z dzieci, które się z tego obcowania urodziły. Co więcej, w tym wszystkim pojawia się też motyw „nowej” grupy religijnej, chrześcijan, i porównanie ich podejścia do niewolnictwa z podejściem rzymskim. Czym się różniły te poglądy? Można by założyć, że chrześcijanie byli przeciwko niewolnictwu w ogóle bądź też traktowali swoje sługi lepiej – nic z tego.

   Zadziwiającym wydaje się fakt, że książka reklamuje się hasłami odnoszącymi się do współczesnych firm i korporacji, z ich systemem zarządzania zasobami ludzkimi… Jednak już w trakcie czytania można się zastanowić, że chociaż może nikt nikogo w pracy nie chłoszcze za błędy, to pewne prawa i zasady postępowania niewiele się zmieniły. Można by rzecz ironicznie, że taki sam pozostał system kar i nagród, który za największą nagrodę poczytuje to, że możesz nadal żyć i pracować dla swojego pana, aż do czasu mitycznego niemal wyzwolenia. Jaką naukę więc można z tej książki wyciągnąć? To już nawet zapisano na okładce: nie bij za mocno, nie każ zbyt dotkliwe, a nawet pochwal czasem, bo przygnębiony niew… pracownik to kiepski pracownik.

   Co do autora jeszcze, znalezienie informacji na temat Marka Sydoniusza Sempa (Marcus Sidonius Flax) nie jest łatwe, więc dopóki nie zagłębić się w internet, nie wiadomo, czy był on postacią rzeczywistą. Wikipedia nic o nim nie wie. Za całością stoi jeszcze niejaki Jerry Toner, a raczej pan doktor Jerry Toner, który zdaje się być twórcą tegoż dzieła, chociaż przyznaje się jedynie do opatrywania poszczególnych rozdziałów komentarzami. Co jest zabawne momentami, jako że porównanie jednego i drugiego pokazuje, jakby „obaj panowie” mieli różne zdania, a niektóre kwestie „redaktor” po prostu zupełnie inaczej zrozumiał, niż by to z dosłownej interpretacji wynikało.

   Ogółem, nie przekonała mnie forma, w jaką została ubrana całość treści. Wygląda na to, że postanowiono zastosować wszelkie chwyty, mające przyciągnąć uwagę potencjalnego czytelnika, od specyficznego kształtu samego tomiku, przez brak jasno wyszczególnionego autora – jest nazwisko na okładce, ale już inne zawarte na niej hasełka pozwalają się domyślić, że coś jest nie tak – po kosmiczne wręcz, naprzemienne wypowiedzi „pisarza” i „komentatora”, które potrafią zdezorientować. Czy to wszystko było potrzebne? Na pewno spełnia swoje zadanie, jednak ja jestem na tyle chętna wszelakim informacjom z tamtej epoki, że przyjęłabym to dziełko i bez tego, a nawet o wiele przyjemniej by mi się czytało, gdyby ktoś już z założenia, można powiedzieć, nie spróbował zrobić mnie „w konia”. A już zdecydowanie nie należy traktować tego jak poważny poradnik…

Dane ogólne:
Tytuł oryginału: How to Manage Your Slaves
Autor: Marek Sydoniusz Semp/Jerry Toner
Wydawnictwo: Znak
Rok wydania polskiego: 2015

Ilość stron: 288

czwartek, 5 marca 2015

Smack my bitch up! "Wenus bez futra" Saszy Różyckiej


  Co kieruje osobą, która podejmuje się pracy striptizerki? To, i wiele innych pytań chciałoby się zadać, a przynajmniej spora część osób, które nigdy nie miały styczności z tym zawodem, mogłaby chcieć. Część będzie zniesmaczona, część zafascynowana, a część uda, że to dla nich nic nowego. Czego wobec tego oczekiwałam po tej książce? Po pierwsze: czegoś na miarę co najmniej „Wyznań chińskiej kurtyzany”, zestawu pikantnych szczególików, zakrawający na wulgarny styl pisania i kulawe próby dopisania do tego ideologii. Po drugie: płytkiego języka osoby z szeroko pojętych nizin społecznych. Co dostałam? Na pewno nie to.

   Sasza Różycka wprowadza nas w swój świat stopniowo, umiejętnie dawkując napięcie i informacje. Począwszy oczywiście od podstawowej kwestii, czyli jak to się wszystko stało, opowiada historię dziewczyny, która, wykształcona i z pracą, która może i bywa satysfakcjonująca, ale jest też kiepsko płatna, i, co tu dużo mówić, bywa monotonna. Ta dziewczyna, poszukując innych możliwości zarobku, niejako przypadkiem trafia na ogłoszenie klubu nocnego, i, niejako dla żartu, odpowiada na nie… Do rana zapomina o sprawie, ale odpowiedź czeka w skrzynce e mailowej. Iść, nie iść? Cóż, do odważnych świat należy, a jak nie, to zawsze można wrócić do szarej rzeczywistości. Więc poszła, popatrzyła i… została.

   Oczywiście, wiele jest tu „pikantnych szczegółów” – w końcu taka właściwie jest specyfika tej pracy. Przedstawiona zostaje praca striptizerki niejako „od kuchni”: od momentu wejścia, przygotowań, organizacji, kontaktów między tancerkami, zarobków, klientów… Właśnie, klienci. To jedna z najciekawszych części tej książki. Otóż klienci, jak można się domyślić, będą mieli do specyficznego miejsca specyficzne podejście, ale czy zawsze trafione? Mężowie, ojcowie, kawalerowie na wieczorkach, szefowie korporacji czy biedni studenci… jak się okazuje, każdego z nich można rozpoznać łatwo. I jeszcze lepiej widać, jak czasem na wierzch wychodzi ich prawdziwy charakter. Osobiście podziwiam striptizerki – ja po krótkim czasie takiej pracy nabawiłabym się ciężkiej i nieuleczalnej pogardy do rodzaju męskiego, i może nie tylko, sądząc z przykładów pojawiających się tam „klientek”... I, z tego co można u pani Różyckiej przeczytać, niejedna właśnie takie podejście łapie.

   Książka jest mocna. Pewnie, nie jest to traktat naukowy ani pamiętnik grzecznej dziewczyny – z całości przebija się klasycznie materialistyczne, przedmiotowe podejście do niemal wszystkiego, z sobą sama i własnym ciałem na czele, co nie każdemu będzie odpowiadało, ale fakt zostaje faktem: to duże dziewczynki i one decydują, co z tym ciałem zrobią. A przy okazji,  jedna z nich w tej książce daje nam wgląd w takie kwestie, jak: co się dzieje na wieczorach kawalerskich czy imprezach służbowych w strip clubach, jak zachowują się tam „porządni” mężowie i ojcowe, za co i ile potrafią płacić… momentami to wręcz szokuje. A gdy dostaniemy dokładną analizę zachowania i motywów na przykładach, to może pojawić się niesmak. Drugą stroną medalu jest równie dokładny przekrój własnych motywów i odczuć samej Saszy, dzięki czemu całość  ani trochę nie brzmi obco, a watki o spełnianych dzięki tej pracy marzeniach sprawiają, że można wręcz zacząć zazdrościć.

   Podsumowując: książka jest wręcz zaskakująco dobra. Napisana przez osobę inteligentną i bystrą, która sama wybrała taką ścieżkę życia, mając świadomość wszystkich korzyści i wad, i nie kryje się z tym, co pozwala jej tym lepiej ułożyć się w życiu i w pracy, i z bliskimi. Czy po przeczytaniu tego nadal będziesz uważać, że praca striptizerki to „iście na łatwiznę, dla desperatek”? Zdziwisz się, czytelniku, i to bardzo. Polecam zdecydowanie: pisana lekkim, choć momentami wulgarnym językiem, co uzasadniają emocje, opisuje w jasny, prosty sposób wiele kwestii, o które może nie wypadałoby pytać, albo zwyczajnie nie byłoby jak. I chociaż można nie pochwalać takich a nie innych życiowych wyborów, i pozostać przy tym po przeczytaniu – jak najbardziej, podejście do nagości jest sprawą czysto indywidualną! – to jednak się wie. I trochę więcej rozumie.

Za ksiażkę dziękuję portalowi Sztukater (;

Dane ogólne:
Tytuł oryginału: Wenus bez futra
Autor: Sasza Różycka
Wydawnictwo: Black Publishing, Wydawnictwo Czarne
Rok wydania polskiego: 2015
Ilość stron: 296

***

Ta książka powinna mieć oficjalny soundtrack! Tyle w niej muzyki.
https://www.youtube.com/watch?v=hZPECFQ4NhE

poniedziałek, 2 marca 2015

Harder, better, faster, stronger... "Daft Punk: podróż do wnętrza piramidy" Diny Santorelli


***

   Daft Punk – legenda muzyki elektronicznej, znana wszystkim z  tego, że członkowie zespołu stylizują się na roboty, ze szczególnie rozpoznawalnymi hełmami, zakrywającymi całe twarze artystów. Ich muzyka znana jest milionom ludzi na całym świecie, zaangażowani są w wiele produkcji filmowych, stworzyli m.in. ścieżkę dźwiękową do filmu Tron: Legacy, współpracowali z wieloma sławnymi ludźmi. Kim tak naprawdę są i jak udało im się odnieść tak wielki sukces? Na to pytanie próbuje odpowiedzieć Dina Santorelli w książce „Daft Punk: podróż do wnętrza piramidy”.

   Za połyskliwymi, robocimi hełmami kryje się dwóch panów: Thomas Bangalter i Guy-Manuel de Homem-Christo. To oni, inspirowani od najmłodszych lat ówczesną klasyką kina i muzyki, stworzyli duet, znany dzisiaj jako Daft Punk. Początki nie były łatwe… a świadczy o tym już sama nazwa zespołu, nie zdobyta przypadkowo. Ich historię, krok po kroku, opisuje książka pani Santorelli, zaczynając od narodzin, przy czym szczegółowo opisano okres w muzyce, w jakim obu panów przyszło na świat, dodając ich młodzieńcze fascynacje, gładko przechodząc do ciekawszej części: początków dwóch młodych francuzów w karierze muzycznej, zmiany, nowe pomysły. Sporo miejsca zajmują opisy poszczególnych albumów, ujęte w sposób dokładny i obiektywny, nie pozostawiający miejsca na pytania: mamy inspiracje, proces twórczy, elementy reklamy, oczekiwania fanów i ich odbiór nowej płyty, tracklistę i utwór po utworze wykonaną analizę pod względem zastosowanych technik i instrumentów. Autorka skupia się najbardziej na ostatniej płycie zespołu, Random Access Memories, i kolejnych gwiazdach, udzielających się na niej.

   Najbardziej podobała mi się opowieść o tym, jak powstała stylistyka robotów, proces kształtowania się charakterystycznych hełmów i historia, którą uzasadnił ich używanie sam zespół, poparta pięknymi zdjęciami. Zdjęcia to też najmocniejszy punkt książki – pokazane sceny z teledysków, koncertów, w tym słynnej piramidy, a ramki opatrzone utrzymanymi w klimacie, neonowo kolorowymi grafikami zdecydowanie cieszą oko.

   Ale nie ma ideałów, a ta książka na pewno nim nie jest. Zacznijmy od samej konstrukcji: na początku mamy rys „dziejowy”, który sam w sobie jest bardzo interesujący, ale zawiera też wiele pobocznych informacji, jak wymieniane i tłumaczone po kolei gatunki i podgatunki muzyczne z tego okresu – to jeszcze ujdzie, dla wyjaśnienia nieobeznanemu w temacie czytelnikowi, gdzie się właśnie znalazł, chociaż fani Daft Punk już raczej się nieco orientują. Ale zdjęcia i opisy zespołów, które grały w tamtym czasie? Nie widzę sensu aż tak rozbudowywać dygresji.


   Druga rzecz, to powtórzenia. Zwykły tekst zwykłym tekstem, a ramki ramkami, ale jeśli czytasz te same słowa i tu i tu, to coś jest nie tak. No i takie niedociągnięcia, jak niespójne tłumaczenia tytułów piosenek, gdy najpierw podaje się jedno (swoją drogą, nie najlepsze), a potem inne. Tu trzeba by było jednak trzymać się jednej wersji, zwłaszcza, jeśli różnica w tłumaczeniu powoduje też zmianę sensu samego tytułu. Kolejna rzecz, to opis piramidy ustawianej na koncertach Daft Punk: w tekście wspomniano, że ma ona „aż” pół metra. Nie wiem, czy to takie aż, ale na zdjęciach wygląda na troszkę większą. Strona USA Today podaje, 
że jej wysokości wynosi 24 stopy, co równałoby się ponad siedmiu metrom. Nie wiem wobec tego, skąd ta połówka.

   Same ramki też nie są pozbawione wad, bo o ile dodawane do nich grafiki są piękne, o tyle nie zawsze rozsądnie zagospodarowano je objętościowo – tekst potrafi zachodzić na jasne części obrazków i staje się przez to niemal nieczytelny, bądź też czarna ramka przechodzi w kolorową grafikę, z wyraźnie zaznaczoną granicą, co się strasznie gryzie, a szczególnie gdy jeszcze pojawia się tam jakaś treść, nijak nie trzymająca się jednego obszaru. Można było postarać się o jakieś łagodne przejście z jednego w drugie.

   Ogółem książka podoba mi się bardzo, ponieważ gładko wprowadza w klimat muzyki duetu Daft Punk, odkrywa symbolikę tekstów, której nie zauważałam zazwyczaj, prowadzi do poznania dalszych dokonań panów, i przede wszystkim raczy czytelnika świetną oprawą wizualną. Inne uczucia może mieć jednak ktoś, kto tajemnice dwóch panów zna na wylot, a zapewne spośród osób, które chciałyby sięgnąć po tę pozycję, wielu właśnie takich będzie – a oni nie znajdą tu zbyt dużo nowej wiedzy.  Są tam elementy, które po prostu pomijałam przy czytaniu, a są to przede wszystkim tracklisty albumów – to dostępne jest wszędzie. Książka wydana jest pięknie, okładka robi wrażenie i, ze swej strony, naprawdę cieszę się, że mogłam się zapoznać z treścią i odświeżyć sobie sympatię do tego zespołu.

Dane ogólne:
Tytuł oryginału: Daft Punk. A Trip Inside the Pyramid
Autor: Dina Santorelli
Wydawnictwo: SQN
Rok wydania polskiego: 2014
Ilość stron: 184

***


Za możliwośc przeczytania ksiażki serdecznie dziękuję Wydawnictwu SQN.

Zdjęcie panów pochodzi ze strony rollingstone.com.

niedziela, 1 marca 2015

Kącik Herbaciany #4: Zielona G'Tea! z olejem bergamotowym

Nie mam szczególnego przekonania do ogólnodostępnych herbat ekspresowych – odkąd pamiętam, kojarzą mi się z produkowanym na wielką skalę, a bez szczególnej staranności zielskiem, które brak walorów smakowych maskować ma dużą intensywnością wywaru. Pijam je często, jasne, bo któż nie pija, ale gdybym miał wskazać jakąś swoją ulubioną, pewnie prędzej wskazałbym taką, której nie cierpię najmniej...

Z tym większym zdziwieniem stwierdziłem, że przedmiot tych dzisiejszych krótkich wynurzeń – herbata zielona wzbogacona o olej z bergamoty, marki G'Tea! (wykrzyknik jest częścią nazwy handlowej, nie zaś produktem mojego nadmiernego entuzjazmu) - okazał się nie tylko zdatny do picia, ale też zupełnie niezły.

Już pierwsze wrażenie jest pozytywne – sprytne "szufladkowe" opakowanie z grubej, dość odpornej na zgniatanie tektury, o miłej dla oka, stonowanej szacie graficznej. Wygodne.
Dwadzieścia pięć torebek w osobnych foliach mających gwarantować świeżość (działa – po dwóch tygodniach od zdjęcia folii, smak i zapach nadal jak w momencie otwarcia opakowania), dość mocny, orzeźwiający zapach oleju z bergamoty dobiegający ze środka. Aż trudno się doczekać, gdy czajnik splunie gorącą parą i oznajmi, że to już, a przecież chodzi tylko o herbatę z torebki.

Jak się parzy? Opakowanie podaje, że od dwóch do trzech minut. I lepiej tego czasu nie przekraczać – a skoro przy tym jesteśmy, wodzie także warto dać chwilę przestygnąć (najlepsze rezultaty, przynajmniej jak dla mnie, dało jak dotąd parzenie w 60 st. Celsjusza – w wyższych temperaturach, już od 70 st. C, trudno jest wyczuć aromat, który bardzo szybko się ulatnia. Związane jest to z rozkładem głównej substancji dającej aromat – octanu linalilu). Łatwo przeparzyć i chociaż nie uzyskamy może od razu typowej dla części tego typu herbat cieczy o konsystencji zbliżonej do rzadkiego błota, smak znacznie na tym ucierpi.

Połączenie jest dość nietypowe – przynajmniej ja dotąd nie spotkałem się, aby ktoś podawał zieloną herbatę aromatyzowaną olejem z bergamoty. Jasne, czarne herbaty w stylu Earl Grey i wariacje na jej temat są mocno rozpowszechnione. Jak się jednak okazuje, nietypowe nie znaczy, że od razu złe – olej bergamotowy, dość intensywny i charakterystyczny, bardzo dobrze podkreśla i wydobywa delikatny, niezbyt natarczywy smak samej zielonej herbaty. Relaksuje i odpręża, czyniąc z niej doskonałą kompozycję na wieczór po ciężkim dniu.

Dla osób, które lubią posłodzić – zdecydowanie najlepiej miodem.

I drobna uwaga od zboczeńca na punkcie farmakologii: chociaż to naprawdę dobra herbata, nie należy jej pić zbyt wiele – olej bergamotowy posiada właściwości wykrztuśne, moczopędne i wiatropędne, które przy nadmiernym spożyciu mogą stawać się uciążliwe - mowa jednak o ilościach rzędu trzech-czterech litrów na dobę. Może za to okazać się pomocna w stanach schorzeń dolnych dróg oddechowych albo przy problemach z trawieniem.
Niektóre źródła sugerują też możliwość toksycznego wpływu spożytego w nadmiarze bergaptenu, jednego z głównych składników olejku, na funkcjonowanie kanałów potasowych błon komórek nerwowych i mięśniowych, co może się objawiać skurczami lub niekontrolowanym drżeniem. Z tego powodu stanowczo odradzałbym tę herbatę paniom w ciąży.

No masz. Znowu straszę, prawda?
Jako jednak że wszystko jest dla ludzi, byle w rozsądnych ilościach – gorąco polecam, chociaż kubek albo dwa...