niedziela, 17 stycznia 2021

„Szach-Mat! czyli Szafa wychodzi, ja zostaję” Marcin Brzostowski – podobieństwo przypadkowe? Akurat!

Stali bywalcy naszego bloga z pewnością dobrze już znają twórczość Marcina Brzostowskiego, satyryka i najprawdziwszego mistrza absurdu – a jeśli znają, to z pewnością wiedzą, że zdecydowanie nie jest to pisarz, którego dzieła daje się łatwo zaszufladkować. Wśród książek sygnowanych jego nazwiskiem widywaliśmy nieprzewidywalne powieści detektywistyczne („Międzynarodowy Dzień Mafii”) czy gangsterskie („Złote Spinki Jeffreya Banksa”), a nawet historię opowiadaną z perspektywy bomby lotniczej („Słodka bomba Silly”). Niezależnie jednak od obranego gatunku czy konwencji, niezmiennie oferują one czytelnikowi zdrową dawkę zwichrowanego humoru przemieszanego z zachętą do refleksji na temat kierunku, w którym zmierza nasz świat. Szczególnie tego ostatniego możemy spodziewać się w jednym z pierwszych dzieł tego autora, w roku 2020 wznowionym przez wydawnictwo E-bookowo, przedmiocie dzisiejszej recenzji: oto „Szach-Mat! czyli Szafa wychodzi, ja zostaję”.

„Szach-Mat!” jest krótką publikacją będącą zbiorem równie krótkich tekstów – pojedynczych scen, czasem jednowątkowych historii rzadko zajmujących więcej niż dwie, a często nawet mniej niż jedną stronę. Próżno też szukać powiązań między jednym tekstem a drugim (a próbowałem!), mimo tego, że bohaterowie poboczni noszą niekiedy te same imiona. Opowiadania jednak mają wspólną tematykę, często zresztą spotykaną w tekstach Brzostowskiego: trudy codzienności. Co również typowe dla tekstów tego autora, jest to codzienność widziana w krzywym zwierciadle, przez filtr absurdu i groteski, który pewne zdarzenia wyolbrzymia, a pewne odsuwa na dalszy plan.

Każde z pięćdziesięciu opowiadań zbioru poddaje nam pod rozważania jakąś inną sytuację, którą być może dobrze znamy z codziennego życia – głośnych sąsiadów urządzających imprezę, kiedy akurat mieliśmy ciężki dzień i chcemy odpocząć, spotkanie w barze z wylewnym kumplem, podczas gdy jego ponure wynurzenia to ostatnie, na co mamy ochotę, przebudzenie z pięknego snu pełnego sukcesu i do ponurej rzeczywistości życia ze zrzędliwą drugą połówką… Inne zdarzają się może ciutkę rzadziej, ale chyba każdy z nas przeżył przecież co najmniej raz kłótnię z szafą, która, niezadowolona z naszego gustu, wyszła z pokoju głośno protestując. Albo konieczność wykonania upokarzającego tańca przed ekspedientką w sklepie celem umorzenia długu za wykonane drobne zakupy. Absurd w tych tekstach nierzadko uderza znienacka i właśnie to przesądza o tym, że podczas bądź co bądź krótkiej lektury trudno się nie uśmiechnąć.

Jednak uśmiech to nie wszystko. Marcin Brzostowski raz jeszcze ukazuje się nam bowiem jako bystry, wnikliwy obserwator naszej ponurej rzeczywistości, którą portretuje i komentuje w charakterystyczny dla siebie, ironiczny sposób. Znajdziemy tu wszystko: topienie smutków w alkoholu, mniej lub bardziej szczęśliwe małżeństwa przeżywające swoje wzloty i upadki, polityczne i społeczne elity przekonane, że wszystko im wolno. Ukazanie tych wszystkich zjawisk w odpowiednio zjadliwy, kpiarski sposób pozwala nam śmiać się z tego, co na co dzień nas przygnębia. W ten sposób lektura przynosi ulgę, pozwala nabrać zdrowego dystansu do rzeczywistości nierzadko bardziej zwariowanej niż absurd.

„Szach-Mat! czyli Szafa wychodzi, ja zostaję” daje się pochłonąć w jedno niezbyt długie popołudnie nawet odbiorcy, który nie czyta zbyt szybko, choć wydaje mi się, że najlepszy sposób na lekturę to dawkowanie jej sobie – dwa, może trzy teksty przed snem albo przed sięgnięciem po „głównie danie” wieczornego czytania. Miniaturki Brzostowskiego zawarte w tym zbiorze bawią i skłaniają do refleksji, w inteligentny sposób bawiąc się percepcją czytelnika. Zdecydowanie polecam – ku pokrzepieniu.

Dane ogólne:

Tytuł: Szach-Mat! czyli Szafa wychodzi, ja zostaję
Autor: Marcin Brzostowski
Wydawnictwo: E-Bookowo
Rok wydania: 2020
Liczba stron: 71

wtorek, 6 października 2020

„Czerń nie zapomina” Agnieszka Hałas – Gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzysta

„Teatr Węży” jako cykl ma za sobą zdecydowanie burzliwą przeszłość. Jego powstawanie trwało dziewięć lat i obiło się o aż trzy wydawnictwa, z czego dopiero ostatnie, Rebis, faktycznie zajęło się flagowym dziełem Agnieszki Hałas tak, jak na to zasługiwało. Długa i kręta droga została jednak pokonana, a do rąk czytelników trafiła wreszcie „Czerń nie zapomina”, ostatnia i być może najważniejsza część serii, temat dzisiejszego wpisu.

Akcja powieści ma miejsce na jakiś czas po wydarzeniach na Wyspach Śpiewu z poprzedniego tomu, gdy Brune Keare alias Krzyczący w Ciemności pokrzyżował plany demonów z Doliny Śniedzi i zapobiegł otwarciu bramy łączącej krainę śmiertelnych z Otchłanią. Dzięki obmyślonemu wcześniej podstępowi oraz ogromnej dozie szczęścia czarodziejowi udało się uniknąć pewnej śmierci, zapłacił jednak za to wysoką cenę. Osłabiony i narażony na zemstę z rąk demonicznych adwersarzy musiał się ukryć. Jak się okazuje, na swoje tajemnicze zniknięcie wybrał akurat ten moment, kiedy jego obecność była najbardziej potrzebna.

W świecie, w którym nawet Otchłań podzielona jest na państwa, powstrzymanie jednej frakcji demonów oznacza co najwyżej danie szansy pozostałym. No i proszę: oto straszliwa epidemia zbiera krwawe żniwo w stolicy Lossoru – a każdy zabity przez zarazę trafia w ręce władcy Doliny Rdzy. W ten sposób powiększa jego wpływy i moc, w miarę jak ten dąży do podporządkowania sobie nie tylko reszty demonów, ale i całej sfery śmiertelnych. Magiczna równowaga jest zagrożona jak nigdy wcześniej, a czuwające nad nią zgromadzenie srebrnych magów – Elita – musi imać się coraz bardziej radykalnych sposobów, by ją zachować. Akhania ar Vithanare, czarodziejka, która w poprzedniej odsłonie serii wysłała Krzyczącego na archipelag, zmusza dwóch innych Żmijów, Shial „Śnieg” Manesserię oraz Ferena „Żałobnika” Berlita, aby sprowadzili z powrotem jej niechętnego sługę. Trójka magów nie jest jednak jedynymi, którzy starają się dopaść Brune’a – oprócz żądnych zemsty demonów jego śladem podąża też wiedząca Lorraine Nevers w asyście Rożka, odmieńca dorabiającego walką na arenie, oraz pewnej złośliwej głowy na pajęczych odnóżach…

Czytając „Czerń nie zapomina” przyjdzie nam naprzemiennie śledzić losy zarówno mistrzyni Elity, jej dwóch zauszników z przymusu, jak i wróżbitki, z okazjonalnymi wtrętami na temat sytuacji w Otchłani. Z całej tej plejady protagonistów najlepsze wrażenie zrobił na mnie duet Shial-Feren. Magowie Czerni zmuszeni do służby Srebru z pozoru tworzą najgorzej dobraną parę na świecie, gdy co i rusz przekomarzają się albo próbują udowodnić swoją wyższość nad przypadkowym partnerem. Sceny z ich udziałem zdecydowanie czytało mi się najprzyjemniej. Trochę gorzej mają się sprawy z panną Nevers, bliską krewną jednej z moich najbardziej znielubionych postaci serii (podobieństwo jest duże!), choć jej wątek trochę ratuje obecność żarłocznego gaduły Zazela. Ogółem jednak miałem wrażenie, że odsunięcie Brune’a na dalszy plan i wprowadzenie nowych bohaterów było dobrym, odświeżającym posunięciem.

Akcja powieści stanowi pewien kompromis między tym, co działo się w poprzednich częściach – jest nieco mniej przygodowa niż „Śpiew potępionych”, ale za to dzieje się w niej zdecydowanie więcej niż w „W mocy wichru”. Pod tym względem książka najmocniej przypomina moją ulubioną „Pośród cieni”. Intryga, z jaką mamy tu do czynienia, jest zadowalająco złożona, a nagłe i zabójcze zwroty akcji (z naciskiem na „zabójcze” – gdybym powiedział tu cokolwiek więcej, zdradziłbym zbyt wiele) co i rusz przypominają czytelnikowi, w jak niebezpiecznym i zdradliwym świecie się znalazł. Poczucie towarzyszącego bohaterom ciągłego zagrożenia działa zbawiennie na zaangażowanie w lekturę, sprawia, że od „Czerń nie zapomina” trudno się oderwać. Jednak tym, co w moim odczuciu stanowi największy atut piątej części Teatru Węży, jest sposób, w jaki przedstawiono tutaj Elitę. Wcześniejsze powieści serii ukazywały zgromadzenie magów Srebra jako monolityczną, tajemniczą-jak-diabli organizację silną ręką utrzymującą porządek w opuszczonym przez bogów świecie. Tutaj dowiadujemy się na jej temat nieco więcej – okazuje się, że Srebrni nie są ani tak zgodni, ani tak wszechwładni, jak można było sądzić, co nie tylko uprawdopodabnia ich w świecie powieści, ale i czyni znacznie bardziej interesującymi.

Jedyne, co trochę mi tutaj zazgrzytało, to zakończenie. Jak już wcześniej wspomniałem, przez większość powieści Krzyczący pozostaje wielkim nieobecnym, którego różne stronnictwa, jak również główni bohaterowie, wydają się poszukiwać z różnych powodów. Nie będzie żadną niespodzianką, że Keare w końcu pojawia się na ostatnich stronach – po czym, kiedy już to robi, bez żadnego wysiłku rozwiązuje wszystkie problemy dzięki drzemiącej w nim boskiej mocy. Można by się kłócić, że o taki efekt chodziło przez cały czas poszukującym go bohaterom – dla mnie ciut za bardzo pachnie to deus ex machina… I dosłownie, i w przenośni.

„Czerń nie zapomina” jest powieścią godną uwagi, stanowi zadowalające (choć nadal otwarte) zwieńczenie Teatru Węży. Mimo zapowiedzi autorki, że cykl stanowi już całość mam szczerą nadzieję, że przyjdzie nam jeszcze kiedyś odwiedzić ten świat. Prawdę mówiąc, dopiero ostatnie dwa tomy pokazały nam, jak niewiarygodnie rozbudowane i złożone jest uniwersum wykreowane przez Agnieszkę Hałas – chociaż dopóki co nie istnieją oficjalne plany, aby je kontynuować, wydaje mi się, że prędzej czy później jeszcze o nim usłyszymy… Oby!

Dane ogólne:
Tytuł: Czerń nie zapomina
Autor: Agnieszka Hałas
Wydawnictwo: Rebis
Rok wydania: 2020
Liczba stron: 464


czwartek, 24 października 2019

„Królowie Wyldu” Nicholas Eames - recenzja książki

Fantastyka z motywem najemniczym zawsze miała dla mnie pewien wyjątkowy, niepowtarzalny urok. Zazwyczaj wiązałam to wrażenie z dominującym w książkach poczuciem realnego zagrożenia, a także bezlitosnym karaniem bohaterów za błędne decyzje i nieprzemyślane zachowania. Tu nie ma litości, nie pojawi się cudowne rozwiązanie problemu, cud się nie wydarzy i nie uratuje bohaterów przed porażką… Tak przynajmniej być powinno, bo w rzeczywistości wiele karkołomnych zwrotów akcji i zakończeń to po prostu to niesławne deus ex machina. Mam w sobie jednak pewną dozę wyrozumiałości dla takich zabiegów, jeśli tylko powieść wynagradza to w jakiś inny sposób. Ciekawostką w tym względzie – i sporym zaskoczeniem, muszę przyznać – byli dla mnie „Królowie Wyldu”, których kontynuacja ukazała się niedawno nakładem wydawnictwa Rebis, skłaniając mnie do nadrobienia braków z tomu pierwszego.

Saga to grupa najemników, która lata świetności nie tylko ma już za sobą, ale nawet niezbyt chętnie je wspomina. Każdy z jej byłych już członków znalazł sobie swój ciepły (albo nie do końca) kąt, niektórzy mają rodziny, dzieci, plany życiowe mniej lub bardziej spełnione. Cóż powiedzieć… panowie są już w wieku, w którym powoli myśli się o zostaniu dziadkami, a nie o wojowaniu. No właśnie, dzieci… Błogi spokój Claya „Wolnorękiego” Coopera któregoś wieczoru po kolejnym dniu pracy przerywa wizyta Gabriela. Dawniej zwany Złotym Gabrielem przywódca grupy teraz bliższy jest z wyglądu do proszalnego dziada – ostatnie wydarzenia nie pozwoliły mu jednak na dalsze osuwanie się w marazm. Córka Gabriela, Rose, która poszła w ślady ojca i została najemniczką, znalazła się w samym centrum tragicznych wydarzeń, rozgrywających się w obleganej przez hordę potworów Castii. Wyruszenie jej na ratunek oznacza nie tylko udanie się na drugi koniec znanego świata, przedarcie się przez pełen paskudztw Wyld, stawienie czoła hordzie, której przewodzi nieśmiertelny, ale także przeszłości, własnym błędom i… samej Rose, która niekoniecznie cieszy się na spotkanie z ojcem.

Założenia fabularne wydają się proste, jednak autor niemal od razu dorzuca nam kolejne szczegóły na temat bieżącej i przeszłej sytuacji bohaterów. Jest to zrobione jednocześnie na tyle nienachalnie, by elegancko wtopić się w codzienność i monolog wewnętrzny Claya Coopera (z którego perspektywy poznawać będziemy wydarzenia), i wystarczająco informatywne, by czytelnik nie miał żadnego problemu z zaangażowaniem się w historię grupy. Podoba mi się, jak to przedstawienie wydarzeń z punktu widzenia Claya, jego przeszłości i drogi, którą musiał przejść, by znaleźć się w danym punkcie jako mąż i ojciec, gra na emocjach – Clay nie udaje bohatera. Posiada wady, do których się przyznaje i których konsekwencje odczuwa, parę mrocznych tajemnic z przeszłości, odczuwa poczucie winy i niechęć do tego, co może przynieść los. Ale pomimo tego, że sam siebie ocenia jako niezbyt dobrą osobę, kieruje się tym, co jest moralnie słuszne – nawet jeśli nie spodziewa się niczego dobrego w rezultacie.


Bohaterów mamy w teorii pięciu, a w praktyce wraz z nimi dostajemy kompletne historie i całą paczkę postaci towarzyszących. Skonstruowani są tak szczegółowo, że trudno o lepszy przykład dokładności w rozpisywaniu postaci. Poza Clayem jest Gabriel, niegdyś bohater, obecnie wrak człowieka porzucony przez żonę (długa historia), którego słynny miecz, Vellichor, kurzy się gdzieś w kolekcji antyków ich byłego mentora (jeszcze dłuższa historia); Korg, czarodziej, którego osobowość można by z grubsza określić jako „chaotyczny entuzjazm podszyty depresją”,  wynalazca złotego środka na potencję, wciąż poszukujący lekarstwa na nieuleczalną chorobę, która odebrała życie najbliższej mu osoby; Matrick, obecnie król nie tak małego państewka, ojciec piątki nieswoich dzieci (to dopiero długa historia…); a także Ganelon, który… właściwie jako jedyny się nie zmienił, odbywając wyrok jako kamienny posąg, pielęgnując w tym czasie rozmaite uczucia odnośnie byłych kompanów, którzy porzucili go w chwili, w której bardzo ich potrzebował. I jak taką grupkę zebrać ponownie w jedno? Cudem – a cudów, zarówno jak i twardych lądowań, jest w „Królach Wyldu” naprawdę sporo.

Z powyższego można by wnosić, że opowieść o piątce podstarzałych najemników jest z gruntu ponura – tak i nie. Język Nicholasa Eamesa jest bardzo specyficzny, podobnie jak jego poczucie humoru: miejscami czarne jak najgłębsza noc, czasem proste do bólu, w większości idealnie wyważone, by balansować na granicy dobrego smaku, ale jej nie przekroczyć. Widać tu też fantastyczną robotę tłumacza (w tej roli znany i lubiany Robert J. Szmidt), który miał dość karkołomne zadanie nie tylko oddania zmiennego nastroju powieści, ale świetnie poradził sobie ze słownictwem typowym dla tytułu. Bohaterowie przerzucający się złośliwościami, magiczna Mułorycha (skojarzenia prawidłowe) czy – moje ulubione – kociki, czyli małe koboldy… Długo by wymieniać. Wspomniałam, że powieść gra na emocjach – jest to jej bardzo istotna cecha. Eames w swojej historii zawarł wiele pomniejszych, niemal osobnych, radosnych bądź wręcz przeciwnie, a wszystkie są poruszające – w fantastyce aż tak duży ładunek emocjonalny to jednak rzadkość.


Mało tego – tło obyczajowo-historyczne, a nawet religijne powieści skonstruowane przez autora jest niesamowicie złożone. Ludowe podania mieszają się z legendami, które nieoczekiwanie mogą okazać się prawdą, a zapomniany nieco Wyld, siedlisko wszelkiego plugastwa, znów po latach staje się realną groźbą. No i tu mamy zbiorowisko wszelkiego rodzaju smoków, trolli, stworzeń, których nazwy początkowo niewiele czytelnikowi powiedzą… a także przewodzącego temu wszystkiemu nieśmiertelnego Ostatniego. To dla mnie wyjątkowo intrygujący motyw, głownie ze względu na opowieść rodem z upiornego dark fantasy, która się z Ostatnim wiąże, a którą autor dawkuje czytelnikowi po kawałku. Druin – czy faktycznie ostatni, to się dopiero okaże, ale zdecydowanie roszczący sobie prawa do władzy absolutnej – to istota opisywana jako człowiek z uszami przypominającymi królicze (wyobraźnia podsuwała mi tu raczej coś w stylu elfów z Warcrafta, jak się okazuje, podobnie do wielu osób tworzących fanarty do powieści Eamesa). To coś nowego, nietypowego, nieco absurdalnego – ale też wyjątkowo świeżego w literaturze fantasy. 

„Królów Wyldu” będę nieustająco wszystkim polecać. To po prostu świetna rzecz – pełna akcji, przejmująca, angażująca emocjonalnie i poruszająca wiele ludzkich, przyziemnych problemów, które przeciąga często do groteskowych rozmiarów, dzięki czemu pozwala spojrzeć na nie z innej, lepszej perspektywy. Jednocześnie to kawał świetnego najemniczego fantasy, w którym bohaterowie nie są idealni ani szlachetni, realia zastane nie głaszczą ich po głowach i nie podsuwają gotowych rozwiązań. Uważam jedynie, że ta książka powinna dostać lepszą oprawę, i nie mówię tu o twardej okładce (chociaż ta zawsze jest mile widziana), a o lepszym opracowaniu graficznym. Obecne, chociaż jest spójne z wydaniem angielskojęzycznym, raczej przywodzi na myśl powieść dla nieco młodszego odbiorcy, którą „Królowie Wyldu” zdecydowanie nie są. Bierzcie, czytajcie, nie będziecie żałować.

Dane ogólne:
Tytuł oryginału: Kings of the Wyld
Autor: Nicholas Eames
Wydawnictwo: Rebis
Rok wydania: 2018
Liczba stron: 528

niedziela, 6 października 2019

„Cena honoru” Maciej Para – recenzja książki

Jak przeciętny czytelnik fantastyki widzi krasnoludy? Jest to chyba najbardziej obłożona stereotypami rasa, jaka zaistniała w fantastycznych realiach. Typowy krasnolud, poza tym, że nie grzeszy ani wzrostem, ani gładkością oblicza, jest zażarty w boju, nieumiarkowany w piciu, chciwy na złoto, dla wrogów pamiętliwy, a dla przyjaciół wierny. Do nieco milszego wizerunku krasnoluda przyzwyczaił nas Tolkien, humorystycznego – Pratchett, a więcej na temat tej rasy w kontekście wojen i honoru można dowiedzieć się zagłębiając się w uniwersum Warhammera Fantasy. Trudno jednak na polskim rynku – poza tytułami towarzyszącymi systemom bitewnym i nawiązującymi do nich – o pozycje książkowe, w których krasnoludy występowałyby w roli głównej. Naprzeciw potrzebom fanów tej rasy wyszedł Maciej Para ze zbiorem opowiadań „Cena Honoru”.

W Vorgaardzie nie dzieje się dobrze. Kraj ten, zamieszkiwany przez wiele ras i stworzeń, targany jest nieustającymi konfliktami. W książce Macieja Pary koncentrować się będziemy na tych, które rozgrywają się pomiędzy krasnoludami, podzielonymi, jak się okazuje, o wiele bardziej, niż można by było się tego spodziewać. Mocno zarysowane są tu różnice pomiędzy poszczególnymi klanami, ich wyglądem, sposobami walki, wykonywanym rzemiosłem i poglądem na słuszność tego, co robią ci drudzy. Początek długiej historii nieszczęść i walk nakreślony jest w opowiadaniu otwierającym zbiór, tytułowej „Cenie honoru”. Władca Angazgron, Król Pod Górą, umarł, a jego jedyny dziedzic zaginął bez śladu. W społeczeństwie tak ceniącym sobie utarte rozwiązania i wartości, konieczność wyboru kolejnego władcy staje się niemal niemożliwa – tym bardziej, że przy tej okazji podnoszą głowę wszelkie ukryte dotąd zatargi, uprzedzenia i zapamiętane urazy. A to tylko jeden z problemów, bo na całą rasę czekać będzie niejeden wróg zewnętrzny.

Zaskoczyła mnie wielopoziomowość konfliktów, które toczą społeczność krasnoludów w „Cenie honoru”. Dorzucenie do tak niełatwych z charakteru postaci kolejnej warstwy zatargów, które można określić mianem „rasowych” (nawet jeśli rozgrywają się w obrębie jednej przecież, ale jakże zróżnicowanej, rasy), już samo w sobie zapowiada kłopoty. Te w zasadzie skupiają się, na początku przynajmniej, wokół klanu Mrocznych Kowadeł, których członkowie władają magią. Ten ogrom nieufności, pogardy i nienawiści, które rodzą się przy okazji sporów o wyłonienie nowego władcy, jest przerażający – a prowadzić będzie do dalszych potworności. W trakcie lektury przyjdzie nam znaleźć się na radzie w Angazgron, która potoczy się zupełnie inaczej, niż powinna, w domach tych, którzy związali swoje życie z kimś z „ciemniackich” Mrocznych Kowadeł, by obserwować rzeź ich rodzin i przyjaciół, spotkać na polu bitwy, po przeciwnej stronie, dawnych przyjaciół…

Ale krasnoludy z Vorgaardu są przede wszystkim „swoi”, bliscy, przedstawieni od strony niemalże „ludzkiej”. To czyjeś dzieci, bracia, siostry, ojcowie, matki, jednakowo przywiązani do swoich rodzin i stawiający je – i honor – ponad wszystko. Niestety, jak się okazuje, nie dla wszystkich honor jest tym samym i w podobny sposób się przejawia. Różne punkty widzenia, jednakie przywiązanie do wartości i przekonanie o własnej słuszności – tu wystarczy iskra, by zaczął się pożar nie do ugaszenia przez długie lata. „Jeśli to właśnie nazywacie honorem… to wolę umrzeć zhańbiony” – powiedział Thormar Mistrz Kuźni, odmawiając wydania żony i syna na pastwę poszukujących „ciemniackiego ścierwa” członków klanu Młotodzierżców. I tu leży sedno wielu problemów, o których przyjdzie nam czytać w „Cenie honoru” – co dla jednego jest honorem, dla drugiego może być hańbą. 

Książka wydana jest przepięknie, dopracowana do najmniejszego szczegółu. Twarda oprawa, mapy i ilustracje autorstwa Zyty „Morgoth” Resakowskiej, wiele elementów ozdobnych, gruby, szorstki papier stron, wszystko to sprawia, że po prostu przyjemnie jest trzymać ten niemały w sumie tomik w rękach. Jest to naprawdę świetnie wydana książka – taki self-publishing mógłby być wzorem dla wielu „zwykłych” wydawnictw. Czego mi brakuje? Jakiegoś glosariusza, dramatis personae – opowiadania są krótsze i dłuższe, ale jednak rozgrywające się w jednym świecie i często nawiązujące do przeszłych wydarzeń, czasem większe przeskoki czasowe pomiędzy nimi powodują dezorientację, nawet jeśli każde opatrzone jest datą. 

„Cena honoru” to solidna pozycja, która trafi zwłaszcza do osób żywiących szczególną sympatię do krasnoludów, ale nie tylko – będzie kopalnią wiedzy dla miłośników klasycznego fantasy czy graczy w papierowe RPG, którzy chcieliby spróbować swoich sił z tego typu postacią i potrzebują czegoś dla wczucia się w klimat. Dlaczego właśnie „Cena honoru”, a nie na przykład Gotrek? Ano dlatego, że nie ma w niej tak wiele tego okrutnego patosu, który towarzyszy wspomnianemu wyżej, jest więcej zwykłego życia, charakteru i rozważań nad kwestiami przyziemnymi, więcej konsekwencji działań widocznych na poziomie emocjonalnym postaci, widać więcej motywacji ich działań i, przede wszystkim może, odejście od typowego dla literatury fantasy kanonu piękna. Krasnoludy u Pary mają własne standardy urody, i widzą piękno nie tylko w wyglądzie zewnętrznym. Polecam i mam nadzieję, że autor nie poprzestanie na tej jednej pozycji.

Dane ogólne:
Tytuł: Cena honoru
Autor: Maciej Para
Wydawnictwo: Self-publishing
Rok wydania: 2019
Liczba stron: 360

Książkę można znaleźć i zakupić u autora (:

piątek, 23 sierpnia 2019

„Imperium ciszy" Christopher Ruocchio - fragment powieści


ROZDZIAŁ 1

HADRIAN


Światło.
Światło tego zamordowanego słońca wciąż mnie pali. Widzę je przez powieki, jak płonie w historii, w nieopisanym ogniu, od tamtego krwawego dnia. Jest jak coś świętego, jakby było rajskim światłem samego Boga, które spaliło świat i miliardy istnień wraz z nim. Noszę to światło w sobie, na zawsze wyryte w moim umyśle. Bez usprawiedliwień, bez zaprzeczeń, bez przepraszania za to, co zrobiłem. Wiem, czym jestem.
Scholiaści zaczęliby od początku, od naszych odległych przodków w ich niedoskonałych statkach, torujących sobie drogę z Systemu Starej Ziemi ku nowym i żywym światom. Ale nie. Takie podejście wymagałoby większej liczby ksiąg i atramentu, niż moi gospodarze raczyli zostawić mi do dyspozycji, i nawet ja, który mam więcej czasu niż ktokolwiek inny, nie mam go dość, aby tego dokonać.
Czy zatem powinienem być kronikarzem tamtej wojny? Zacząć od obcych, Cielcinów, nadlatujących wielkimi gromadami z przestrzeni w swoich statkach przypominających lodowe zamki? Możecie znaleźć opisy wojny, przeczytać, ile ofiar pochłonęła. Poznać statystyki. Żaden kontekst nie pozwoli wam jednak zrozumieć, jakie były prawdziwe koszta. Zniszczone do cna miasta, spalone planety. Nieprzebrane miliardy naszych ludzi wyrwane ze swoich światów, aby służyć jako mięso lub jako niewolnicy tym bladym potworom. Rodziny stare jak imperia skończyły w ogniu i świetle. Nieskończone są te opowieści, lecz niewystarczające. Imperium ma swoją oficjalną wersję, która kończy się moją egzekucją, powieszeniem Hadriana Marlowe’a, aby wszystkie światy mogły to zobaczyć.
Nie wątpię, że ta księga skończy, gromadząc kurz w archiwach, gdzie ją zostawiłem, jeden manuskrypt pośród miliardów innych na Colchis. Zapomniany. Może tak i lepiej. Światy miały już dość tyranów, dość morderców i ludobójstwa.
Może jednak to przeczytacie, skuszeni myślą, by poznać dzieło takiego potwora jak ten, którego obraz noszę w swoim umyśle. Nie pozwolicie mi popaść w zapomnienie, bo będziecie chcieli wiedzieć, co znaczyło stanąć na pokładzie tego niezwykłego statku i pozbawić gwiazdę jej serca. Zechcecie poczuć żar dwóch spalonych cywilizacji i spotkać smoka, diabła noszącego imię, które dał mi mój ojciec.
Pomińmy zatem historię, odejdźmy od polityki i marszowego kroku imperiów. Zapomnijmy o początkach rodzaju ludzkiego w ogniu i popiołach Starej Ziemi, a także o Cielcinach, którzy wychynęli z lodowatej ciemności. Wszystkie te relacje zostały już spisane gdzie indziej, we wszystkich językach ludzkości i poddanych jej rodzajów. Przejdźmy do jedynego możliwego początku, do którego mam prawo: mojego własnego.
Urodziłem się jako najstarszy syn i dziedzic Alistaira Marlowe’a, archona Prefektury Meidui, Rzeźnika z Linon i pana Diablej Siedziby. Ten pałac z ciemnego kamienia nie był miejscem stworzonym dla dziecka, ale był on jednak moim domem, pośród logothetów i zbrojnych peltastów służących memu ojcu. Lecz mój ojciec nigdy nie chciał dziecka. Chciał dziedzica, kogoś, kto odziedziczy po nim ten plasterek Imperium i poniesie w przyszłość naszą rodzinną schedę. Nazwał mnie imieniem Hadrian, starożytnym imieniem mówiącym coś jedynie tym, którzy nosili je przede mną. To imię cesarza, kogoś stworzonego do rządzenia i przewodzenia innym.
Imiona bywają niebezpieczne. Są rodzajem przekleństwa, określającego nas, abyśmy mogli do niego dorastać, a przy tym mieli od czego uciekać. Przeżyłem długie życie, dłuższe niż genetyczne terapie wielkich rodów z kręgu parów potrafią zapewnić, i nosiłem wiele imion. Podczas wojny byłem Hadrianem Półnieśmiertelnym i Hadrianem Nieumierającym. Po wojnie zostałem Pożeraczem Słońc. Dla biedaków z Borosewa byłem myrmidonem o imieniu Had. Dla Jaddyjczyków nazywałem się Al Neroblis. Dla Cielcinów byłem Oimn Belu, a nawet gorzej. Miałem wiele wcieleń: byłem żołnierzem i sługą, kapitanem i jeńcem, czarownikiem i uczonym, i kimś niewiele lepszym od niewolnika.
Zanim jednak stałem się którymkolwiek z nich, byłem synem.

Matka spóźniła się na moje narodziny, a potem oboje rodzice patrzyli ze specjalnej platformy ponad chirurgicznym teatrem, jak wyjmują mnie z kadzi. Opowiadano, że wrzeszczałem, gdy scholiaści mnie rodzili, i że miałem w ustach wszystkie zęby. Tak od zawsze przychodzili na świat nobilowie: bez obciążania matki i pod czujnym okiem Wysokiego Imperialnego Kolegium, z gwarancją, że wprowadzone genetyczne zmiany nie staną się genetycznymi wadami i nie skażą nam krwi. Poza tym rodzenie tradycyjnym sposobem wymagałoby od moich rodziców dzielenia ze sobą łoża, na co żadne z nich nie miało ochoty. Jak wielu nobilów, rodzice moi pobrali się z politycznej konieczności.
Moja matka, jak dowiedziałem się później, wolała towarzystwo kobiet od przebywania z ojcem i rzadko spędzała czas w rodzinnej posiadłości, widując ojca jedynie podczas oficjalnych wystąpień. Mój ojciec, dla kontrastu, wolał poświęcać się pracy. Lord Alistair Marlowe nie był typem człowieka, który ulega swoim słabostkom. W istocie ojciec nie był kimś, kto w ogóle ma jakieś słabości. Zajmował się swoim biurem i dbaniem o dobre imię naszego rodu.
W czasie, gdy się urodziłem, Krucjata trwała już od dobrych trzystu lat, licząc od pierwszej bitwy z Cielcinami o Cressgard, ale rozgrywała się daleko, dwadzieścia tysięcy lat świetlnych przestrzeni kosmicznej od nas, tam gdzie Mgławica zachodzi na Ramię Węgielnicy. Podczas gdy ojciec starał się jak mógł, aby wywrzeć na mnie wrażenie opisami powagi sytuacji, sprawy w domu toczyły się spokojnie, poza podatkami, jakie Imperialne Legiony ściągały od plebejuszy w każdym dziesięcioleciu. Jednak od frontu wojny dzieliły nas również dziesięciolecia lotu, nawet najszybszymi statkami, a mimo że Cielcinowie byli największym zagrożeniem, z jakim rodzaj ludzki spotkał się od czasu śmierci Starej Ziemi, sprawy nie wyglądały aż tak tragicznie.
Jak można było się spodziewać po rodzicach takich jak moi, niemal od razu zostałem oddany w ręce sług mego ojca. Ojciec z pewnością wrócił do pracy już godzinę po moim urodzeniu, poświęciwszy tyle czasu, ile zdołał, na rzecz tak rozpraszającą uwagę, jak narodziny syna. Matka udała się do domu swojej matki, aby spędzać tam czas w towarzystwie rodzeństwa i kochanek; jak już powiedziałem, matka nie angażowała się też w nudny interes rodzinny.
Tym interesem był uran. Posiadłości mego ojca leżały na najbogatszych złożach uranu w tym sektorze, a nasza rodzina od pokoleń zajmowała się jego wydobyciem. Pieniądze, które ojciec czerpał z tego za pośrednictwem Konsorcjum Wong-Hoppera oraz Związku Wolnych Handlarzy, uczyniły go najbogatszym człowiekiem na Delos, bogatszym nawet od wicekrólowej, mojej babki.
Miałem cztery lata, gdy urodził się Crispin, i nagle mój brat zaczął udowadniać, że jest idealnym spadkobiercą, co oznaczało, że jeśli już ko14
muś był posłuszny, to tylko memu ojcu. W wieku dwóch lat był niemal tego wzrostu co ja w wieku lat sześciu, a gdy skończył pięć lat, przerastał mnie o głowę. Ta różnica już nigdy się nie zmniejszyła.
Otrzymałem najlepsze wykształcenie, jakiego można się spodziewać po synu prefekturalnego archona. Kasztelan ojca, sir Felix Martyn, nauczył mnie władać mieczem, pasotarczą i ręczną strzelbą. Nauczył mnie strzelać z energetycznej lancy i poprzez ćwiczenia nadał memu ciału odpowiednią sprawność. Od Helene, zamkowej szambelanki, nauczyłem się dobrych obyczajów: zawiłości ukłonów i uścisków dłoni oraz oficjalnych sposobów zwracania się do różnych osób. Nauczyłem się tańczyć, jeździć konno, pływać lekką łodzią i latać wahadłowcem. Od Abiathy, starego kantora, który zajmował się dzwonnicą i ołtarzem w świętym przybytku Zakonu, nauczyłem się nie tylko modlitw, ale i sceptycyzmu oraz tego, że również kapłani miewają wątpliwości. Od jego przełożonych, przeorów Świętego Zakonu Terrańskiego, nauczyłem się skrywać te wątpliwości głęboko, uznając je za herezje. No i oczywiście była też moja matka, która opowiadała mi rozmaite historie: opowieści o Simeonie Rudym, Cidzie Arturze oraz Kasi Soulier. Opowieści o Kharnie Sagarze. Uśmiejecie się, ale jest jakaś magia w tych opowieściach, której nie można traktować obojętnie.
Poza tym był jeszcze Tor Gibson, to on uczynił ze mnie mężczyznę, którym jestem, dał mi pierwszą lekcję. „Wiedza jest matką głupich – powiedział. – Pamiętaj, że największą częścią mądrości człowieka jest poznanie swojej ignorancji”. Ciągle mówił takie rzeczy. Uczył mnie retoryki, arytmetyki i historii. Nauczał biologii, mechaniki, astrofizyki i filozofii. To on uczył mnie języków i miłości do słów; mając dziesięć lat, mówiłem po mandarsku równie dobrze jak każde dziecko z międzygwiezdnych korporacji i potrafiłem czytać płomienną poezję jaddyjską jak prawdziwy akolita ich wiary. Co zaś najważniejsze, to on nauczał mnie o Cielcinach, tych grasujących mordercach, obcej pladze, która wgryzła się w obrzeża cywilizacji. Ale to również on nauczył mnie fascynacji ksenobitami i ich kulturami.
Ufam, że historyczne książki nie potępią go za to.

– Mam nadzieję, że jest ci wygodnie – powiedział Tor Gibson głosem, który zabrzmiał jak lodowaty wiatr w spokojnej sali ćwiczeń.
Powolnymi ruchami rozprostowałem się ze skomplikowanej, zwiniętej pozycji, którą wcześniej przybrałem, i przeszedłem do innej, wyginając kręgosłup.
– Sir Felix i Crispin będą tu za chwilę. Chcę być gotowy.
Przez maleńkie łukowe okienka umieszczone wysoko w kamiennych ścianach mogłem tylko słyszeć krzyki morskich ptaków, których hałas tłumiły nieco ekrany ochronne domu.
Stary scholiasta o twarzy obojętnej jak kamień obszedł mnie dokoła, powłócząc po mozaikowej posadzce obutymi w pantofle stopami, i stanął na linii mego wzroku. Przygarbiony już nieco, wiekowy nauczyciel stał nade mną, a na jego kościstej twarzy, pod grzywą siwych włosów, zagościł uśmiech. Bokobrody sprawiały, że przypominał wyglądem lwy, które wicekrólowa trzymała w swojej menażerii.
– Zamierzasz przewrócić małego pana, żeby klapnął siedzeniem na podłogę, prawda?
– Jakim siedzeniem? – Skrzywiłem się, robiąc głęboki skłon, aby dotknąć palcami stóp. – Tym, które ma między uszami?
Nikły uśmiech Gibsona zniknął.
– Lepiej, żebyś nie mówił o swoim bracie w taki sposób.
Wzruszyłem ramionami, poprawiając cienkie paski, dzięki którym kamizela używana podczas ćwiczeń przylegała płasko do koszuli. Pozostawiając Gibsona tam, gdzie stał, przeszedłem boso do stojaka, który znajdował się tuż obok drewnianego szermierczego kręgu o średnicy około dwudziestu stóp. Na stojaku czekała ćwiczebna broń różnego rodzaju, przeznaczona do próbnych pojedynków.
– Czy tego ranka mamy lekcję, Gibsonie? Myślałem, że odbędzie się dopiero po południu.
– Co takiego? – Przechylił głowę, przysuwając się nieco bliżej, a ja uświadomiłem sobie nagle, że pomimo swej postury Gibson nie był już młodym człowiekiem. Nie był młody, kiedy scholiaści skierowali go, by wychowywał mego ojca, a ten z kolei miał już ponad trzysta standardowych lat. Gibson przyłożył stuloną dłoń do ucha. – Co ma znaczyć to pytanie?
Odwróciłem się i wyraziłem nieco jaśniej, prostując przy tym plecy, aby zrobić lepsze wrażenie, jak mnie uczono. Kiedyś miałem zostać archonem tego starego zamku, a siła przemowy miała być moją najlepszą bronią.
– Myślałem, że nasza lekcja jest później.
Nie mógł zapomnieć. Gibson nie zapominał niczego. Byłaby to wyjątkowa zaleta, gdyby nie fakt, że należała ona do podstawowych wymagań stawianych tym, do których należał: scholiastom. Jego umysł został wyćwiczony tak, by stanowił substytut daimona, inteligentnej maszyny objętej najświętszym zakazem Zakonu. Nie mógł sobie pozwolić na żadne zapomnienie.
– Słusznie, Hadrianie. Oczywiście, że później, tak. – Kaszlnął w zielony rękaw i zerknął w stronę drona, który unosił się pod sklepieniem sali. – Miałem nadzieję, że uda nam się porozmawiać chwilę prywatnie.
Stępiony ćwiczebny miecz wysunął się odrobinę z mojej dłoni.
– Teraz?
– Zanim twój brat i kasztelan przybędą, tak.
Odwróciłem się i odłożyłem miecz do stojaka, na jego miejsce pomiędzy rapierami i szablami, sam zerknąłem szybko na drona, dobrze widząc, że jego obiektyw skierowany jest na mnie. Byłem w końcu najstarszym synem archona, czyli kimś najstaranniej chronionym i będącym obiektem czujnej obserwacji, podobnie jak ojciec. Były w Diablej Siedzibie miejsca ustronne, w których można było odbyć prywatną rozmowę, ale żadne z nich nie znajdowało się w pobliżu sali ćwiczeń.
– Tutaj?
– W klasztorze. – Przerwawszy na chwilę, Gibson spojrzał w dół na moje stopy. – Nie masz butów?
Nie miałem stóp godnych rozpieszczonego nobila. Wyglądały raczej jak stopy niewolnika, pokryte nagniotkami tak grubymi, że obwiązywałem sobie stawy paluchów, aby nie obetrzeć skóry.
– Sir Felix mówi, że najlepiej trenować boso.
– Czy teraz też tak mówi?
– Powiada, że to zmniejsza ryzyko skręcenia kostki. – Zamilkłem, uświadamiając sobie upływ czasu. – Nasza rozmowa… czy nie mogłaby poczekać? Oni lada chwila powinni nadejść.
– Skoro musi. – Gibson kiwnął głową, wyrównał krótkimi palcami przód szaty i złocistą szarfę.
W porównaniu z nim w moim treningowym stroju czułem się nędznie ubrany, choć po prawdzie jego strój był zupełnie zwyczajny: zwykła bawełna, choć pięknie barwiona na odcień zieleńszy niż samo życie.
Stary scholiasta miał właśnie powiedzieć coś więcej, kiedy dwuskrzyd17
łowe drzwi ćwiczebnej sali otwarły się z hałasem i do środka wkroczył mój brat, szczerząc zęby w wilczym grymasie. Crispin był wszystkim, czym ja nie byłem. Wysoki, kiedy ja byłem niski, mocno zbudowany, kiedy ja byłem cienki jak trzcina, i miał kwadratową twarz, podczas gdy ja miałem pociągłą. Mimo to nasze podobieństwo nie budziło żadnych wątpliwości. Obaj mieliśmy czarne jak atrament włosy Marlowe’ów, tę samą marmurową cerę, takie same orle nosy, wysokie brwi nad fiołkowymi oczami. Byliśmy w widoczny sposób produktem tej samej genetycznej konstelacji, a nasze genomy zostały zmodyfikowane w podobny sposób, aby pasowały do tego samego wzorca. Palatyńskie rody – większe i mniejsze – posunęły się do takich ekstrawagancji w wyglądzie, że ktoś o odpowiedniej wiedzy mógł rozpoznać rodowe pochodzenie po genetycznych markerach twarzy i ciała z równą łatwością, jak po emblematach na ubraniu czy sztandarach.
Za Crispinem podążał pomarszczony kasztelan, sir Felix Martyn, ubrany w ćwiczebny skórzany strój do pojedynków, z rękawami podwiniętymi powyżej łokci. To on odezwał się pierwszy, unosząc dłoń w rękawicy:
– Oho! Już tutaj?
Wysunąłem się przed Gibsona, aby wyjść im na spotkanie.
– Tylko się rozciągałem, sir.
Kasztelan pochylił głowę, drapiąc się w motek zmierzwionej siwej czupryny.
– Dobrze więc. – Dopiero teraz zauważył Gibsona. – Tor Gibson! To dziwne widzieć cię poza klasztorem o tej porze!
– Szukałem Hadriana.
– Potrzebujesz go do czegoś? – Rycerz wsunął kciuki za pas. – Mamy teraz lekcję.
Gibson prędko pokręcił głową i skłonił się lekko przed kasztelanem.
– To może poczekać. – Po czym spokojnie opuścił salę. Drzwi trzasnęły, wydając stłumione bum, które rozległo się w sklepionym wnętrzu.
Przez krótką chwilę Crispin szyderczo przedrzeźniał przygarbioną sylwetkę i chwiejny krok Gibsona. Spojrzałem na brata, który na szczęście się zmieszał i przeciągnął dłońmi po czarnej jak węgiel czuprynie.
– Tarcze naładowane? – spytał Felix, klaszcząc dłońmi w rękawicach, które wydały suchy, skórzany odgłos. – Bardzo dobrze.
W legendach bohater zawsze uczony jest sztuk walki przez jakiegoś spalonego słońcem mistrza, mistyka, który każe swoim uczniom gonić koty, czyścić pojazdy i pisać wiersze. Podobno na Jadd mistrzowie miecza – meskolosi – robią wszystkie te rzeczy i mogą upłynąć lata, zanim uczeń dotknie miecza. Nie ja. Pod kierunkiem Felixa mojej edukacji towarzyszył rygorystyczny dryl. Wiele godzin dziennie spędzałem pod jego opieką, ucząc się, jak walczyć i się nie poddawać. Żadnego mistycyzmu, tylko praktyka, długa i staranna, aż ruchy podczas ataków i parowania stały się tak naturalne jak oddychanie. Bo wśród palatyńskiej arystokracji Solarnego Imperium – zarówno mężczyzn, jak i kobiet – biegłość we władaniu bronią jest uważana za jedną z podstawowych cnót, nie tylko dlatego, że któreś z nas mogłoby aspirować do zostania rycerzem albo służby w Legionach, ale dlatego, że umiejętność pojedynkowania się jest uznawana za swoisty zawór bezpieczeństwa w razie napięć i konfliktów, której inaczej mogłyby prowadzić do aktów wendety. W ten sposób każdy potomek swego rodu w razie czego może sam sięgnąć po broń w obronie czci własnej lub swojej rodziny.
– Wciąż jestem ci coś winien za ostatni raz, chyba wiesz – powiedział Crispin, kiedy skończyliśmy wstępne ćwiczenia i stanęliśmy naprzeciw siebie po dwóch stronach szermierczego kręgu. Rozciągnął swoje grube wargi w szczerbatym uśmiechu, który sprawił, że wyglądał rzeczywiście jak tępy instrument, którym był.
Uśmiechnąłem się, aby nie pozostać mu dłużnym, choć spodziewałem się, że efekt na mojej twarzy będzie dużo lepszy niż u niego.
– Musisz zaatakować mnie pierwszy – powiedziałem, unosząc lekko czubek miecza do pozycji zasłony i czekając na hasło Felixa. Gdzieś z zewnątrz dobiegł do mnie stłumiony świst latacza przelatującego nisko nad zamkiem. Wzbudził drgania przejrzystego aluminu w szybach okiennych i zjeżył mi włosy na głowie. Położyłem dłoń na uchwycie przy moim grubym pasie, który miał aktywować tarczę energetycznej kurtyny.
Crispin, naśladując mnie, oparł swój miecz płazem na ramieniu.
– Crispinie, co ty robisz? – Głos kasztelana jak rózga przeciął tę chwilę ciszy.
– Co?
Jak każdy dobry nauczyciel, Felix czekał, aż Crispin sam uświadomi sobie popełniony błąd. Kiedy uświadomienie nie przyszło, stuknął chłopaka w ramię własnym treningowym mieczem. Crispin krzyknął i wybałuszył oczy na trenera.
– Gdybyś oparł w ten sposób na ramieniu miecz z wyższej materii, odciąłbyś sobie rękę. Ostrze z dala od ciała, chłopcze. Jak często mam ci to powtarzać? – powiedział Felix.
Nieśmiało poprawiłem własną zasłonę.
– Nie zapomniałbym o wyższej materii – odparł Crispin niepewnie.
Była to prawda. Crispin nie był szaleńcem; brakowało mu tylko tej powagi, która zapowiada wielkość człowieka.
– A teraz słuchajcie mnie obaj – warknął Felix, ucinając dalsze argumenty Crispina. – Wasz ojciec odda mnie katarom, jeżeli nie zrobię z was pierwszej klasy szermierzy. Radzicie sobie przyzwoicie, ale ta przyzwoitość nie pomoże wam w prawdziwej walce. Crispinie, musisz zacieśnić formę. Po każdym ruchu otwierasz się szeroko na kontrę. Teraz ty! – Wskazał ćwiczebnym mieczem na mnie. – Twoja pozycja jest dobra, Hadrianie, ale potrzebujesz więcej zaangażowania. Zostawiasz przeciwnikom zbyt wiele czasu na pozbieranie się.
Zaakceptowałem tę krytykę bez komentarza.
– En garde! – rzucił Felix, trzymając swój miecz między nami. – Tarcze! – Sięgnęliśmy obaj do uchwytów, żeby aktywować nasze tarcze. Kurtyny energetyczne nie zmieniały wiele, gdy chodziło o ludzką szybkość w szermierce albo zapasach, ale dobrze było do nich przywyknąć, przyzwyczaić się do niewielkich odchyleń światła przenikającego przez ich przejrzyste membrany. Bariera pola Royse’a bez trudu odbijała uderzenia obiektów o dużej szybkości; odbijała pociski, uderzenia gorącej plazmy, rozpraszała wyładowania elektryczne przerywaczy atakujących układ nerwowy. Ale nie mogła nic poradzić przeciwko mieczowi. Felix opuścił miecz jak dowódca, którym czasem bywał, i stuknął jego tępym końcem o podłogę. – Allez!
Crispin zszedł lekko z linii i cofnął miecz, zginając przy tym łokieć, aby włożyć więcej siły w uderzenie. Widziałem zbliżające się ostrze całe lata świetlne wcześniej i uchyliłem się, a ono przemknęło ze świstem nad moją głową. Obrotem przyjąłem pozycję po prawej ręce Crispina, zyskując doskonały kąt do zadania ciosu w jego odsłonięte plecy i ramię. Zamiast tego odepchnąłem go.
– Stop! – warknął Felix. – Miałeś doskonałą okazję, Hadrianie!
Ćwiczyliśmy tak jeszcze długo, zdawało się nam, że trwa to długie godziny, a Felix od czasu do czasu wymierzał nam razy swoim mieczem. Crispin walczył jak trąba powietrzna, uderzając dziko to z góry, to z boków, świadom większego zasięgu swoich ramion i większej siły. Zawsze byłem od niego szybszy. Za każdym razem zauważałem w porę jego ciosy i zastawiałem się mieczem, po czym cofałem się ku brzegom kręgu. Zawsze byłem wdzięczny, że moim pierwszym partnerem do ćwiczeń był Crispin. Walczył jak jeden z tych ogromnych dronów-kombajnów, których ramiona wymiatają całe pola. Jego większe siła i wzrost przygotowały mnie do walk z Cielcinami, z których najmniejszy mierzył dobre dwa metry.
Crispin próbował przechwycić, zablokować i ściągnąć w dół mój miecz, co pozwoliłoby mu zyskać na czasie tyle, by zdążył rąbnąć mnie w żebra. Któregoś razu dałem się złapać w tę pułapkę i wciąż czułem nabrzmiały pod kamizelką siniak. Moje stopy wparły się w drewno, a ja jeszcze raz pozwoliłem Crispinowi na ten manewr. Przeniósłszy całą siłę na miecz, pośliznął się odrobinę, a ja otwartą dłonią uderzyłem go w ucho. Potknął się, a wtedy wymierzyłem mu cios mieczem. Felix klasnął, dając znak przerwania starcia.
– Bardzo dobrze. Byłeś słabiej skoncentrowany niż zwykle, Hadrianie, ale w końcu go trafiłeś.
– Dwa razy – stwierdził Crispin, rozcierając ucho i próbując podnieść się z podłogi. – Do licha, to boli. – Wyciągnąłem do niego rękę, ale ją odtrącił. Jęknął, gdy wstawał.
Felix odczekał chwilę, po czym ustawił nas ponownie.
– Allez! – Jego miecz stuknął o drewnianą podłogę, a my wznowiliśmy walkę.
Gdy Crispin zaszarżował, przemknąłem obrotem w prawo, żeby odeprzeć jego atak paradą, gdy będzie mnie mijał. Zacisnąłem zęby i zawirowałem – zbyt późno – aby uderzyć go w plecy. Posłyszałem, jak Felix wciągnął powietrze przez zęby.
Crispin zawirował dziko, biorąc zamach szerokim łukiem, aby powiększyć przestrzeń między nami. Opuściłem miecz nisko i zrobiłem wypad. Crispin zbił mój miecz w dół i zaatakował cięciem mój prawy bark. Zdołałem wykręcić nadgarstek i sparować cios, związując miecz Crispina z moim. Utrzymał broń, ale musiał się obrócić, odsłaniając plecy.
– Crispin! – Kasztelan aż spurpurowiał. – Co ty, do licha, wyprawiasz?
Siła głosu Felixa zatrzymała na moment Crispina, a wtedy ja rąbnąłem go z rozmachem w brzuch. Brat jęknął, patrząc na mnie zdumiony spod gęstych brwi. Kasztelan wkroczył do kręgu i wbił czarne oczy w Crispina.
– Jakiej części polecenia „zacieśnić formę” nie rozumiesz?
– Rozproszyłeś mnie! – Głos Crispina zabrzmiał nieprzyjemnie ostro. – Właśnie się uwalniałem.
– Miałeś miecz! – Sir Felix potrząsnął otwartymi dłońmi przed sobą. – Miałeś drugą rękę! Jeszcze raz.
Crispin rzucił się naprzód, oburącz unosząc miecz wysoko. Zrobiłem szybki obrót w prawo i uderzyłem w lewo, aby zablokować szalone uderzenie mego brata. Potem wyprowadziłem cięcie, mierząc w plecy Crispina, ale on obrócił się i zatrzymał moją ripostę paradą. Oczy mu pałały, wyszczerzył zęby. Zbił w bok mój miecz i uderzył mnie barkiem, kucając, aby tym skuteczniej podbić mnie w górę i wyrzucić z kręgu. Rąbnąłem o podłogę tak mocno, że straciłem oddech. Nade mną stanął Crispin – sześć stóp wściekłych mięśni obleczonych w czerń.
– Masz szczęście, bracie. – Jego grube wargi rozciągnęły się w dziwacznym uśmiechu.
Kopnął mnie w żebra, a ja skrzywiłem się z bólu, próbując złapać oddech. Ignorowałem go, gdy ciągnął dalej, opowiadając, że gdybym walczył fair, to nigdy bym go nie uderzył. Nie zauważyłem, czy sir Felix powiedział cokolwiek. Crispin stał blisko, górując nade mną. Skończył gadać i odwrócił się, żeby odejść. Zahaczyłem stopą o jego nogę w kostce i pociągnąłem. Potoczył się na podłogę i wylądował twarzą na krawędzi szermierczego kręgu. W sekundę byłem na nogach i złapałem swój miecz. Postawiłem bosą stopę na plecach Crispina i stuknąłem w bok jego czaszki krawędzią ćwiczebnego ostrza.
– Dość – warknął sir Felix. – Jeszcze raz.