poniedziałek, 28 grudnia 2015

Wieczorynka #5: "Kolekcja Pośmiertnych Portretów" Maćka Jakubskiego. Fragment powieści


Szybko nadeszła okazja opublikowania ponownie czegoś do poczytania przed snem. Dzisiaj jednak wpadamy w nieco bardziej ponure klimaty, a to za sprawą książki "Kolekcja Pośmiertnych Portretów", która dopiero ma się du wydaniu, że tak powiem (; Dokładniej rzecz ujmując: na portalu PolakPotrafi.pl trwa własnie zbiórka pieniędzy na wspomniane dzieło - polecam więc kliknąć w link i dorzucić coś od siebie! 

Tymczasem, zapraszam do przeczytania fragmentu powieści, udostępnionego nam dzięki uprzejmości autora. Uwaga! Nie czytać w trakcie jedzenia.

Miłych koszmarów!





Mistrz Nyteshad pochylił się nad trupem leżącym na stole. Nekromata, jak zawsze podczas pracy w swojej krypcie, był ubrany w strój roboczy. Założył gumowe długie buty na wysokiej podeszwie, a także długi, sięgający kostek płaszcz z nieprzemakalnego materiału oraz gumowe rękawice. Całości stroju dopełniała ściśle przylegająca do głowy czapka oraz binokulary z wymiennymi szkłami powiększającymi. Ciężko było mu się poruszać w takim stroju, ale miał on niewątpliwe zalety praktyczne – wszak praca z umarłymi nie należała do najczystszych i bałagan w pracowni Mistrza Nyteshada niczym specjalnie nie różnił się od tego, jaki można było zastać w kuchni pierwszej lepszej gospody. Po prawdzie co to za różnica, czy to ludzkie, czy bydlęce części i krew? Nyteshad naprawdę kochał swój zawód, który z czasem przerodził się w pasję. Poza wątpliwej jakości sławą i bogactwem, dawała mu ona prawdziwą satysfakcję. Czuł się niemal jak artysta pracując z „żywymi inaczej”, jak nazywał materiał ludzki trafiający do jego krypty.

Na stole leżała w chwili obecnej młoda kobieta, liczyła sobie góra dwadzieścia lat. Za życia musiała być całkiem ładna, na co wskazywało ciało, które nawet po śmierci zachowało apetyczne kobiece kształty. Nyteshad zastanawiał się nawet przez chwilę, czy nie ożywić dziewczyny, ale po pierwsze mieszkały z nim już dwie nieumarłe, które swego czasu wskrzesił dla zaspakajania swoich własnych potrzeb. A nieumarłe miały te same wady, co żywe kobiety, bywały zazdrosne. Blondynka Lena i rudowłosa Wiktoria spełniały jego najskrytsze fantazje, a także dbały o przyziemne sprawy, choć w tym drugim przypadku większością prac domowych zajmował się kamerdyner Helmut. Po drugie leżąca na stole dziewczyna zaczynała się rozkładać. Musiała spędzić pod ziemią trochę czasu, zanim Drette przywiózł ją do Nyteshada. Dziś brzydko pachniała, a jej kolory odbiegały już znacznie od naturalnych.

sobota, 26 grudnia 2015

Wieczorynka #4: "Mohernet" Marcina Jamiołkowskiego - opowiadanie

Sporo ostatnio trafia się nam krótkich tekstów różnych autorów do publikacji, a to wszystko dzięki wydawnictwu Genius Creations, które w swej szczodrości dzieli się z czytelnikami coraz to nowymi próbkami twórczości spod swoich skrzydeł. Chyba powstanie z tego nawet osobny cykl... jak już wymyślimy stosowną nazwę (; A na razie - wieczorynka! Czyli tekścik do poczytania przed snem. Dzisiaj jest to opowiadanie Marcina Jamiołkowskiego ("Okup krwi"!), o tytule "Mohernet". Zapraszam do lektury (;




Pułkownik Stanisław Kalina czekał.
Krzesło było twarde i niewygodne, a tępy ból w krzyżu i kolanach przypominał o niedawno zdiagnozowanym reumatyzmie. Stojąca na biurku popielniczka sugerowała, że można palić, sięgnął więc do kieszeni po paczkę.
Zdążył wypalić dwa papierosy zanim drzwi do gabinetu otworzyły się i w drzwiach stanął generał Jedlik.
– Jesteś w końcu – warknął Kalina. – Dupa mi zdrętwiała od siedzenia, a nieczęsto się to zdarza.
– Wiadomo, hartowana w najgorszym ogniu. – Po Jedliku nie widać było nawet śladu współczucia. Obszedł biurko i zasiadł w swoim fotelu: dużym, skórzanym i miękkim, jak ocenił pułkownik.
– Mógłbyś chociaż zasalutować. – Jedlik otworzył szufladę i również wyjął papierosy.
– Nie przyszedłem lizać ci butów. Czekam chyba z pół godziny, gdybym wiedział, że się spóźnisz…
– Sprawy służbowe – powiedział generał i zaciągnął się z lubością, po czym wypuścił dym w stronę sufitu. – No co tam, Stasiek? Tylko streszczaj się, czasu nie mam.
– Potrzebuję pożyczyć od ciebie agentkę.
– Uuuuu! – Jedlik wydął usta. – No wiesz, da się załatwić. Jakieś szczególne wymagania?
– Ma być sprawna. I najlepiej z jedynką.
Jedlik parsknął rozbawiony.

piątek, 25 grudnia 2015

(Nie) odpręż się - "Przedrzeźniacz" Waltera Tevisa

Wyobraźcie sobie świat, w którym nie ma książek. Straszne, nie? Może i straszne, ale nie do końca – ludzie czują przecież pociąg do poznawania nowych historii, czy to słuchając ich, czy oglądając, czy wreszcie czytając, a w parze z naszą wrodzoną wynalazczością nie trwałoby wcale długo, by czytanie i pisanie odkryto na nowo. Czyż nie byłaby straszniejszą wizja świata, w którym zabrakłoby nie książek, a właśnie tej ciekawości, w którym człowiek byłby tak bardzo zwrócony do wewnątrz, by przestać interesować się czymkolwiek oprócz własnych najprostszych potrzeb? Przed takim właśnie losem – który wcale nie jest tak absurdalnie nieprawdopodobny, jak może nam się wydawać! - próbuje nas przestrzec Walter Tevis w swoim "Przedrzeźniaczu".

Co doprowadziło do takiego stanu? Nie wiadomo do końca – historia ostatnich kilku wieków podawana jest czytelnikom bardzo małą łyżeczką. Na pewno robotyka rozwinęła się do tego stopnia, że kolejne generacje coraz to doskonalszych "myślących maszyn" wyręczały człowieka w coraz to większej liczbie coraz to bardziej skomplikowanych zadań: obsługa w restauracjach, komunikacja miejska, sprzątanie ulic, wreszcie sprawowanie urzędów na szczeblu lokalnym czy nawet państwowym. Po drodze mogło też stać się coś strasznego i na skalę tak wielką, że spowodowało istną obsesję na punkcie prywatności – dziś dzieci w specjalnych internatach od małego wpajane mają, że nawet próba nawiązania luźnej pogawędki jest inwazją na cudze dobra osobiste - a także najważniejszą zasadę: "o nic nie pytaj, odpręż się". Po ulicach snują się więc ponure gromadki zamkniętych we własnych głowach istot o tępych spojrzeniach, jarających trawkę i łykających garściami środki psychotropowe, podczas gdy wszystkim, co do tej pory pozwalało cywilizacji funkcjonować, zajmują się roboty. Wielu nie może znieść tak jałowej egzystencji i z braku czegoś, czego nie potrafi nawet nazwać, w wyrazie tępego, bezsilnego buntu, jeden po drugim dokonują samospaleń.

wtorek, 22 grudnia 2015

Kusząc Los #1: "Psy w Winnicy" Vincenta Bakera


Tym wpisem niniejszym inaugurujemy nowy kącik w naszej małej, bezpiecznej norce pełnej książek: bywają bowiem i takie wieczory, kiedy prócz dobrego czytania i odrobiny herbaty niezaprzeczalnie chodzi za człowiekiem ochota, by... w coś zagrać. Bywa więc, że oderwawszy się od czytania historii, zasiadamy razem przy stole, by opowiadać własne. Mowa, rzecz jasna, o grach fabularnych.


Zarówno ja, Milczek, jak i Vyar, jesteśmy graczami. A ponieważ podręczniki do RPG to także książki, nierzadko bogate w treść, ale i pięknie wydane, wydaje się olbrzymim marnotrawstwem, by nie wspomnieć o nich tutaj. Stanowią bowiem niemałą i znaczącą – zarówno ilościowo, jak i pod względem ładunku sentymentalnego – część naszych wspólnych zbiorów.

Zaczniemy ciut skromnie... Ale kto wie, co będzie później? Być może uznacie, że te nasze rolplejowe wynurzenia dobrze się czyta, a przez to będzie się ich pojawiać nieco więcej?


O "Psach w Winnicy", pierwszej (no, nie do końca, ale o tej pierwszej-pierwszej może innym razem?) grze dobrze znanego obecnie twórcy, Davida Vincenta Bakera, głośno było od samego początku, a chociaż nie weszła na stałe do mainstreamu (swoją sławą do dziś zdążyła przyćmić ją inna gra tego samego twórcy, "Apocalypse World"), ma na całym świecie wielu oddanych fanów. Ja sam do niedawna wiedziałem jedynie, że takie coś istnieje – nie zagłębiałem się w temat, jako że jak dotąd gry niezależne (znane też jako gry indie, od angielskiego słowa "independent") kojarzyły mi się raczej ambiwalentnie – jako pełne nowatorskich, świeżych pomysłów, które niezbyt często szły w parze z grywalnością i funkcjonalnością, a nawet jeśli, to nie na tyle, by dłużej zatrzymać przy sobie graczy. Ba! W Polsce przez dłuższy czas tytuł ten pozostawał nieznany szerokiemu odbiorcy, jednak dopiero dzięki wysiłkom wydawnictwa Gindie (oraz zorganizowanej niewiele ponad rok temu zbiórce na portalu Wspieram.to) sytuacja ta ma jeszcze szansę się zmienić. Niejako właśnie dzięki temu – oraz za namową znajomego (o hai, Magnus!), który system ten bardzo zachwalał jako coś rzeczywiście nowatorskiego i niepowtarzalnego – sam postanowiłem spróbować. Efekty znacząco przeszły moje oczekiwania, o czym za chwilę bardzo chętnie wam opowiem. Zapraszam do lektury!


niedziela, 20 grudnia 2015

Im więksi, tym mocniej upadają - "Upadek Hyperiona" Dana Simmonsa

Zachwyt całością i rozczarowanie zakończeniem – to najważniejsze dwa odczucia, które pamiętam z lektury "Hyperiona". Wydawałoby się więc logicznym następstwem, że kiedy tylko kolejny tom pojawi się na sklepowych półkach, rzucę się na niego z szałem. By poznać ciąg dalszy – musiałem poznać ciąg dalszy! - oraz by jeszcze raz poczuć ten sam zachwyt. Wiadomo jednak, że im doskonalszy pierwowzór, tym trudniej mu dorównać, tym trudniej stworzyć kontynuację, która sprosta wszystkim tym oczekiwaniom, które stawia przed nią rozkochany w oryginale czytelnik. Czy Dan Simmons stanął na wysokości zadania i zdołał pobić sam siebie?

"Upadek" podejmuje opowieść w tym samym punkcie, w którym porzucił ją pierwowzór: pielgrzymi, w składzie nieco uszczuplonym, ale względnie w dobrym stanie, docierają wreszcie do doliny mieszczącej Grobowce Czasu, gotowi na spotkanie z Dzierzbą. W samą porę - cała Hegemonia staje bowiem na progu wojny, gdy siły Wygnańców docierają na Hyperiona i przegrupowują się. Wkrótce padną pierwsze salwy. Rada Sieci rozpoczyna obrady poświęcone dalszemu rozwojowi wypadków. W tym samym czasie na promenadę przybywa Joseph Severn – cybryd, twór posiadający może ludzkie ciało, ale zamieszkiwane przez sztuczną inteligencję. Severn podaje się za artystę, rysownika, którego rolą w całym tym zamieszaniu jest uwiecznienie dla potomności wielkich i kluczowych chwil, które wkrótce nadejdą, prawdziwy powód jego obecności tam jest jednak nieco inny: sny. Z jakiegoś powodu śni o Pielgrzymach, w sposób taki, jakby pośród nich przebywał i z nimi podróżował. Snami tymi żywo zainteresowana jest prezydent Hegemonii, Meina Gladstone, upatrując w nich odpowiedzi na nurtujące ją pytania...

Pierwsza rzecz, która rzuca się w oczy, to odmienność struktury "Upadku..." od oryginału. Zamiast kilku obszernych części, sequel dzieli się na kilkadziesiąt krótkich rozdziałów, w których narracja przeskakuje pomiędzy postaciami, miejscami i wydarzeniami. Może i to nic dziwnego – w końcu każdy z Pielgrzymów już opowiedział swoją historię, dalsze podtrzymywanie pierwotnej formy nie miałoby sensu – ale i tak odczułem zmianę, dysonans, wrażenie jakiejś utraconej spójności. To jednak nie jest jedyna różnica, pojawia się bowiem nowy główny bohater, spychając na dalszy plan Pielgrzymów i ich misję. Efekt podobny do tego obserwowanego w rodzimej sadze Sapkowskiego – nagły i toksyczny spadek zawartości Wiedźmina w "Wiedźminie". Jak się z resztą potem okazuje, ku mojemu wielkiemu niezadowoleniu, ów "nowy" główny bohater, Joseph Severn, to tak naprawdę stary znajomy – nie chcę zdradzić zbyt wiele, choć to prawie oczywiste. Szybko z resztą dowiadujemy się, kto to taki.

wtorek, 15 grudnia 2015

Nie tylko "Lolita". "Pupilla. Metamorfozy figury drapieżnej dziewczynki w wyobraźni symbolicznej XX wieku" Katarzyny Przyłuskiej-Urbanowicz

   Fakt, że szczególnie interesują mnie książki o kobietach, jest chyba cechą, że tak powiem, typową. Obraz kobiety gdzieś tam, jej życie w jakichś tam czasach, w warunkach trudniejszych bądź łatwiejszych, dawniej czy współcześnie… Motyw ten jest dość lubiany, nie tylko wśród czytelników, jako że życie żon, matek i córek znanych postaci było często okryte tajemnicą, ale wcale nie mniej ciekawe. Przeglądając zawartość swoich stosów książkowych natknęłam się jednak na jedną, bardzo specyficzną pozycję, która w dość nietypowy sposób wpasowuje się w zadany motyw, dość jaskrawo się jednak wyróżniając na tle innych tego typu pozycji. Mowa o „Pupilli” Katarzyny Przyłuskiej-Urbanowicz, książce, będącej właściwie pracą doktorską, dotyczącej nie kobiet, a dziewczynek, i ich specyficznej roli: „małoletniej kochanki”, dziecka, które staje się drapieżnikiem, zanim jeszcze stanie się świadome własnej seksualności.

   Autorka podejmuje się analizy pięciu przypadków: wedekindowską Lulu, Alice Antoinette de Watteyille, Lucia, młoda akrobatka Dolores, i, ponad wszystko, Lolita, znana z prozy Nabokowa. Nie należy dać się jednak zwieść myśleniu, że książka to tylko analiza tych pięciu postaci i zachwytów bądź oburzenia nad ich losami – te dziewczynki to jedynie pretekst do rozważań o większym rozmachu. Każdy rozdział prezentuje inną postać, a ilości informacji, jaka zostaje podana przy okazji sprawia, że ona sama gdzieś się w tym wszystkim gubi, zatopiona w okolicznościach, konsekwencjach, objawach, twórcach, myślach twórców, relacjach wśród obsady, reakcjach społeczeństwa; na szczęście jednak odnajduje się zawsze w odpowiednim momencie by z mocnym akcentem zakończyć swoją opowieść.

sobota, 5 grudnia 2015

"From the hell's heart... I kick you in the nuts". Incognito #6: Kolory Grozy cz. I

Niewidzialność to jedna z najbardziej czadowych supermocy, jakie można mieć! Pomyślcie o tej całej gamie zastosowań, jakie można znaleźć dla czegoś takiego. Zjazd rodzinny, na którym trzeba wycałować wszystkie ciotki z czeterech stron świata? Puff! Nudne korpo-zebranie, na którym szef jak zwykle mówi o tym, jak ważna jest synergia? Puff! Randka w ciemno z dziewoją, która z automatu mówi, że jest weganką, robi crossfit i żywi się tylko "organiczną" żywnością? Puff! Empik jak zwykle ma całą masę książek, które oczywiście musisz dodać do swoich zbiorów, a na które absolutnie cię nie stać?* Puff! Wspaniała wizja. "Incognito: Niesamowity przypadek Pawła K." opowiada właśnie historię kogoś, kto taki niezwykły talent posiadł. I chociaż wciąż stawiam pierwsze kroki w świecie polskiego komiksu, zwłaszcza tego superbohaterskiego, właśnie z tego powodu zainteresowała mnie ta seria. Dziś na tapecie – zeszyt szósty... Od którego przyszło mi rozpocząć kontakt z "Incognito".

Pozwoliłem sobie na mały research po poprzednich zeszytach serii (dostępnych w sieci, w czerni i bieli, na stronie C&C Comics, o tutaj: http://cc-comics.pl/incognito/ - od szóstego numeru jednak wydawniczą pałeczkę przejmuje Sol Invictus, co zdecydowanie widać, a o czym za chwilę), aby rozeznać się, o co w tym naprawdę chodzi. Historia rysuje się następująco: Paweł Kamiński jest typowym outsiderem. Jego życie towarzyskie leży w kompletnych gruzach, jemu samemu brak odwagi i pewności siebie. Mówi o sobie, że pozostaje niewidzialny dla innych ludzi, ciekawszych niż on. Jak na ironię, pewnego wieczoru odkrywa, że faktycznie potrafi stawać się niewidzialny w chwili zagrożenia. Postanawia, że wykorzysta ten dar do walki z przestępczością na ulicach. Co ciekawe, supermoc Pawła nie czyni go od razu superbohaterem na miarę Flasha czy Kapitana Ameryki. Przyznaje, że nie jest silny ani szybki, ani nie stać go na niesamowite gadżety, wyposaża się więc w grube, nabijane ćwiekami rękawice, gaz pieprzowy oraz bomby błyskowe, które, wespół z nowo zdobytą mocą, pozwalają mu uzyskać nie do końca uczciwą przewagę w walce z oprychami (przyznaję, bardzo przypadł mi do gustu akurat ten smaczek). Przybiera też nowe imię, jego superbohaterski pseudonim: Incognito.

Szósty zeszyt serii składa się właściwie z dwóch części: pierwsza, "Pożegnanie", opowiada historę sprzymierzeńca Incognito, tajemniczej Alicji. Ta zaś, w towarzystwie niedawno poznanego Adama, odłącza się od naszego bohatera i rusza zbadać poszlakę, która może pomóc jej odszukać Barona – miejskiego króla zbrodni – i jednocześnie dowiedzieć się, skąd wzięły się jej niezwykłe zdolności. Druga zaś – Kolory Grozy – przenosi nas z powrotem do Pawła, który ma własne problemy. Musi bowiem stanąć oko w oko z nowym wrogiem - obcy zna jego tożsamość i wydaje się prowadzić z nim coś w rodzaju sadystycznych podchodów. Incognito musi dopaść go, zanim postanowi obwieścić światu, czym pan Kamiński zajmuje się po nocach...

"Incognito" to komiks, z którym mam kilka problemów. Pierwszy – najbardziej rzucający się w oczy - to taki, że kreska jest niesamowicie nierówna. Wszystkie zeszyty aż do tego momentu wyglądały mocno średnio, podobnie jak "Pożegnanie" – proporcje ciała postaci miejscami dziwne, podobnie jak ułożenie ich ciał, kolorystyka jakaś pastelowa (w #6 – poprzednie były czarno-białe)... Z kolei druga połowa zeszytu, właściwe "Kolory Grozy", wygląda już znacznie lepiej, w niczym nie ustępując, na przykład, takiemu "Lisowi". To zdecydowanie zmiana na lepsze. Drugi problem – to to, że mimo paru ciekawych smaczków, opowiadana tu historia wydaje się strasznie... typowa dla komiksów o superbohaterach. Do tego momentu nie nastąpiło nic niesamowitego, co przykułoby moją uwagę i sprawiłoby, że z niecierpliwością czekałbym na ciąg dalszy. Po trzecie, dialogi miejscami są sztywne, miejscami wydumane, za to miejscami chociaż błyskotliwe – choć ze strony samego Incognito aż za bardzo cwaniackie jak na kogoś, kto do niedawna uchodził za kompletnego outsidera. Przypomina się – aż za bardzo - inny, zamorski superbohater. Ten taki, co zawsze miał dostęp do sieci.

Finalny werdykt? "Incognito" to w moim odczuciu komiks mocno średni, ale zeszyt numer sześć wydaje się zwiastować nadchodzące zmiany na lepsze. I chociaż "Niesamowity przypadek Pawła K." niedociągnięć ma wiele i nie zaimponuje jak dotąd niczym komuś, kto, na przykład, widział już "Lisa", myślę, że mimo wszystko warto dać mu szansę. Bo a nuż ten szary, smętny frajer w kącie okaże się rzeczywiście mieć jakąś ukrytą moc – i tylko czeka na moment, by nią wszystkich zadziwić?

* - autor tego tekstu w żaden sposób nie promuje zachowań powszechnie uznawanych za karalne, a wręcz stanowczo je potępia. Podobnie jak politykę cenową wobec słowa pisanego w tym kraju.

Za udostępnienie egzemplarza do recenzji dziękujemy wydawnictwu Sol Invictus.

Dane ogólne:
Tytuł: Incognito #6: Kolory Grozy. Część I.
Autorzy: Piotr Czarnecki (scenariusz), Łukasz Ciżmowski i Monika Filipiak (ilustracje)
Wydawnictwo: Sol Invictus
Rok wydania: 2015
Liczba stron: 32

piątek, 4 grudnia 2015

More Books! #9 Listopad-grudzień, czyli Artefaktowo-RPG-owa mieszanka

   Listopad nas nie zaskoczył, w większości przynajmniej, jako że stanowił książkową ciągłość z październikiem. Przedstawiłam wtedy pierwsze 4 Artefakty, zdobyte przez nas (część kupione, część recenzenckie) - nie w zaleconej kolejności, niestety wpływ na to miała zawartość odwiedzanych przez nas księgarni ;D
Resztę serii udało nam się dozbierać krótko potem - a raczej w kolejnym wypadzie księgarnianym, kiedy to zastanawialiśmy się, którą z trzech książek wziąć najpierw, po czym oczywiście zdecydowaliśmy się na wszystkie. Klasyka gatunku po prostu. Przy okazji zdarzyło nam się ocenić zawartość i obsługę trzech krakowskich sieciówek, i wyszło nam, że: a) Matras nie ma albo nie wie, czy ma, a książki widniejące w systemie nie istnieją w rzeczywistości; b) Empik ma w zasadzie co trzeba, ale nakleja durne naklejki na okładki, co powoduje ich uszkodzenie - dysponowali sześcioma egzmeplarzami "Trawy", każdy z jednakowo obdartym lakierem na okładce, ale o obniżce ceny nie ma mowy; c) Świat Książki albo ma w ilości stosowej, albo nie ma wcale, ale przynajmniej obsługa wie, co robi bez wielkiej krzątaniny. A że wpadło 20% rabatu i karta stałego klienta, to plebiscyt na ulubioną sieciówkę wygrał ostatni. Przy czym i tak wciąż zastanawiam się, czmuśmy tego po prostu nie zamówili w internetach... cóż, księgarniany szwend ma swój urok, a zwłaszcza, jeśli uczczony zostaje wieczorkiem na pysznej kawie w jakimś przytulnym miejscu.


   Ale przejdźmy do rzeczy... w tym miesiącu stosik duży nie jest, jednak, śmiem twierdzić, że jest treściwy i urozmaicony czymś szczególnym. Zacznijmy jednak od Magowych Artefaktów... Lecąc od dołu, by zachować właściwą numerację, chociaż i tak nie przybywały do nas we właściwej kolejności, ale niech tam.
1. "Trawa" Sheri S. Tepper. Jedna z książek, których opis mnie bardziej zainteresował, poza tym - zielona! A ilustracja okładkowa jest po prostu cudowna. Więcej zieleni proszę, Magu!
2. "Przedrzeźniacz" Waltera Tevisa. Objętościowo mniejszy, ale wcale nie mniej interesujący. Milczek już czytał i się był zachwycił, odpowiednio zmotywowany napisze niedługo kilka słów.
3. "Drugie odkrycie ludzkości. Norstrilia" Cordwainer Smith (musiałam wygooglać profil autora - to imię jest tak specyficzne, że odruchowo uznałam go za kobietę). Ma koteła na okładce! Fajnego koteła! I to dwie książki w jednej!
4. "Upadek Hyperiona" Dana Simmonsa. Ciąg dalszy recenzowanej już przez Milczka książki, również już przeczytana, do napisania. Dostałam spoiler zakończenia. I tak zamierzam przeczytać.

niedziela, 29 listopada 2015

Wieczorynka #3: Cuda i Dziwy Mistrza Haxerlina. Opowiadanie Jacka Wróbla

Kto nie lubi Mistrza Haxerlina? Ten chyba, kto go nie zna, ale to się da szybko nadrobić. Dotarło do nas opowiadanie Jacka Wróbla, zatytułowane tak, jak recenzowana przez nas jakiś czas temu książka, zawierające przygody "poczciwego" kupca powstałe jeszcze przed ukazaniem się wspomnianej publikacji. Poniższe opowiadanie stanowi niezależny od całości utwór; zapraszam więc do czytania (;




Cuda i Dziwy Mistrza Haxerlina

Gospoda „Cztery złote pokoje” była słynna na całą okolicę… głównie z tego, że swą nazwą po trzykroć wprowadzała w błąd potencjalnych klientów. Oferowała gościnę jedynie w dwóch pomieszczeniach, a wśród ciemnoszarej mozaiki kolorów próżno było szukać złota. Wiele słów cisnęło się na usta przy próbach opisania ich wystroju, ale najczęściej powtarzające się to „chlew", „grota" i „ciemnica". Przytaczano też całą gamę mniej cenzuralnych określeń, na dźwięk których niejedna dziewka okrywała się wstydliwym pąsem. Tylko duża dawka wyrozumiałości pozwalała w ogóle zaklasyfikować gospodę do zaszczytnej kategorii zajazdów. Ale że karczma była znana, to właśnie przed nią rozbił swój kram Mistrz Haxerlin.
– Do mnie, ludzie, do mnie! Cuda i Dziwy przybyły do Möhren! – nawoływał, zza straganu, na którym dopiero co ulokował swoje skarby. Reszta osobliwości zalegała na pobliskim wozie, zajmując każdy dostępny kawałek przestrzeni.
Mistrz Haxerlin był niskim mężczyzną. Tak mógłby stwierdzić każdy, kto przeoczył fakt, że kiedy zachwala towar, wchodzi na drewniany podest, zyskując tym sposobem kilkanaście centymetrów. Bardziej spostrzegawczy zgodnie uznawali, że był bardzo niskim mężczyzną. Głowa, pozbawiona nawet odrobinki owłosienia, lśniła w pełnym słońcu niczym wypolerowana przyłbica. Łysina równie dobrze mogła być efektem ubocznym intensywnej pracy umysłu, jak i następstwem choroby skóry – Mistrz Haxerlin wiedział, jak było naprawdę, ale nie wyprowadzał z błędu nikogo, kto chciał przypisywać jego zerową fryzurę nadzwyczajnym walorom intelektu. Purpurowe szaty zachwycały symbolami księżyca i klepsydry, wyszytymi srebrną nicią na tunice oraz fantazyjnymi kształtami dziwacznych spirali, jakie zdobiły zakończenia obszernych rękawów. Przywodziły na myśl odzienie czarodzieja, dlatego też Mistrz Haxerlin omijał szerokim łukiem większe miasta, by nie narazić się na krzywdzące miano hochsztaplera lub łgarza, jakim zwykli określać go prawdziwi adepci arkanów magii. Wolał ustronne wsie i miasteczka takie jak Möhren, gdzie istniała bardzo nikła szansa, że ktoś zarzuci mu oszustwo.

piątek, 27 listopada 2015

Innego końca świata nie będzie. "W cieniu krzyża" Tomasza Graczykowskiego

   Książki, takie jak przedstawiona poniżej nie trafiają się zbyt często. Wydawałoby się, że to z powodu tematyki, będącej odrobinę niszową z punktu widzenia fana fantastyki ogólnopojętej, nie mówiąc już o kimś, kto z nurtem niewiele ma styczności. Z okładki wołał do mnie mroczny obraz, zapowiadając dystopię z motywem religijnym, z pewnym dodatkiem cybernetyki w niewiadomym stopniu, trudno więc było długo się opierać, zwłaszcza, że ochotę na takie klimaty miałam już od dłuższego czasu. Książka okazała się być czymś nieco innym, niż tego się po niej spodziewałam, nie mogę powiedzieć jednak, że  się rozczarowałam, chociaż uczucia co do niej pozostały mi odrobinę mieszane.

   Polska, rok 2052. Patryk i Dominik już nie po raz pierwszy lądują na dywaniku pedagoga, zesłani tam za aroganckie zachowanie wobec nauczyciela na lekcji, nie oczekują jednak zbyt surowej bury, świadomi faktu, że mieli rację. Wydawałoby się, że dzień będzie taki jak każdy, pomijając nawet późniejszą bójkę między Dominkiem a miejscową grupką chłopaków wyłudzających pieniądze od słabszych. Wszystko zmieniło się, gdy wieczorem przybył do domu Patryka niespodziewany gość, znany dobrze, jak się okazuje, przez rodziców nastolatka. Co ma zrobić młody człowiek, który dowiaduje się, że ze względu na swój niezwykle wysoki iloraz inteligencji ma spędzić kilka najbliższych lat w zamkniętym ośrodku, by odbyć przyspieszony kurs wiedzy i walki, a to wszystko dla dobra kraju? Nasuwałoby się aż kilka możliwości, ale może najpierw trzeba by zobaczyć, co z tego właściwie wyniknie. Zwłaszcza, że ma się kumpla u boku.

   Tytuł książki nawiązuje do kreacji przedstawionego w niej świata, w którym wiara katolicka znalazła się w centrum uwagi, jednak zdecydowanie nie w pożądany przez jej przedstawicieli sposób.  Wśród księży szerzy się zepsucie; nie tylko pedofilia i wątpliwe więzi towarzyskie, ale i morderstwa, przez lata ukrywane przez zwierzchników. Gdy takie grzeszki zaczęły wychodzić na światło dzienne, pojawiła się lawina zgłoszeń kolejnych spraw, powodując rosnącą niechęć do religii katolickiej. W czasie, gdy Patryk i Dominik opuszczali rodzinne domy sytuacja była już stabilna, ale bardzo zła: wierzący byli prześladowani i likwidowani za milczącą aprobatą organów ścigania, ulice były więc pełne przemocy a wiara zeszła do podziemi. Można by powiedzieć, że historia zatoczyła koło (o czym nawet wspomina autor): prześladowani, którzy zmienili się w prześladujących, teraz na powrót muszą się ukrywać, by uniknąć żądnego ich krwi tłumu. Podobała mi się dokładność opisu tej części książki: pan Graczykowski zadbał o każdy szczegół, od wyjaśnienia korzeni całej masakry punkt po punkcie, przez pokazanie, jak rzecz odbiła się na społeczeństwie, zwłaszcza na młodszej jego części, z uwzględnieniem zarówno umiarkowanych w swej niechęci, jak i skrajnych jednostek, aż do przedstawienia sceny polityczno-dyplomatycznej, na której nastroje zmieniają się z napiętych w zdecydowanie wrogie w szybkim tempie. Cała wizja wydaje się być z jednej strony prawdopodobna, i momentami zastanawiałam się, czy czasem nie czeka nas coś przynajmniej podobnego; z drugiej – to niemożliwe. Prawda?...

   Klasycznie futurystyczną wizją jest wykorzystanie dzieciaków o wybitnie wysokiej inteligencji do celów rządowych; tutaj jednak wiąże się to z konspiracją, która żywo przywodzi mi na myśl „Gamedec” Marcina Przybyłka: jest wielki, międzynarodowy turniej, jest konieczność zamiany „głównego bohatera”, również tu nikt nie zorientuje się w podmianie, bo postać gracza jest ukryta. Steel Fights Graczykowskiego opiera się jednak na zupełnie innych założeniach, jest bowiem arenową walką… mechów. Polska od lat znajduje się na pierwszym miejscu tych zmagań za sprawą legendarnego już generała Karpena, wielkiego zwycięzcy, dzięki któremu nasz kraj nie kojarzy się jednoznacznie źle z kolebką wszelkiego katolickiego zła – bo newsy o zepsuciu kleru zaczęły się właśnie u nas. Wielkie mechy i pomysł z przyuczaniem do walki nimi nastolatków znany jest głównie z japońskich anime, a czytając fragmenty mówiące o tym stawały mi przed oczami sceny z Neon Genesis Evangelion, nadając Patrykowi twarz tamtejszego głównego bohatera. Jedno mi tylko nie pasuje w całej historii: wykorzystanie superinteligentnych dzieciaków dla dobra narodu – ok. Szkolenie ich w specjalnym ośrodku – ok. Walki mechów – ok. Ale po co ta niesamowita inteligencja do kierowania kupą żelastwa? Wydaje się to zbędne; w znacznej części przypadków zresztą młodzi nie nadają się do tego, będąc szczególnie uzdolnionymi w konkretnych dziedzinach, mając zdolność do błyskawicznego przyswajania wiedzy, ale żadnych zainteresowań walką, po prostu bojąc się dużych maszyn. Mimo to osoby zarządzające Ośrodkiem wytrwale szkolą wszystkich, nie chcąc wypuścić ani jednej osoby, by czasem nie umknął im „szczególny talent”, posuwając się nawet do zatrzymywania przy sobie, we względnej swobodzie ruchu, jednostek potencjalnie stwarzających zagrożenie dla towarzyszy. A jest tam takich nawet kilka.

   W tym wszystkim przewija się postać tajemniczego czarnego charakteru. Jest to najbardziej intrygujący, ale znowu nie tak nieprzewidywalny motyw; miłym smaczkiem jest to, że jego tożsamość jest nieoczywista aż do samego końca. Podejrzenie skupia się kolejno na kilku osobach, i dziwiłam się, gdy okazywało się, że to żadna z nich… Postacie Pierwszego i Drugiego są zresztą wyjątkowo dobrze skonstruowanie i opisane, ich charaktery są wiarygodne i nieprzesadzone, a Pierwszy aż się prosi, by zrobić mu małą psychoanalizę. To piękny przypadek połączenia wybitnych zdolności umysłowych z kompletnym skrzywieniem, mającym korzenie już we wczesnym dzieciństwie. Nasz główny zły jest też postacią zdecydowanie najciekawszą, przyćmiewającą „dobrego” Patryka, który przy nim wypada po prostu mdło. Brak mi w akcji Dominika, który, będąc przysłowiowy złotym środkiem pomiędzy antykatolicką mentalnością, typową dla swoich czasów, a byciem po prostu dobrze wychowanym chłopakiem z porządnej rodziny, stanowiłby ładne uzupełnienie walki między prześladowanym dobrem a ukrytym złem. W całości historii po prostu trochę zbyt dużo jest kontrastów.

   Postacią, która rzuciła mi się w oczy w dość niemiły sposób, był Robbi, chłopak opisany jako autyk, do czego autor dorzucił opóźnienie emocjonalne i specyficzny sposób wysławiania się. Postać ta jest co prawda spójna i ciekawie napisana, problem mam jednak z „diagnozą”, która nie do końca pasuje do jego faktycznego zachowania: Robbi, poza tym, że mówi rymami i wygląda jak sztandarowy przykład nerda z memów internetowych, nie zachowuje się jak osoba z autyzmem. Jest za to zdecydowanie osobą towarzyską, przejawia nawet pewną przebojowość, będąc świadomym swoich mocnych i słabych punktów. Mogę nie być precyzyjna w tym przypadku, bo nie jestem lekarzem; być może dałoby się rozpoznać w jego postaci jakieś pokrewną autyzmowi przypadłość, nie jest on jednak zdecydowanie klasycznym jego przykładem, co powinno zostać stwierdzone przez kadrę Ośrodka, która również brakiem pomyślunku się przecież nie charakteryzuje.

   Mocną stroną książki jest akcja; sceny walk, nie tylko podczas treningu mechów, są opisane barwnie i dają jasny obraz sytuacji. Bardzo miłym smaczkiem są też postacie hakerów, występujących tu często. Autor pokusił się o dokładny opis każdorazowo przy wszelkich działaniach wirtualnych, a że mamy na tapecie najlepszych z najlepszych (nie tylko współcześnie, ale i w czasach dawniejszych: postać Insane, który zaczął pracować dla rządu, po prostu musiała w książce zaistnieć), to i technikaliów nie zabrakło. Cieszy mnie fakt, że umiejętności hakerskie nie zostały przyporządkowane jedynie „tym złym”, bo jest to zdecydowanie jeden z ciekawszych motywów, pasujący idealnie do dystopijnych klimatów i osób ze znacznie wyższym od przeciętnego ilorazem inteligencji.

   „W cieniu krzyża” wydaje się być książką kontrowersyjną ze względu na pozornie antykatolicki charakter; nie należy jednak tak tego rozumieć, jako że wyraźnie zaznaczono, że problemy na wyższych szczeblach, choć występują też u „normalnych” ludzi, nie przekładają się na wierzących jako całości. Przy całej otoczce rozwiewających się złudzeń znajdzie się i zwrot w przeciwną stronę: zachowywane często, choć w ukryciu, idealistyczne przesłanie chrześcijaństwa: nie krzywdzenie bliźniego, pomaganie słabszym, powierzanie swoich lęków i słabości bogu, ogólne bycie dobrym człowiekiem. To wszystko jest schowane pod grubą warstwą zniszczonego moralnie społeczeństwa, nawykłego do przemocy i częściowej anarchii; daje nadzieję na odrodzenie wartości kiedyś, w przyszłych czasach. Ten motyw może zostać jednak odebrany dwojako: jako jasna iskierka w wszechogarniającym mroku Polski za lat kilkadziesiąt, albo… po prostu jako mdły i patetyczny. Tu czytelnik musi rozważyć sam, jak to widzi, gdyż odbiór przesłania może być bardzo osobisty w tym przypadku. Mnie – niestety to nie przekonuje.

    Książka opatrzona jest okładką, której grafikę wykonał sam autor; to, że dobrze oddaje klimat całości i pokazuje do razu motywy przewodnie występujące w niej, jest rzeczą oczywistą, jednak podoba mi się już ze względu na kolorystykę i cybernetyczny design. Co do strony technicznej, pojawiały się zarzuty co do problemów z korektą, poza kilkoma literówkami nie znalazłam jednak większych potknięć, uznaję więc, że pod tym względem ebook Gonety stoi może nie na bardzo wysokim, ale zdecydowanie na przyzwoitym poziomie. Właściwą powieść poprzedza słownik występujących w niej pojęć, co ze względu na wykreowaną, specyficzną, wirtualno-realną rzeczywistość może okazać się przydatne; ja w większości pominęłam czytanie go, obiecując sobie wrócić w to miejsce w razie jakichś trudności; przydało się to w przypadku nazw programów. Dodatkowym elementem jest mapa budynku, w którym toczy się akcja. Lubimy mapy. Nie tylko dlatego, że pozwalają prześledzić ważne wydarzenia punkt po punkcie.

   Ogółem można uznać, że „W cieniu krzyża” to opowieść o Hogwarcie dla młodych hakerów, w którym, zamiast magii, uczniowie przyuczani są do walki w maszynach; to bardzo powierzchowne i oklepane skojarzenie, jednak było pierwszym, co przyszło mi na myśl, gdy przeczytałam o tajemniczym osobniku, zabierającym szczególnie uzdolnionych nastolatków do „szkoły”. Klimat i tematyka są nietypowe, i nie każdy czytelnik się do nich przekona, nawet jeśli jest fanem fantastyki; mi jednak brakowało tematu znanego z gry karcianej „Android: Netrunner”, z tym większą przyjemnością chwyciłam w dłonie (a może raczej: w czytnik) powieść pana Graczykowskiego. Mogę ją polecić, choć z zastrzeżeniem, które poczyniłam wyżej: nie każdy się tym odnajdzie, mając z jednej strony dzieciaki za bohaterów, a z drugiej mroczny, okrutny nastrój z pojawiającymi się czasem drastycznymi fragmentami, która to mieszanka została okraszona dodatkowo wielkim kryzysem wiary. Ale, z drugiej strony – czy to nie brzmi jak ciekawe wyzwanie?

Za możliwość przeczytania książki dziękuję autorowi.
Recenzja napisana dla portalu Sztukater.

Dane ogólne:
Tytuł oryginału: W cieniu krzyża
Autor: Tomasz Jacek Graczykowski
Wydawnictwo: Goneta.net
Rok wydania: 2015
Liczba stron: 365

czwartek, 26 listopada 2015

Wieczorynka #2:"Order" Marcina Jamiołkowskiego - fragment powieści

Pisałam jakiś czas temu recenzję jednej z książek Marcina Jamiołkowskiego - Okupu krwi (recenzja w linku), który wrażenia wywołał zdecydowanie pozytywne, tymczasem już niedługo, bo w grudniu, możemy spodziewać się drugiej części, zatytułowanej "Order". Mamy zaszczyt i przyjemność przedstawić jego fragment, zapraszam więc do czytania (;




Wyścigi konne pasjonowały mnie, odkąd pierwszy raz pojawiłem się na warszawskim Służewcu. Niestety, pasja ta objawiła się w zgubny sposób: w postaci hazardu.
Ojciec lubił patrzeć na ścigające się konie. Zabrał mnie ze sobą na tor, kiedy miałem czternaście lat.
– To miejsce przypomina mi o twojej matce, Herbercie. Często tu bywaliśmy. Zwykle stawaliśmy o tam, pod samą bombą. – Machnął ręką w stronę okrągłego budynku, na szczycie którego pyszniła się czerwona kula. – Kiedy ta kula, bomba właśnie, jedzie do góry – na szczyt masztu – rozpoczyna się wyścig. W maszynie startowej, w której stoją konie,  otwierają się drzwi i rusza gonitwa. Stąd powiedzenie „bomba w górę”.
Kiwnąłem głową i rozejrzałem się, zafascynowany. Staliśmy przy padoku, wokół którego przed każdą gonitwą oprowadzano konie. Niektóre były spokojne, wręcz majestatyczne, a inne parskały nerwowo. Piękny wierzchowiec o ciemnym, wręcz czarnym umaszczeniu zarżał i na chwilę stanął na tylnych nogach. Prowadzący go młody chłopak zaczął uspokajać zwierzę. Klepał konia po szyi i coś do niego mówił.
– Wiedzą, że zaraz będzie wyścig i denerwują się, zupełnie jak ludzie – powiedział ojciec.
Konie zostały sprowadzone z padoku i po kolei dosiadali ich jeźdźcy. Jakże oni byli mali! W kolorowych kurteczkach i czapkach przypominali krasnale.
Powiedziałem to ojcu. Roześmiał się.
– Są drobni, bo muszą ważyć jak najmniej.
Coś jeszcze mi tłumaczył, ale ja już pobiegłem w stronę toru. Dogonił mnie dopiero przy ogrodzeniu.
– Popatrz, teraz jadą spokojnie, nie męczą koni. Ustawią się w maszynie, tam, po drugiej stronie toru. Kiedy konie ruszą, będą biegły w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara. Inaczej niż na przykład we Wrocławiu, gdzie wyścig odbywa się w drugą stronę, czego przyczyną jest...
Znowu nie słuchałem, usiłując znaleźć dogodną pozycję, bo właśnie przede mnie wepchnęła się pani w wielgaśnym kapeluszu, przesłaniając mi wszystko.
– Chyba nie powinienem... – powiedział ojciec. – Ale może chcesz postawić na któregoś konia?
– To znaczy zgadywać, który wygra? – zapytałem. – Skąd mam to wiedzieć? Jest ich tu chyba z dziesięć.
– Dokładnie dwanaście – odrzekł ojciec, zaglądając do małej, zielonej książeczki, którą ściskał w ręku. – Może wybierz tego, który najbardziej ci się spodobał. Albo jakiś szczęśliwy numer. A może imię konia.
Zajrzałem mu przez ramię i przeczytałem informacje o zbliżającej się gonitwie.
Na dwóch stronach, w tabelce, rozpisano numery startowe koni, ich imiona, nazwiska dżokejów, właścicieli i trenerów oraz serie liczb i dat, które określały wyniki koni w poprzednich wyścigach. Wszystko to było dla mnie wtedy czarną magią. W przenośni, rzecz jasna.
Uśmiechnąłem się, czytając dziwaczne imiona koni.
Lucky Fury, Nikodem, Przebieraniec... Nie miałem pojęcia, co wybrać. Zdecydowałem się na swojsko brzmiącego Warszawiaka z numerem czwartym.
Chciałem wydębić od ojca parę złotych, ale powiedział, żebym skorzystał z własnych oszczędności.
– Powiedz, że chcesz zagrać czwórkę z góry – krzyknął jeszcze za mną.
Zdążyłem w ostatniej chwili. Ściskając w ręku bilet, wróciłem do ojca w chwili, kiedy z głośników rozległ się okrzyk komentatora:
– Rrrruszyły!
Z daleka konie przypomniały małe figurki z plasteliny. Z zazdrością popatrzyłem na wyposażonych w lornetki sąsiadów, którzy mogli obserwować, co dzieje się po drugiej stronie toru.
– Spokojnie – powiedział ojciec, kładąc mi dłoń na ramieniu. – Wszystko rozegra się na finiszu.

niedziela, 22 listopada 2015

Ride the wave, dude! - John Brunner, "Na fali szoku"

Wszystko płynie – mawiał Heraklit. Świat dookoła nas zmienia się w zastraszającym tempie i nadal przyspiesza, wymuszając na nas ciągłe dopasowywanie się do coraz to nowszych, coraz szybszych, coraz mniej przebaczających realiów. O ile wygodniej byłoby móc po prostu zmieniać się razem z nimi, na bieżąco usuwać cechy zbędne, a na ich miejsce nabywać użyteczniejsze? Właśnie kimś takim jest bohater omawianej dziś powieści – oto "Na fali szoku" Johna Brunnera, po raz pierwszy wydana w Polsce ledwie półtorej miesiąca temu, mimo że pierwszy raz poszła do druku już w 1975 roku. I chociaż od dnia premiery minęło czterdzieści lat, zadziwiająco trudno o powieść, która byłaby bardziej na czasie.

Niedaleka przyszłość, to znaczy – początek XXI wieku. Stany Zjednoczone przeistoczyły się w oligarchiczne państwo policyjne korzystające z zaawansowanych sieci komputerowych i telefonicznych, by subtelnie manipulować opinią publiczną. W następstwie kryzysu ekonomicznego wywołanego trzęsieniem ziemi, które zruinowało obszar San Francisco, szerzy się ubóstwo, zaś ci, którzy jeszcze trzymają się krawędzi przetrwania, żyją w stanie ciągłego lęku o własną przyszłość. Wypalenie zawodowe i depresja, tutaj zwane przeciążeniem, zbierają żniwo wśród współczesnych ludzi. Wszyscy biorą leki na uspokojenie, a telefon zaufania jest solidną opcją na biznes.

Na arenie światowej także zmieniło się wiele. Wyścig zbrojeń ustąpił miejsca innej formie międzynarodowego współzawodnictwa – "wyścigowi mózgów". Trwają poszukiwania prawdziwej mądrości, obecnie najważniejszego czynnika, który może zagwarantować supremację. To dlatego we wszystkich wielkich krajach świata, tuż pod nosem nieświadomych niczego obywateli, powstają jak grzyby po deszczu sekretne programy i placówki naukowe, których celem jest wyzwolenie ukrytego w ludzkim mózgu potencjału – za wszelką cenę i do diabła z etyką.

Nick Halflinger, znany też pod co najmniej dwudziestoma innymi nazwiskami, jest byłym pensjonariuszem Tarnover - jednego z takich ośrodków. Wyposażony w niewiarygodne zdolności będące skutkiem przeprowadzanych na nim eksperymentów oraz pozyskanego tam wykształcenia jest w stanie, korzystając wyłącznie z budki telefonicznej, w ciągu jednej nocy kompletnie przeprogramować własną osobowość. To właśnie dzięki temu talentowi przez ponad sześć lat udaje mu się uciekać przed poszukującymi go rządowymi agentami. Ciągle w drodze, ciągle zmieniając twarze, profesje i charaktery, Halflinger usiłuje znaleźć lek na szok przyszłości – przypadłość współczesnego mu świata. Jeden popełniony błąd – jedna chwila słabości – kosztuje go wreszcie z trudem wywalczoną wolność.

sobota, 21 listopada 2015

Od jutra nie piję. "Król Wron" Szymona Kruga

   W ponure, ciemne jesienne wieczory czasem ma się ochotę poczytać coś, co nie tylko współgrałoby z klimatem otoczenia, ale wręcz otworzy wyobraźnię na wszystko, co mogłoby się w tych mrokach czaić. Nie chce się jednak klasycznego horroru, zbyt trywialnego czasem; potrzeba książki, która w bardziej subtelny, bądź po prostu przewrotny sposób skłoni czytelnika do zastanawiania się, co może czaić się na zewnątrz. Widząc ilustrację okładkową „Króla Wron” Szymona Kruga pomyślałam, że może to być właśnie taka książka, jakiej akurat mi potrzeba. Nie pomyliłam się.

   Adam jest redaktorem – „poprawiaczem”. Jest też osobą zupełnie przeciętną, nie ma partnerki życiowej (a raczej ma, co imprezę – inną…), życie dzieli między pracę, zabawę i spotkania z jedyną osobą potrafiącą z nim wytrzymać dłuższy czas, czyli Eliaszem. Zaczyna się banalnie, wręcz zniechęcająco: pijany Adam wraca późną nocą z imprezy, rozmyślając o tym, jak by tu możliwie bezboleśnie dotrzeć do domu. Wybiera drogę przez park i, wiedziony pijacką kurtuazją, przemawia dwornie do siedzącej na bramie wrony. Ta spogląda na niego, raz, drugi, po czym… uśmiecha się i odpowiada. Prawdziwy problem zaczyna się jednak, gdy spośród wron wyłania się przygarbiona, ubrana w łachmany postać tytułowego króla i po prostu okłada bohatera laską. Adam budzi się w szpitalnym łóżku, z przyjacielem u boku, próbując sobie przypomnieć, kto właściwie go sprał i za co, a wszystko przedstawić tak, by ktoś mu uwierzył… to jednak nie koniec przygód, bo nocą przy jego łóżku pojawia się kolejne tajemnicze indywiduum, Wiąz, równie złachmianiony, cuchnący niemożliwie i tak samo lubujący się w przemocy, a nade wszystko ciekawy, czego też poprzedni tajemniczy gość od Adama chciał. A dalej są już tylko schody w coraz mniej realne rejony.

   Akcja szybko przechodzi z rzeczywistości w coś przypominającego trochę koszmarny sen po przeczytaniu horroru z psychiatrykiem w roli głównej. Motyw szpitala psychiatrycznego pokazuje się w książce już niemal na wstępie i trzyma się mocno, stanowiąc bramę do dalszych wydarzeń, zdecydowanie mniej realistycznych, choć mających miejsce w rzeczywistości. No bo czy istnieje lepsze do tego miejsce? Z jednej strony pacjenci, z których każdy reprezentuje sobą inny poziom życia w swoim świecie (chociaż chorób psychicznych z prawdziwego zdarzenia można się tu dopatrzeć niewiele, jeśli w ogóle), z drugiej administracja ośrodka, profesjonalna, biurokratyczna do bólu, współczująca i chętna do pomocy tak, że aż to przysłowiowo bokiem wychodzi, nie wspominając już o tym, że z miejsca czuje się w tym nieszczerość. Psychiatryk ma też, oczywiście, własną hierarchię ważności pośród pacjentów, a Adam, z racji tego, że zjawił się tam z własnej woli w chęci znalezienia racjonalnego rozwiązania nieracjonalnych problemów, pozostaje bardzo na uboczu i niemal od razu staje się obiektem zainteresowań co paskudniejszych jednostek. Tam też wychodzi na jaw, co właściwie wronia postać spotkana w parku mu zrobiła.

niedziela, 15 listopada 2015

To mógł być każdy. "Ród" Emila Strzeszewskiego

   Są książki, które czyta się z przyjemnością, takie, które przebyć trudno, a nawet zdarzają się totalnie obojętne. Wśród nich zdarzają się oczywiście też mieszanki kilku z tych cech i parę takich, które pod konkretne kategorie podciągnąć trudno. Jest też jeszcze jedna opcja: książki dziwne. Takie, które ciężko nie tylko przyporządkować do jednego gatunku literackiego; problem pojawia się już wtedy, gdy próbuje się zdefiniować swój stosunek do nich po przeczytaniu, i niekoniecznie musi być to spowodowane wadami w samej powieści, ale faktem, jak wiele autor pozostawił do domyślenia się czytelnikowi. Jedną z takich książek był dla mnie „Ród” Emila Strzeszewskiego.

   Początek jest mocny: matka z dzieckiem jadą autem, a może raczej pędzą z całą szybkością w stronę policyjnej blokady. Chłopiec zadziwiająco racjonalnie rozważa fakt, że najpewniej oboje za chwilę zginą, a matka zachowuje się, jakby była zdesperowana i zdecydowana na śmierć, zamiast dać się złapać. Prosto z tej sceny przechodzimy do zupełnie innej: opowiadania dziewczyny, pracującej jako dama stolikowa: pełni rolę swoistej przynęty na potencjalnych klientów baru. Po prostu siada tak, by być dobrze widzianą z okna i przyciągać spojrzeniem ludzi. Ci przychodzą, siadają, piją, rozmawiają chwilę… ale to już nie jej sprawa. W Babilonie pracuje też barman, który, będąc mistrzem w swoich fachu, podobno nigdy nie wypił ani kieliszka. Jego postać intryguję naszą bezimienną bohaterkę, która próbuje nawiązać z nim bliższą znajomość, jednak prowadzi ją to do bardzo specyficznego miejsca, będącego ostoją ludzi, którzy widzieli w życiu za dużo.

   Opowieść dzieli się na cztery rozdziały, które początkowo wydają się być osobnymi historiami, powiązanymi jedynie luźno miejscem akcji, a raczej okolicą, w której się one rozgrywają. Klub Stoik i dzielnica, w której się mieści to miejsce znane każdej z postaci, zawsze mające opinię wątpliwego i odwiedzanego przez miejscowe szajki. I powiem od razu, co podobało mi się w „Rodzie” najbardziej: stopniowe, powolne odsłanianie powiązań, reguł rządzących miastem i społecznością, tego, jak łączą się ze sobą poszczególne wątki i co wspólnego ze sobą mają nie tylko dzieciak z rozbitego samochodu i stolikowa dama, ale też: stary gliniarz, wolontariusz z domu starców, stróż z mostu samobójców i przywódca gangu. To wszystko dzieje się na oczach oniemiałego ze zdumienia czytelnika, dając mu poczucie niepewności tego, co się zaraz wydarzy i co jest prawdą; intryga, którą stworzył Strzeszewski jest skomplikowana, nieprzewidywalna i wielopoziomowa. Zainteresowanie historią wzrasta w trakcie czytania, od lekkiego zniechęcenia panującym w opowieści klimatem, gdy okazuje się, że motyw pędzącego samochodu nie jest tym, który będzie dominował, zastąpiony przez statyczny i ponury obraz miasta i podobnie pokazanych bohaterów, aż do pełnej napięcia fascynacji. To po prostu przemyślana i genialnie opowiedziana historia.

wtorek, 10 listopada 2015

Pacyfistom na ratunek, czyli "Odyssey One: Rozgrywka w ciemno" Evana Currie

   Military science-fiction, czy nie brzmi to jak coś, w czym znajdą coś dla siebie osoby będące wielbicielami aż dwóch gatunków literackich? A może wręcz przeciwnie, i jedni, i drudzy uznają, że nic tu po nich, bo to za dużo kombinacji? Obstawiam to pierwsze, jako że ani samo pojęcie, ani tego typu mieszanka nie jest  już od dawna niczym nowym, bo też i przestrzeń kosmiczna sama się czasem prosi o to, by być miejscem starć. Nie sposób też dołożyć do tego opcji kontaktu z obcą cywilizacją (i żeby to tylko jedną!), oczywiście będącą na wyższym stopniu rozwoju niż ziemska, z wyglądu możliwie dziwną i przeważnie wrogo nastawioną. No, chyba żeby było inaczej… I właśnie tak troszkę inaczej jest w przypadku cyklu Odyssey One Evana Currie, z którego pierwszym tomem przyszło mi się poznać i zmierzyć.

   Odyseja jest statkiem nowym, wyposażonym w najnowocześniejszy napęd tachionowy („Że jaki?” Tachiony to cząstki poruszające się w próżni szybciej niż światło, ale to czysta teoria póki co), pozwalający dokonywać skoków w przestrzeni kosmicznej na ogromne odległości. Zbudowana dość szczególnie, bo na wzór klasycznego, morskiego okrętu, Odyseja zbiera załogę – najlepszych z najlepszych – i wyrusza w próbny rejs, mający przetestować jej możliwości i doszkolić ekipę, by działała w możliwie najefektywniejszy sposób na tym, jak na razie eksperymentalnym typie statku. Kapitan Weston postanawia odrobinę zboczyć z kursu, by dać podwładnym i sobie okazję do wypróbowania broni, gdy dochodzi do nich, przekazane drogą radiową, wezwanie o pomoc. Podążając za sygnałem znajdują kapsułę ratunkową z umieszczoną w niej kobietą. Coś się jednak nie zgadza…  Rozbitek jest co prawda człowiekiem, ale badania przeprowadzone przed wyjęciem jej ze schronienia wskazują pewnie niepokojące odchylenia od normy, co więcej, jak się okazuje, nie pochodzi ona z Ziemi. I potrzebuje pomocy.

   Cała historia zaczyna się banalnie, aż wionie od niej „Obcym” przez takie a nie inne zawiązanie akcji. Wiemy przecież jak skończyło się to w przypadku niejakiej Elen Ripley, prawda? Aż chciałoby się krzyknąć, żeby spadali, bo to źle się skończy… i dobrze, że nie można, bo to, co dzieje się dalej, totalnie odbiega od historii o znanych nam z filmów, słodziakowatych kosmitach. Tu jest zupełnie inaczej: skonfliktowane strony, a raczej jedna najeżdżana i skutecznie wyżynana przez drugą, początkowo są jedynie obserwowane przez oniemiałych z zaskoczenia ziemian, ale, jak stwierdza Weston, nie można się bezczynnie przyglądać zwykłemu ludobójstwu, nawet będąc daleko od Ziemi, nie mającej pojęcia co się dzieje kawałek od niej. Akcja rozwija się wręcz zaskakująco pomyślnie dla Odysei i jej załogi (przynajmniej na początku), a obca cywilizacja, którą spotyka i przy okazji próbuje ratować, okazuje się być im nawet zbyt „bliska”: zaskoczył mnie pomysł z równoległą ewolucją, chociaż w starciu „oni konta my” wcale nie jest jednoznaczne to, kto jest lepszy, pomimo wyraźnej różnicy w „wieku” obu nacji. A jest jeszcze strona trzecia, atakująca…

niedziela, 8 listopada 2015

Zapomnij o śmierci - "FUTU.RE" D. Głuchowskiego

"No dalej, sukinsyny, chcecie żyć wiecznie?", pytał sierżant Daniel "Dan" Daly w okopach pod Belleau Wood. I chociaż okrzyk ten miał ledwie zagrzać do boju przelęknionych przeważającymi siłami wroga żołnierzy, porusza kwestię bardzo ważną, choć powszechną jak powietrze – strach przed śmiercią. Boimy się odejść, boimy się tego, co czeka nas potem, boimy się zostawić nasze sprawy bez rozstrzygnięcia i naszych bliskich bez opieki - już na zawsze. I chociaż prędzej czy później większość z nas godzi się z myślą, że nic nie trwa wiecznie, raz na jakiś czas pojawia się myśl – co by było, gdyby nie było obowiązku umierać? Próbą odpowiedzi na właśnie to pytanie jest dość młoda jeszcze powieść Dimitrija Aleksiejewicza Głuchowskiego, "Futu.re".

Tak więc – dzięki wszechpotędze biotechnologii pokonaliśmy śmierć. Wystarczy drobna wirusowa inokulacja (a partia obecnie rządząca zadbała już o to, by był on dosłownie wszędzie, nawet w wodzie pitnej), a ofiara przestaje się starzeć. Już na zawsze. Konsekwencji takiego stanu rzeczy nie trzeba szukać daleko – w krótkim czasie zrobiło się nas zdecydowanie zbyt wielu. W przyszłości mieszka się w sześcianach dwa na dwa na dwa metry, metro jest jeszcze bardziej zatłoczone, podobnie na ulicach piętrowych aglomeracji sięgających aż powyżej chmur tłum nigdy nie ustaje. Dlatego, aby uniknąć jeszcze większego przeludnienia, surowo zabroniono posiadania dzieci. Na straży tego zakazu czuwa paramilitarna formacja - Falanga. Skryci za maskami wyobrażającymi oblicza greckich bóstw, jej członkowie, zwani Nieśmiertelnymi wyszukują nielegalnych ojców i matki, ścigają ich i dopadają, stawiając przed wyborem – aborcja albo... akceleracja. Akcelerator – to kontra na wirus nieśmiertelności. Powoduje, że w ciągu dziesięciu lat zaszczepiony w błyskawicznym tempie usycha i więdnie. To koncentrat z najstraszliwszego wroga człowieka – starości. W ten sposób liczba ludzi w Europie utrzymuje się na stałym poziomie. W ten sposób wszyscy ludzie w sędziwym wieku traktowani są na równi z, nie przymierzając, trędowatymi, a na dzieci patrzy się z niesłabnącym zgorszeniem.

717, prywatnie Jan, główny bohater powieści, jest Nieśmiertelnym – i Nieśmiertelnym świetnym w swoim fachu, zajadłym i bezlitosnym służbistą. Nie ma jednak szczęścia, wszak pomimo tych przymiotów tak pożądanych u ludzi jego profesji pozostaje nędznym zastępcą dowódcy oddziału. Skazany na ciasny pokoik w mieszkalnym megabloku i cierpiący z powodu ciągłych ataków klaustrofobii, zasypia tylko dzięki uderzeniowej dawce gorzałki. Jednak pewnego dnia coś w końcu ma się zmienić – oto kontaktuje się z nim sam senator Erich Schryer, oferując mu szansę, by wreszcie się wybić. Musi tylko upozorować wypadek w czasie rutynowej procedury i w ten sposób zabić Jesusa Rocamorę, politycznego przeciwnika Schryera. Zgadzając się na popełnienie tego drobnego niedopatrzenia, uruchamia całą kaskadę zdarzeń, która na zawsze odmieni jego życie... Ale nie w sposób, w jaki by się tego spodziewał.

sobota, 7 listopada 2015

Do piekła i z powrotem do piekła - "Hyperion" Dana Simmonsa

Bywają powieści, których recenzje naprawdę trudno pisać, by nie przerodziły się w litanię zachwytów, takie, które od pierwszych stron hipnotyzują i wciągają, a stopniowo, krok po kroku odkrywane przyprawiają o szczere zdumienie. To rzadkie zjawisko, szczególnie dla malkontenta takiego jak ja. Z tym większą przyjemnością stwierdzam zatem już teraz – "Hyperion" Dana Simmonsa jest właśnie taką książką. Dlatego z góry przepraszam, jeśli tych moich zachwytów będzie tu za dużo. Po prostu nie da się inaczej.

Ostatnie pięćset lat istnienia ludzkości było okresem wielkich i burzliwych zmian: eksploracja Kosmosu, bunt sztucznych inteligencji na wielką skalę, a potem niepewny sojusz z nowo powstałym Technojądrem, długa i bolesna śmierć naszej ojczystej planety, w sercu której nagle otworzyła się czarna dziura, czy wreszcie wielka schizma, w czasie której ludzkość podzieliła się na Sieć – wielki konglomerat planet skolonizowanych przez człowieka – i Wygnańców, odszczepieńców i barbarzyńców, którzy wymówili posłuszeństwo federacji. Jesteśmy w stanie podróżować w ułamku sekundy na odległości rzędu całych lat świetlnych dzięki technologii transportali, a nasza broń jest tak potężna, że wojna – za wyjątkiem wojny z Wygnańcami – stała się zbędna. Jednak właśnie za sprawą Wygnańców to wszystko może wkrótce przeminąć, rozsypać się jak popiół na wietrze.

Istnieje jednak nadzieja. Na odległej planecie Hyperion, daleko poza wpływami Sieci, w mitycznych Grobowcach Czasu, gdzie czas wydaje się płynąć wstecz, żyje mityczna, niemal boska istota. Chromowany kolos o ostrzach zamiast rąk i oczach barwy nienawistnych rubinów, Dzierzba, może znać sekret, który nas ocali. Jednak Dzierzba nie jest łaskawym bogiem – z siódemki pielgrzymów wysłuchany zostanie tylko jeden, podczas gdy reszta będzie musiała umrzeć, nabita na gałęzie stalowych drzew. Każdy z tych siedmiu pielgrzymów – Konsul, Żołnierz, Ksiądz, Detektyw, Templariusz, Naukowiec i Poeta – ma swoją historię, własne pobudki, które nim kierują i własny powód, by podjąć tę niebezpieczną pielgrzymkę. Ale to nie wszystko! Jeden z członków załogi jest szpiegiem, którego celem jest sabotowanie tej ostatniej nadziei całej ludzkości. Pozostali muszą go w porę odkryć i powstrzymać, zanim osiągnie swój cel...

Z powyższych słów można sądzić, że mamy do czynienia z czymś na wzór typowej space opery, z domieszką intrygi oraz krwawym zwrotem na sam koniec. Nic bardziej mylnego. W "Hyperionie" każdy fan fantastyki naukowej znajdzie coś dla siebie: klasyczne hard sf ze scenami kosmicznych bitew, cyberpunkowa opowieść szpiegowska, nieco powieści przygodowej, thriller o mocno wyeksponowanym motywie religijnym, a nawet dramat – ten niezwykły miszmasz gatunków czasem pokrewnych, a częściej zaskakująco przecież odrębnych, mogło się udać osiągnąć tylko w jeden sposób.

wtorek, 3 listopada 2015

More Books! #8 Październik-listopad, recenzenckie piekło, oraz Artefakty!

Miesiąc po miesiącu stosiki, ach, jak dawno tego nie było... to naprawdę radość, móc wrócić do comiesięcznego chwalenia się zdobyczami, nawet jeśli nie wszystko z nich udaje się przeczytać... strażnicy domowych biblioteczek rozumieją :3 Chwilowo nadal jesteśmy na etapie życia prowizorycznego, więc i półek brak (tym razem totalnie, nie tylko "dużo, ale nadal za mało...), większość książek moich i Milczka zamieszkuje nadal ciepłe pielesze domów rodzinnych, moje w dodatku nadal popakowane w torby po ostatniej przeprowadzce... cóż, jeszcze chwilę poczekają, żeby mogły się bezpiecznie sprowadzić jak tylko mieszkaniowe zawirowania się uspokoją. Nowe nasze miejsce zamieszkania ma spory potencjał pod tym względem, niestety ma też sporo braków, które nadal próbujemy zwalczyć. Ale do rzeczy. Na blogu zrobił się znów spory ruch pod względem ilości egzemplarzy recenzenckich, jest ich coraz więcej, i każda kolejna propozycja grzeje serducho bardziej, czego nie da się nie docenić w te coraz chłodniejsze dni. Swoją drogą: czy ktoś wie, gdzie można dostać egzemplarz recenzencki kocyka, najlepiej takiego wielkiego i grubaśnego?... (;

1. Zacznijmy może od nowych kontaktów, czyli pochwalmy się tym, czym już chwaliliśmy się na fanpage'u bloga. Nawiązaliśmy współpracę z wydawnictwem MadMoth Publishing, z czego radujemy się bardzo, jako że zachwyciło nas oprawą wizualną własną i książki, którą wydali. "Król Wron" Szymona Kruga, bo o tej książce mowa, został już przeczytany, zapewnił odpowiednią dozę emocji, a zachwyty nad nim pojawią się w ciągu najbliższych dni.


2. Kolejna miła niespodzianka to trzeci zeszyt "Lisa" wraz z bonusem, czyli komiksem "Incognito" od wydawnictwa Sol Invictus Komiks. "Lis" został w trybie natychmiastowym zrecenzowany, ci, którzy czytali, wiedzą jak bardzo nam się podobał.



No dobra, nie wytrzymam dłużej, muszę to napisać już. Oto książki z serii "Artefakty" od Maga, których recenzje ukażą się wkrótce...

wtorek, 27 października 2015

Z Koszyka Czarownicy #1: Werbena Cytrynowa

Nadszedł wreszcie czas, by zająć się dawno obiecywanym, nowym-nie nowym cyklem notek na blogu. Pomysł tak na pierwszy rzut oka wydaje się może nie do końca współgrać z ideą bloga książkowego, wyjasnię jednak: Kącik Herbaciany, chociaż pokrewny tematycznie, nie do końca pasuje do zamysłu; ziółka chodzą za mną od dawna, a cykl "Z Koszyka Czarownicy" ma swoje korzenie na moim poprzednim blogu, gdzie powstały jego trzy odsłony, obejmujące jednak zioła w zastosowaniu urodowym. Tym razem chce wziąć je pod lupę bardziej pod względem pijalności i przydatności na ewentualne dolegliwości, walorów smakowych, najkorzystniejszych mieszanek, a to wszystko w mojej najulubieńszej atmosferze ciepłego miejsca przy kominku, gdzie, siedząc pod kocykiem z książką w ręku, w drugą można wziąć parujący i pachnący ziołowo kubek.

Dla chętnych, odcinki urodowe można poczytać tu:
* Aloes
* Henna
* Skrzyp.

Długo się zastanawiałam co wybrać na pierwszy odcinek tutaj, i po kilkukrotnym przegrzebaniu pachnącego koszyczka wybrałam wreszcie jedno z moich ulubionych aktuanie ziół, czyli werbenę cytrynową.
Źródło: ogrodywgumowie.pl

Werbena, a raczej w tym przypadku, dokładnie Lippia trójlistna, to niepozorna roślinka o długich, jasnozielonych liściach, lubiąca ciepło. Naturalnie występuje w Argentynie, ale uprawiana jest też w Europie. Na grządce rośnie jako ładny, półmetrowy krzaczek, można ją też znaleźć w formie doniczkowej, trochę jednak mniej okazałej, bo dorastającej jakoś do 15 cm. Jest jednak nie najłatwiejsza w hodowli: potrzebuje światła, stałej wilgoci i ciepła, ma swoje specyficzne wymagania co do doniczki i gleby, a wszelakie niedogodności karze obsychającymi liśćmi, czyli: działaj tylko jeśli umiesz i masz czas, by się nią dobrze zająć. Ja na razie nie mam, a szkoda. Dobrze pielęgnowana kwitnie w okresie letnio-jesiennym, dając mnóstwo drobniutkich, białych kwiatków o intensywnie cytrynowym zapachu. Mnie osobiście kusi to bardzo, jako że i jej liście można wykorzystywać zarówno świeże, jak i suszone.

Werbena poleca się do regularnego picia, jako że ma bardzo przyjemny, ziołowo-cytrynowy smak, przypominający odrobinę melisę, lecz intensywniejszy w kierunku cytryny, i podobny, charakterystyczny zapach, który działa niesamowicie relaksująco. Szczególnie poleca się picie werbeny osobom cierpiącym na migreny jako uzupełnienie terapii, i z tego można już łatwo wywnioskować, że i na zwykłe, okazyjne bóle głowy się nada. Sprawdzone - działa; nie ma nic lepszego niż kubek gorącej herbatki z werbeny po ciężkim dniu. Osobiście, mogę polecić picie jej tym, którzy cierpią, jak ja, z powodu zmian pogody w połączeniu z różeńcem górskim.

poniedziałek, 26 października 2015

Na tropie Lisa. "Lis #3: Próba charakteru", recenzja komiksu

   Od recenzji drugiego zeszytu „Lisa” zdążyły minąć prawie trzy miesiące, tyle też mniej więcej dzieli premierę „dwójki” od jej kontynuacji, zatytułowanej „Próba charakteru”. Komiks ten trafił do mnie dopiero w ostatnich dniach i nie mogłam doczekać się, by wziąć go w swoje ręce, zważywszy też na fakt, że całość w stosiku kusiła położona bezczelnie na pobliskim stoliku… Z poprzednich tekstów łatwo było wywnioskować, jak bardzo przypadła mi do gustu postać Gabriela, który, jak na superbohatera, jest po prostu wyjątkowy i wyjątkowo polskiemu czytelnikowi bliski… ale o tym zaraz.

   „Próbę charakteru” rozpoczyna scena ucieczki – osoby, które czytały wiedzą, a reszcie podpowiem, że Lisek ucieka przed Strażnikiem, zdecydowanym spuścić mu srogi łomot. Przy okazji tego starcia ucierpiało sporo niewinnych osób, w tym znajoma Gabriela, Zuza, którą zdążył on jeszcze uratować, podnosząc samochód, który przygniótł pannie nogę. Gabryś z trudem dociera do domu, czuje się tragicznie, jest przerażony i skrajnie zmęczony, więc po prostu pada na łóżko i śpi przez dwa dni. W tym czasie pojawiają się nowi bohaterowie: dwójka policjantów, którzy wpadają na trop jednego z panów, którym najpewniej jest Strażnik.

   Akcji w tej części jest niewiele, końcowa scena ucieczki jest króciutka i następuje po niej moment niżu psychicznego i fizycznego Lisa, którego możemy obserwować w zupełnie innym, nie-bohaterskim ujęciu. Trudno nie docenić tej jego cechy, i wspomniałam już o tym wcześniej, niemniej jednak uważam rzecz za wartą podkreślenia: Gabriel jest po prostu „nasz”. Po akcji, w której wcale nie popisuje się szaleńczą odwagą i wyjątkowym szczęściem, a wręcz przeciwnie, zachowuje się jak normalny, przestraszony i sponiewierany człowiek. Nie rozważa co mógłby mu zrobić, jak uratować sytuację, nie przeżywa własnej nadludzkości, on po prostu wymiotuje, pada na łóżko i przesypia dwa dni, stawiając się potem w szpitalu u Zuzy z poczuciem winy i przez jej stan, i przez ten stracony czas. Lis jest od początku do końca superbohaterem z naszego podwórka: skończywszy studia nie znalazł wymarzonej i obiecanej pracy, wyjechał do Anglii, gdzie wcale dobrze mu się nie powiodło, a po powrocie nadal nic dobrego go nie czeka, więc radzi sobie z tym, co od losu niespodziewanie dostał. Kto z nas na jego miejscu nie zachowywałby się podobnie?

niedziela, 25 października 2015

Długo o rzeczach zwykłych. "Ławka" Jerzego Jaworskiego

   Co może być wdzięczniejszym tematem na powieść niż miłość? Albo inaczej – czy da się napisać dobrą i chwytliwą książkę bez tego motywu, nawet przewijającego się gdzieś w tle? Teoretycznie tak, jednak już w przypadku literatury czysto obyczajowej nie wydaje się być to możliwe, ani nawet sensowne. Nie ma w tym nic złego, historie romantyczne, jeśli tylko nie są przesadnie udziwnione bądź wyidealizowane, czyta się przyjemnie i z przejęciem, zwłaszcza, że niemal nigdy nie są to opowiadania o krótkiej, prostej fabule. W jednym przypadku jest ona, mimo prostego, męskiego przekazu, nawet bardzo skomplikowana.

   Bohaterem „Ławki” Jerzego Jaworskiego jest mężczyzna około 30-stki, dziennikarz, może kiedyś pisarz, a nade wszystko człowiek samotny, którego życie dzieje się bez jego większej ingerencji: pracę znajduje mu wujek, pieniędzy mu nie brakuje, tylko życie prywatne jakoś tak nie chce się ułożyć. Wolny czas spędza na spacerach do parku, gdzie przystaje zawsze w tym samym miejscu, obserwując młodą dziewczynę, siedzącą na ławce zawsze z nosem w książce. W myślach nadaje jej imiona, marzy o tym, jak mogłyby wyglądać ich spotkania i rozmowy, gdyby tylko odważył się do niej odezwać, snuje domysły, kim też ona może być… Taka sytuacja mogłaby trwać w nieskończoność, gdyby nie fakt, że przez jedną nie do końca przemyślaną decyzję traci on pracę, i, skłoniony tym faktem do wzięcia się za siebie, przy okazji postanawia zrobić też pierwszy krok w kierunku nieznajomej czytelniczki. Sytuacja rozwija się jednak nie do końca po jego myśli…

   Pierwsze, co można zauważyć zaczynając czytać „Ławkę”, to że książka jest diabelnie wręcz przegadana. Nie jest to po prostu opis następujących po sobie wydarzeń z przerwami na dialog, to szczegółowa relacja z tego, co robi czy myśli główny bohater. Niewiele jest rzeczy, które potrafią mnie zirytować w czytaniu tak, jak właśnie przesadne śledzenie czynności, wykonywanych przez postać: od wstania z łóżka, przez wizytę w toalecie i zrobienie sobie śniadania, okraszone szczodrze jego przemyśleniami na tematy różne… Po co to, czemu ma to służyć? Bez połowy tych rzeczy książka mogłaby się obyć, jednak straciłaby też sporo na objętości, a już i tak ilością stron nie grzeszy. Dodam jeszcze to, że przy wewnętrznych monologach nasz dziennikarzyna lubi się czasem powtórzyć, a niektóre rzeczy (jak jego wielka i niespełniona miłość) po prosu przeżywa jak przysłowiowa mrówka okres; treść nie jest w żaden sposób podzielona na rozdziały, więc daje to chyba dość dobry wgląd w to, czego się można spodziewać po konstrukcji tekstu – dużo rzeczy na raz.

piątek, 16 października 2015

Liebster blog awards po raz drugi!

   Dostaliśmy nominację numer 2 od Serenity z IMHO - blog bardzo subiektywny, za co serdecznie dziękujemy, jako że tego typu zabawy lubimy ;D  Tym razem postanowilismy również nie przekazywać łańcuszka dalej, jako że pomyślunku w zagrupionym ciele wystarczy na odpowiedzi, ale na jakieś sensowne i ciekawe pytania już niekoniecznie, więc post ograniczy się do odpowiedzi - chyba, że w kolejnych dniach coś się w tym względzie zmieni. Ale o tym już zdecyduje los... Zaczynajmy.

Milczek się dopisze?
A, niech tam... -Milczek

1. Jeżeli miałbyś/miałabyś nadać tytuł swojej biografii (książkowej/filmowej), jaki tytuł by nosiła?

Pierwsze, i już trudne. Jak może się nazywać książka o kimś, kto uwielbia spędzać czas w ciepłym kącie, pod kocykiem, z kotem na kolanach i książką w ręku? Może "Zostawcie wy mnie w spokoju"? Można by to też trochę pokolorować i przerobić na "Tajemnicza bibliotekę Alicji" czy coś w tym stylu, ale żeby to grało, potrzebuję jeszcze kilku lat pracy nad fabułą i miejscem akcji,
"Chaos".

2. Możesz spędzić dzień z ulubionym bohaterem. Jak wyglądałby ten dzień i z kim go spędzisz?

Dlaczego tylko jeden? ): I jednego bohatera? Ja chcę spędzić rok z Drużyną Pierścienia. A potem resztę życia w Śródziemiu. Jeden dzień to za mało.
Nie mam ulubionego bohatera, ale chętnie przystałbym do szajki Kelsiera i pomógł w jakimś szczególnie ciekawym skoku. W sam raz na jeden dzień!

3. Na wakacje dostajesz bilet do wybranego przez ciebie miejsca z książek/filmów/gier. Dokąd byś pojechał/a?

Hogw... ech. Poproszę o możliwość zwiedzienia Battlestar Galactiki, żebym mogła wszystko zobaczyć i odpowiednio się tym zachwycić. Ewentualnie jeszcze chętnie zobaczyłabym siedzibę Rostowów z Pokoju światów, w początkowym jej stanie. Bo klimat.
Bilet lotniczy do Ciągu, poproszę. Brzmi jak zabawne miejsce.
W jedną stronę?
To miejsce, z którego raczej się nie wraca, jeśli zostanie się tam na dłużej. Chyba że?

czwartek, 15 października 2015

Za kulisami. "Pierwsze Damy Francji" Roberta Schneidera

   Kiedyś lubiłam czytać o księżniczkach. Nadal lubię, nawet pomimo tego, że niewiele mają wspólnego z rzeczywistością. Są jeszcze kraje, w których księżniczką naprawdę się bywa, w innych ta rola zanikła z oczywistych względów. Najbliższą ich funkcją w naszych realiach są żony prezydentów – Pierwsze Damy. To naprawdę zaszczytna funkcja, ale też związana z wielką odpowiedzialnością, jako że pani na tym „stanowisku” powinna ze szczególną uwagą dbać o wizerunek. Ma też ona wiele możliwości, a to, jak je wykorzysta będzie skutkowało potem sposobem, w jaki zostanie zapamiętana w szeregu innych. Możliwość przyjrzenia się tej „pracy”, choć akurat nie w Polsce, daje czytelnikowi książka „Pierwsze Damy Francji” Roberta Schneidera.

   Czy życie u boku prezydenta to bajka, jak opowieść o księżniczce i złych smokach? Z całą pewnością nie, chociaż mamy tu i metaforyczne smoki, i zamki, na dokładkę dostając dziennikarzy, dyplomatów, polityków i wszelkie przeszłe panie, do których można być w każdej chwili porównaną, wypadając na niekorzyść własną. Nie wszystkie z pań, jak się okazuje, miały tę ostatnią kwestię na względzie, wręcz dążąc do zwrócenia na siebie większej uwagi. Książka pana Schneidera opisuje osiem kobiet – osiem sylwetek, które towarzyszyły prezydentom, wybrane, by unaocznić, jak zmieniała się ta rola w oczach społeczeństwa i samych pań prezydentowych, jakie miały ograniczenia i obowiązki i jak się z nich wywiązywały, a wreszcie: co same sądziły o swoim życiu.

   Obserwując już choćby pierwszą z nich, Yvonne de Gaulle i ostatnią – Valerie Trierweiler, przez takie jeszcze sławy jak Carla Bruni zapoznamy się jednak nie tylko z nimi samymi, ich życiem rodzinnym i publicznym. Ciekawą rzeczą, którą można zaobserwować trochę między wierszami są przemiany w obyczajowości społeczeństwa Francuskiego, Europejskiego a nawet światowego, które z roku na rok inaczej oceniało postępki pań (a zwłaszcza ich wpadki), w inny sposób się do tego odnosząc. Ale to ciekawostka dla zainteresowanych nieco innym tematem – rolą nie samej prezydentowej, a po prostu kobiety i jej miejscem w codzienności. Jeśli jednak wziąć pod uwagę fakt, że nie każda z tych kobiet była żoną (a przynajmniej nie na początku) dostajemy obraz walki o możliwość kierowania własnym losem, zamiast być po prostu cichym cieniem głowy państwa. Każdą z pań mamy okazję poznać przed tym, jak jej mąż objął stanowisko prezydenta, w trakcie jego kadencji i po niej. Wiele powiedziano na temat ich życia prywatnego: stosunków rodzinnych, problemów osobistych i stosunku do działań męża na arenie politycznej, wrażeń, jakich doznawała w kontaktach z tą sferą i jak radziła sobie nie tylko z jej wymogami, ale i własnymi porażkami. Niestety, silnie działający na psychikę był fakt, że każde jej potknięcie zostanie wykorzystane jako zarzut skierowany do jej męża jako prezydenta… trzeba było wielkiej wytrzymałości i wsparcia, aby sobie z tym poradzić. Każda z opisywanych kobiet miała do tych kwestii odrobinę inne podejście.

czwartek, 8 października 2015

Życie w cieniu szafotu. "Klątwa Tudorów" Philippy Gregory

   Czasy regencji dynastii Tudorów, a zwłaszcza królów Henryka VII i Henryka VIII, pozostają w kręgu szczególnego zainteresowania twórców literatury historycznej, zwłaszcza tej dla kobiet. Nic w tym dziwnego: szczególny charakter obu panów, sposób, w jaki Tudorowie doszli do władzy, a nade wszystko ich relacje z kobietami są tym, co w owej epoce najbardziej fascynuje. O sześciu żonach drugiego z nich ułożono nawet znaną kiedyś wśród angielskich dzieci wyliczankę: „rozwiedziona, ścięta, mogiła, rozwiedziona, ścięta, przeżyła”, która oddaje w przewrotny sposób tragedię każdej z nich. Ten okres w historii Anglii obrała sobie za tło wydarzeń swojej słynnej już serii książek Philippa Gregory, a do moich rąk trafił szósty jej tom, czyli „Klątwa Tudorów”.

   Małgorzata Pole jest teraz zwykłą, cichą kobietą. Córka królów, potomkini dynastii rządzącej Anglią przed przejęciem władzy przez Henryka VII, teraz, po gwałtownej śmierci brata, wydana za mąż za zwykłego rycerza, postanawia usunąć się w cień, by chronić rodzinę przed manią prześladowczą króla. Nie jest jej jednak dane żyć w spokoju – wezwana na dwór z okazji ślubu byłego podopiecznego, Artura, pierwszego syna  króla i następcy tronu z hiszpańską infantką Katarzyną Aragońską, ma pełnić rolę opiekunki i doradczyni młodej pary. Młodzi świata poza sobą nie widzą, jednak ich szczęście kończy się, gdy Artur umiera na angielskie poty, przedtem wymuszając na Katarzynie przysięgę, że wyjdzie ona za mąż za jego brata, Henryka, i zostanie królową, by poprowadzić porywczego i niezdecydowanego młodzika i uczyć go dbania o dobro królestwa. Hiszpańska księżniczka posuwa się do kłamstwa, by dotrzymać słowa. Tymczasem Małgorzata dowiaduje się od królowej Elżbiety o klątwie, jaką ta rzuciła z matką na ród Tudorów, czyli swego syna i wnuka, by nie doczekali się żywego męskiego potomka… dalsze losy zdają się potwierdzać działanie rzuconych w gniewie słów.

   Cieszy mnie fakt, że w przypadku książki pani Gregory akcja nie jest widziana oczami żadnej z „głównych” postaci epoki, a właśnie lady Pole. Jest ona postacią tym wdzięczniejszą, że idealnie pokazuje zmienne oblicze władzy obu królów, przeżywając śmierć kolejnych swoich krewnych, będących zagrożeniem dla pozycji obecnego władcy. Sama uczy się od małego, by pozostawać w cieniu, ani jednym słowem nie zdradzając własnych poglądów na sytuację w kraju, która z trudnej komplikuje się przecież coraz bardziej, zwłaszcza w chwili, gdy rozpieszczony od dziecka Henryk VIII próbuje unieważnić swoje małżeństwo pomimo sprzeciwu władzy kościelnej i własnych obywateli, oburzonych takim traktowaniem dobrej królowej i łamaniem obowiązujących dotąd praw i obyczajów. Małgorzatę poznajemy w chwili, gdy jest ona już żoną i matką i towarzyszymy jej przez burzliwe lata. Muszę też stwierdzić, że autorka świetnie oddała zmiany w postawie i charakterze bohaterki, ponieważ na starość staje się ona mniej wrażliwa, twardsza, mniej uległa, ale też… irytująca. O ile przez znaczną większość książki gorąco dopingowałam ją w działaniach, o tyle rosnące zainteresowanie Małgorzaty stanem posiadania, w którym posuwa się aż do tego, że pozbywa się w niechlubny sposób żony syna, nakłaniając zrozpaczoną po śmierci męża kobietę, by oddała jej w opiekę rodzinny majątek przy jednoczesnym kombinowaniu, by nie wydać na jej utrzymanie ani grosza, robi bardzo niemiłe wrażenie – pani akceptuje wnuki, ale ich matki nie chce już widzieć. Przeraża mnie trochę to, jak wiele zbędnego okrucieństwa można tu odnaleźć.

środa, 7 października 2015

More Books! #7 Lipiec-wrzesień,stosik powakacyjny

Chociaż tym razem nie jest to stosik, a półka - tak się złożyło. Kącikowi recenzenci zaliczyli przeprowadzkę, kolejną już zresztą i mam nadzieję, że ostatnią na długo, więc czas zacząć nadrabiać zaległości. Kilka recenzji czeka w kolejce do publikacji, pierwszy odcinek nowego cyklu również, w międzyczasie dochodzą kolejne ciekawe "eksponaty" do opisania w ramach Kącika Herbacianego, więc zdecydowanie czas wziąć się w garść i zacząć działać!

Od czasu wielkiego stosu, przekazanego nam przez portal Sztukater zdażyliśmy się pochwalić nawiązaniem współpracy z dwoma wydawnictwami: Dziewięć Muz i Drageus. Dwie książki od Drageusa porwał Milczek, a ich recenzje dostępne już na blogu, natomiast część od Muz pojawi się w najbliższych dniach, jako że też zdążyła się już przeczytać.

Tymczasem zdobycze minionych wakacji (jak to smutno brzmi!) prezentują się tak:


Niestety jakość zdjęć zdecydowanie się nam pogorszyła, zaimprowizowana półka książkowa stoi też w troszkę ciemnym miejscu. Zacznijmy od... końca, czyli od niespodzianki Drageusowej. To wydawnictwo zaskoczyło nas wyjątkowo mile, jako że rozmawialiśmy o dwóch-trzech książkach, a w paczce przyszło ich aż 6 (;

1. "Syndrom Everetta. Ulysses" Jarosława Ruszkiewicza.Bardzo obiecujące objętościowo tomisko, zaklepane do następnego recenzowania przez Milczka.
2. "Oddyssey One. Rozgrywka w ciemno" Evana Currie. To z kolei zagarnęłam ja, ponieważ... spodobała mi się okładka! A co. Tak samo, jak w przypadku kolejnej z pozycji, czyli...
3. "Star Carrier. Pierwsze uderzenie" Iana Douglasa. Po ostatnich, rozmaitych czytadłach odczuwam wręcz głód na widok s-f.
4. "Red Rising. Złota Krew" Pierce'a Browna, recenzowane już przez Milczka TUTAJ. Mnie też kusi, by tę pozycję chwycić w łapki.
5. "Wezwał nas honor" H. Paula Honsingera. Jeszcze bezpańskie, ale już niedługo, intryguje mnie tytuł.
6. "Kraniec nadziei" Rafała Dębskiego, tom 1 Rubieży Imperium, również już zrecenzowane, zapraszam pod TEN LINK.