środa, 27 września 2017

Zakładkowe rozdanie charytatywne

Hej! Na naszym fanpage'u pojawiło się jakiś czas temu pewne strategiczne pytanie. Czas więc pociągnąć myśl nieco dalej. 

O co chodziło? Wiecie już zapewne, że blog dorobił się jakiś czas temu nowych zakładek. Mamy ich, nie ukrywam, sporo, a i feedback, jaki pojawiał się to tu, to tam, był bardzo pozytywny. Nasz książkowy Wacik się podoba, i nic w tym dziwnego!

Czas więc puścić trochę kociej energii czytelniczej w świat. Dlatego zdecydowaliśmy się na rozdanie, ale nie takie zwykłe! Ponieważ kocie tematy są nam szczególnie bliskie, a sami angażujemy się często w pomoc schroniskom, fundacjom czy domom tymczasowym, tematem przewodnim rozdania będzie właśnie tego typu wsparcie.

Nie przedłużając: co trzeba zrobić, aby otrzymać od nas pakiet (5 sztuk) zakładek?

Trzeba wpłacić datek na cel charytatywny. Właściwie dowolny, choć, nie ukrywamy, kocie tematy są tutaj wskazane. Jeśli jednak wolisz wesprzeć psiaki, świnki morskie czy jakiegoś chorego człowieka - to też się będzie liczyć. Do rozdania liczą się wpłaty od 5 zł w górę. Nie ma losowania, zakładki otrzymuje każdy zgłaszający się darczyńca!
Jeśli będą wyższe, pomyślimy o jakimś miłym dodatku do zakładek (;

Można też zadziałać inaczej, na przykład zakupić fundacji czy schronisku karmę, żwirek, inne potrzebne rzeczy (różne instytucje zazwyczaj informują o tym, co jest im najbardziej potrzebne) - również wliczamy to do rozdania.



Potrzebny będzie jednak jakiś dowód wpłaty - tu zostawiam Wam dowolność, może to być potwierdzenie, screenshot, link do zbiórki, gdzie widnieć będzie datek zatytułowany w charakterystyczny sposób... Byleby dało się rozpoznać, że to własnie od Was!

Dowód wpłaty i adres do wysyłki zakładek należy przesłać na adres mailowy: kotwbookach@gmail.com 
Zakładki wysyłamy po 1 października!

Uwaga - zbiórka musi być oficjalna i legalna, to samo dotyczy fundacji i schronisk!

Czas trwania? Od dzisiaj (27.09.2017 r. - od tego dnia wpłaty się liczą, wcześniejsze nie) do wyczerpania zapasów.

Nie wiesz, jaką instytucję wesprzeć? Możemy coś zaproponować:

Nie możesz pomóc? Udostępnij, zaproś znajomych, puść link dalej w świat <3


poniedziałek, 18 września 2017

Pierce Brown „Red Rising #2: Złoty Syn”

 „Red Rising: Złota Krew” Pierce'a Browna budzi we mnie pewne poczucie winy. Skądinąd niezła powieść science fiction, którą przeczytałem z przyjemnością, może i nie była wolna od wad – żadna książka, a szczególnie debiut, nie jest – nie zasłużyła sobie jednak na surową recenzję, którą jej zafundowałem jakiś czas temu. Stało się to tym widoczniejsze, kiedy przy okazji nowego wydania postanowiłem ją sobie odświeżyć. „Złota Krew” była jednak dopiero pierwszą częścią zapowiadanej trylogii – jej drugi tom, „Złoty Syn”, jest za to tematem dzisiejszego tekstu. Czy utrzymała poziom pierwowzoru?

W „Złotym Synu” spotykamy Darrowa au Andromedusa niedługo po tym, gdzie pozostawiła go „Złota Krew” – to założony przez niego klan podbił Olimp i wygrał wielką grę w Instytucie Marsa, rezerwując mu zaszczytne miejsce w jednym z największych rodów Dominium. Ze wszystkich Złotych złożył hołd właśnie Nero au Augustusowi, temu samemu człowiekowi, który tak dawno temu skazał jego żonę na śmierć przez powieszenie. Instytut Marsa był jednak dopiero pierwszą próbą, jaką udający Złotego Czerwony z Lykos będzie musiał przejść na swojej drodze do zemsty. Kolejna próba – Akademia, a wraz z nią prowadzone na pół serio starcia flot kosmicznych – okazuje się jednak być tą, w której niezrównany Darrow poznaje gorycz porażki. Od tej pory wydarzenia nabierają tempa: synowie znienawidzonego rodu Bellona upokarzają go przed kamerami, wrogowie dużo potężniejsi niż on depczą go i mieszają z błotem, zmieniając go z ukochanego wychowanka Augustusa w zhańbionego, wydziedziczonego wyrzutka. Czując, jak sen o rewolucji wymyka mu się spomiędzy palców, Darrow zawiera desperacki sojusz z Szakalem – odrzuconym biologicznym synem Nero, psychopatycznym intrygantem z licznymi kontaktami w półświatku. Jego cel to odzyskać łaskę Augustusa i znowu znaleźć się na szczycie... A potem rzucić cały Układ Słoneczny do stóp Aresa.

W drugiej części trylogii „Red Rising” Pierce Brown wydaje się wykorzystywać sprawdzoną formułę na dobrą kontynuację: serwując jeszcze raz to samo, ale więcej i mocniej. Ponownie zostajemy wrzuceni w skomplikowany, brutalny świat zawiłych intryg i bezlitosnej walki o przetrwanie. O ile jednak Instytut stanowił w miarę zamknięte środowisko o ograniczonej liczbie potencjalnych wrogów i rzeczy, które jeszcze mogą pójść nie tak, o tyle daje się odczuć, że przed Darrowem stoi teraz o wiele większe wyzwanie: ma przeciwko sobie cały znany Wszechświat. Z pozoru prosta na początku sytuacja komplikuje się coraz bardziej i bardziej, sojusznicy sprzed dwóch rozdziałów okazują się nowymi wrogami, a starzy wrogowie sojusznikami. W „Złotym Synu” akcja nie ustaje ani na chwilę, ciągle pojawia się jakiś nowy zwrot, nowe zdarzenie, które pochłania uwagę czytelnika i nie pozwala się oderwać od lektury. Najważniejsze jest jednak to, że w trakcie czytania ani razu nie miałem wrażenia, że jest to w jakiś sposób nienaturalne, że dany zwrot akcji następuje nie dlatego, że takie jest logiczne następstwo, ale właśnie po to, żeby coś się działo. Nie – chociaż zdarzają się drobne nieścisłości i zgrzyty, tutaj mamy do czynienia z historią od początku do końca spójną.

Z bohaterami bywa różnie. Sam Darrow, na co narzekałem już w recenzji poprzedniej części, nadal wydaje się mało charakterny, ale z tendencją nieśmiało wzrostową – a to już lepiej, niż miało to miejsce w „Złotej Krwi”. Powracają starzy znajomi: Mustang, Sevro, Roque, Victra czy Cassius, by wymienić tylko paru, a i oni są dokładnie tacy, jakimi dali się polubić (lub znienawidzić) w „Złotej Krwi” – miło zauważyć, że pozostają spójni z tym, co wcześniej zaprezentowano na ich temat. Sięgając po powieść rzeczywiście ma się wrażenie ponownego spotkania ze starymi znajomymi, a niektóre z ich działań dają się nawet przewidzieć, bo „to przecież tak bardzo w jego stylu!”. Pierwsze skrzypce grają tu jednak nowi bohaterowie – na przykład z miejsca polubiłem Ragnara, wojownika kasty Obsydianu pochodzącego ze świata imitującego ten ze skandynawskiej mitologii, gdzie jego lud utrzymywany był w kłamstwie na podobieństwo Czerwonych, po upadku wznieconej przez siebie rebelii. To interesujący kontrast: kosmiczny wiking wpuszczony na rzymsko-greckie salony imperium Złotych. W podobnej sprzeczności stoją spojrzenia na świat jego i otaczających go Złotych – honor na ustach kontra honor w sercu – co jeszcze bardziej uwypukla, jak podłą grupką jest Elita.

Literacko jest nieźle – tempo narracji odpowiednie, opisy są dokładne i rozbudowane, działają na wyobraźnię. Brown kapitalnie radzi sobie zarówno z kreowaniem ciekawych, żywych dialogów, scen debat, sporów i negocjacji, jak i kosmicznych bitew na ogromną skalę. Tak jest! „Złoty Syn” nieco bardziej zbliża się do ram gatunkowych space opery, jednak wciąż nie pozwala, aby te dwa słowa w całości oddały ideę zagadnienia. I całe szczęście. Skoro jednak o space operze mowa, nieco słabiej wypadają tutaj rozterki Darrowa – o ile jego introspekcje nadają wydarzeniom ciągłość, o tyle miałem wrażenie, że bywają przegadane, kreując Andromedusa na strasznie łzawego gościa. Wątpię, że miałbym podobne rozterki na jego miejscu – wątpię, że miałbym na nie czas i ochotę ze świadomością, że tłum bezlitosnych Złotych może w każdej chwili odkryć, że nie jestem jednym z nich i rozszarpać mnie na strzępy. Jak na nową nadzieję buntowników, Darrow poświęca w moim odczuciu trochę za dużo czasu na czczą gadaninę i dumania.

Podsumowując, „Złoty Syn” bierze pełnymi garściami ze swojego poprzednika, a to, co zaczerpnął, twórczo rozwija. To bardzo dobra kontynuacja jednej z ciekawszych powieści science fiction ostatnich lat, osadzona w interesującym uniwersum, o kapitalnie złożonej intrydze i zapadających w pamięć bohaterach. Fani nie będą zawiedzeni z całą pewnością – pozostali, którzy dadzą jej szansę, pewnie też nie.

Za udostępnienie książki do recenzji dziękujemy wydawnictwu Drageus.

Dane ogólne:
Tytuł oryginału: Red Rising #2: Golden Son
Autor: Pierce Brown
Wydawnictwo: Drageus Publishing House
Rok wydania: 2015
Liczba stron: 512

czwartek, 14 września 2017

Darkling Tag

Tag ukradziony z bloga Ra the Lumpensammler (i tak bym oznaczyła!), przetłumaczony dowolnie i swobodnie przez Łotra (Nie ma sprawy -DŁ.). Bo tak. Bo chcę. I mogę.

Let's go, let's go...

Pytania proste:


Ulubiony zapach świeczek?
Różnie z tym bywa, zmienia się to w zależności od pory roku, temperatury otoczenia i humoru. Najczęściej coś owocowego z cynamonem. Totalnie nie mroczne. Preferuję olejki kominkowe, o zapachach drzewnych bądź, jeśli już ma być kwiat, konwaliowe. Olejki lepiej czuć w powietrzu niż świeczki.

Czy masz ulubioną książkę?
Mam całe mnóstwo ulubionych książek. Nie pyta się matki, którego kota kocha bardziej (jakoś tak to szło).

Wolisz raczej kawę czy herbatę?
Mleko z kawą i syropem smakowym, ewentualnie cappuccino. Nadal brak mroku, bo czarnej kawy nie lubię. Herbata od czasu do czasu, smakuje mi zbyt gorzko, żebym mogła ją pić. Najchętniej jednak pijam ziółka wszelakie.

Ulubione perfumy/pachnidła?
Ziołowe, werbena, rumianek, lekkie, nieduszące zapachy. Sianowate.

Czy bujasz się w jakimś celebrycie?
Słowo „celebryta” w ogóle jakoś kiepsko mi się kojarzy. Nigdy nie miałam też jakichś szczególnych ciągot do postaci rzeczywistych, acz odległych. Nawet w przypadku filmów preferuję bardziej odgrywane postacie niż aktorów kryjących się pod nimi. Zwykli ludzie są meh.

Gdybyś miała zmienić imię na takie stereotypowo gothyckie z '90/2000, jakie by było?
Zamiast gothyckiego wolałabym coś na wzór warcraftowych elfów. Z kilkoma apostrofami w dziwnych miejscach. Parę takich zdarzało mi się używać, ale obecnie są niewymawialne (i średnio je pamiętam).

Trzy sposoby na przeżycie fali upałów, a jednak noszenie się na czarno?
Szyfonowe, asymetryczne spódnice i topy do tego. Uwielbiam asymetryczne spódnice.

Jaka piosenka za każdym razem budzi w tobie radość (niekoniecznie goth)?

Czy zajmujesz się sztuką (gra na instrumencie, malarstwo, pisarstwo etc.)?
Nah, ale notorycznie poprawiam innych w tym zakresie.
Koloruję, kiedyś rysowałam, w sumie miło byłoby do tego wrócić. Pisarstwo może by było, gdybym tylko potrafiła zapamiętać te wszystkie genialne pomysły na opowiadania, które przychodzą mi do głowy przed zaśnięciem.

Ulubione hobby niezwiązane z gothem?
A mam jakieś związane? No, może poza buszowaniem w lumpeksach, bo to w sumie przynależy do subkultury, zdaje się. Nałogowo zbieram książki. Uprawiam parapetowy ogródek z uporem godnym lepszej sprawy. Planuję robić wiele rzeczy „od jutra”.


Coś do zastanowienia:

Gdybyś miała być stworzeniem nadprzyrodzonym, to jakim?
Kotem. A nie, czekaj, tym już jestem.
To może wiedźmą? Nie, wait...
W sumie sama w sobie jestem dość nadprzyrodzona.
Ewentualnie mogę zostać elfem.

Jakie nadnaturalne zdolności potwora z horroru byś miała?
Zatrzymywanie czasu. żeby móc się wysypiać, jednocześnie wstając wcześnie rano.
Jeśli tego się nie da, to nie pogardzę magią ognia.

Czy czujesz się pewna siebie w kontaktach z innymi osobami z tej subkultury (na żywo lub po kablu)? Czemu lub czemu nie?
Czuję się niepewnie w kontaktach z jakimikolwiek istotami ludzkimi (pomijając nieliczne znane mi od lat wyjątkowe wyjątki), to jak mam się kontaktować z subkulturą? Nie, jeśli jakieś kontakty są, to przypadkowe i tymczasowe, bez zaangażowania. Raczej podziwiam na odległość.

Co jest ważniejsze: dobry makijaż czy dobra fryzura?
Why not both?
O ile jednak makijaż mogę poprawić, o tyle na bad hair day nic nie poradzę (a moja grzywka lubi żyć własnym buntowniczym życiem, tak że mam to prawie zawsze), więc chyba postawię na makijaż jednak.

Czy jest coś, czego jest dla ciebie za mało w tej subkulturze?
W subkulturze nie (albo ja przez ograniczony kontakt o tym nie wiem), ale otoczenie ogółem mogłoby się trochę ogarnąć i przestać zachowywać się wobec inaczej ubranej osoby tak, jakby dopiero co spod kamieni wylazło. To już chyba trochę wstyd w dzisiejszych czasach śmiać się choćby z kobiety w długiej spódnicy i pytać ją, czy nie wstydzi się tak z domu wychodzić.

Czy podzielisz się żenującą historią związaną z twoją „mrocznością”?
Chyba nie mam takiej. W zasadzie przez większość życia pozostawałam dość umiarkowanie „mroczna” z lekkimi odchyłami wieku nastoletniego, pisałam mroczne rzeczy i tak dalej, ale nie uważam ich za szczególnie żenujące. Może jedynie parę moich wyskoków w zakresie początków samodzielnego farbowania włosów nadałoby się na ścianę wstydu, ale na szczęście nie zachowały się żadne dowody tych zbrodni.

Jak sobie radzisz z zadaniami z gatunku „zrób-to-sam”?
I can do. Lubię bawić się w rękodzieło, zrobić sobie coś z biżuterii, coś poprawić, coś przerobić. Marzę o własnej maszynie do szycia.


Wyznania (albo - prawda czy fałsz?):

Z filmów: uwielbiam kiczowate romanse
Nie. Rzadko zdarza mi się oglądać filmy, a jeśli już, to wybieram coś, co raczej będzie dobre. Romanse lubię w formie książkowej, te historyczne, ale nigdy się tego szczególnie nie wstydziłam d:

Zawsze pamiętam o zmyciu makijażu na noc
Zawsze. Mam cerę, która paskudnie mści się za takie zapominanie.

Śpię z pluszakami
Nie mam pluszaków! ): Mam tylko kocyk. Śpię z kocykiem. Zielonym. Liczy się?


Zazwyczaj noszę pidżamę, która nie jest czarna
Czerwona puchata z kotkiem w wersji zimowej i marvelowski nadruk w letniej. Miałam spory problem ze znalezieniem czegoś, co by mi odpowiadało, więc na razie jest to co jest.

Uważam, że Andrew Eldritch jest przereklamowany
Kto?
*szybki, acz wstydliwy zerk w google*
A, ok. Nieszczególnie, kojarzę kilka kawałków, ale nigdy się nie zagłębiałam w twórczość pana i jego kapeli, wystarczyło mi to, co się trafiło.

Nie cierpię wampirów
To wampiry są przereklamowane. Przemielone, przetrawione i wyplute przez mainstream. Za dużo ich wszędzie. Nie mam nic do wampirów, ale mogłyby zostać w swoim cieniu, tam gdzie ich miejsce.

Nie cierpię klubów
Totalnie i absolutnie.

Nie przepadam za cmentarzami
Nie przepadam za okołocmentarną obyczajowością współczesną, ale klimat jesiennych świąt jest mi bliski. Te starsze bywają też pięknymi miejscami.

Raczej zemdleję niż pogłaszczę pająka
A fuj.

Nie lubię nawiedzonych domów
Chyba coś straszy w moim pokoju.
Nie no, tego typu strachy bywają przyjemne. Do momentu, w którym moja wyobraźnia przedobrzy, a lubi to robić.

Nigdy nie czytałam „Draculi”
Czytałam i lubię.

Uważam, że „Bela Lugosi's dead” to długa i nudna piosenka
Nie znam, ale zaraz poznam. Jest szansa, że polubię, czemu nie :D

Hmm, chyba mało mroczna wyszłam tutaj. Cóż!
Jeśli ktoś ma ochotę, można się śmiało częstować.

____________
Notkę ilustruje zdjęcie Mary Shelley, pochodzące ze strony https://www.bookstr.com/
Reszta to tylko ja.

środa, 6 września 2017

Stosik #30 Sierpień - Wrzesień 2017, dobroci ciąg dalszy

Hej! Tęskniący za jesienią - do których się i ja zaliczam - zapewne nie są szczególnie zadowoleni tak słotnym i ponurym początkiem września. Jednak ma to i swoje dobre strony, bo niewiele jest rzeczy tak przyjemnych, jak czytanie, gdy za oknem plucha. No, chyba że trzeba wyjść... Wtedy jest gorzej.

Stos książek do przeczytania maleć nie chce, o dziwo jednak egzemplarzy recenzenckich jest nieco mniej, co pozwala na chwilę oddechu i nabranie sił do dalszych przygód. Mamy też ostatnio dość dużo nowych planszówek, ciekawostek do zagrania, a kolejne obiecane w drodze, podejrzewam więc, że z nadchodzących wieczorów wiele będzie takich, które przeznaczy się na przesuwanie pionków po planszy czy tasowanie kart. Też dobrze!

Wśród książek, które dotarły do nas w sierpniu, nadal przeważają nabytki własne i ta tendencja na razie się utrzyma - realizujemy jeden mały plan, który pozwoli nam wzbogacić się o parę ciekawych pozycji i jeszcze więcej takich, które po prostu warto przeczytać. Przybyło też parę pozycji po prostu do nauki. Ale, póki co, zajrzyjmy do stosów.

1. „Gdzie postawić przecinek? Poradnik ze słownikiem” wydawnictwa PWN to coś, wokół czego krążyły moje myśli już od jakiegoś czasu. Myślę, że bardzo się przyda. Czas na jakiś progres.
2. „Gramatyka języka polskiego”, Piotr Bąk, Wiedza Powszechna. Dalszy ciąg hobbystycznego douczania się (;
3. „Łowca snów” część 2, Stephen King, Prószyński i S-ka, Albatros. Tylko jedna część w tym miesiącu, reszta musiała poczekać. Jednak zdecydowałam się kontynuować zbieranie tej serii...
4, 5. „Drobna przysługa” i „Zdrajca”, Jim Butcher, Wydawnictwo Mag. Zakup urodzinowy do uzupełnienia serii.
6. „Wizja lokalna”, Stanisław Lem, Wydawnictwo Literackie. Ulubiona z książek Lema, wreszcie udało mi się ją dopaść... Czas najwyższy odświeżyć ją sobie (:
7. „Upadłe Anioły”, Richard Morgan, ISA. Ostatni z tomów, zdobyty okazyjnie, do Łotrowej kolekcji.
8. „Siły rynku”, Richard Morgan, ISA. Tej książki nie było w planach, zgarnięta została z tanioksiążkowego punktu na dworcu w Opolu, wypatrzona przypadkiem. Ostatecznie Łotrowi się podobała.

Stosik drugi: recenzentki.
9, 10. Dwa tomy mangi „Kuro”, autor podpisuje się jako Somato, a mangę wydało wydawnictwo Waneko. Przybyły do mnie dzięki uprzejmości portalu Konwenty Południowe, przeczytałam, na dniach zrecenzuję (;
11. „Wojna oszukanych”, Piotr Langenfeld, WarBook. Ponownie od KP, a że inne książki autora podobały mi się, więc i z tą nie przewiduję ciężkiej przeprawy.
12. „Podwójna tożsamość bogów”, Michał Cetnarowski, SQN. Oj, męczy się z tym Łotr... męczy i frustruje. Ciekawe co mu z tej męki wyniknie...
13. „Dawna medycyna”, Jurgen Thorwald, Wydawnictwo Literackie. Recenzentka od portalu Kulturyści. Kultura się kłania, będzie czytane niedługo.

No i jeszcze Uczta Wyobraźni Wydawnictwa Mag, zgarnięta po okazyjnych cenach. Któż by odmówił... tak pięknie prezentują się na półkach przecież (:
14. „Laguna”, Nnedi Okorafor,
15. „Obudź się i śnij. Tchorosty i inne wy-tchnienia”, Ian R. Macleod,
16. „Tonąca dziewczyna”, Caitlin R. Kiernan (mam spore nadzieje związane z tą książką),
17. „Niesmiertelny”, Catherynne M. Valente (autorki świetnych „Opowieści sieroty”),
18. „Palimpset”, również pani Valente,
19. „Imajica”, Clive Barker, czyli książka opatrzona, jak dotąd, najbardziej upiorną ilustracją z całej serii.

Na koniec mała stertka gier:
20. „Ninja koty”, gra, która tak zainteresowała Łotra, że aż musiał... no musiał ją dopaść. A wcale nie była tak łatwa do zdobycia. Tak, są w niej koty, trzeba kombinować, myśleć, i nie dać się strącić z dachu.
21. „Zaklinacze”, słynna już pozycja wydawnictwa Gindie. Zagraliśmy parę razy i... jest dobrze. I zabawnie. Czego chcieć więcej? Wiem! Recenzji. To wkrótce.
22. „Rosyjskie koleje” od wydawnictwa Bard. Ta zainteresowała bardziej mnie, bo mam pociąg do kolei (auć). Jeszcze nie graliśmy, ale zapowiada się na dość trudną.

To tyle! Dajcie znać w komentarzach, jeśli coś Was zainteresowało (:

poniedziałek, 4 września 2017

„Wołyń. Bez litości” Piotr Tymiński

Wołyń – nazwa ta kojarzy się w polskiej rzeczywistości ze wspomnieniem bardzo bolesnym, jako że dotyczy tragicznego losu Polaków na Ukrainie. Wydarzenia, które rozegrały się około roku 1943 są w dzisiejszych czasach nie do pomyślenia – ogólna wrogość, zagrożenie nadchodzące niemal z każdej strony, konieczność ochrony bliskich i brak możliwości ucieczki przez okrutną śmiercią to coś, czego nie życzy się nawet wrogowi – i coś, co nigdy nie powinno się powtórzyć. Pamięć o tych zdarzeniach, jak i o ludziach, którzy nie pozostawali bierni pomimo pozornego braku nadziei przetrwała do współczesności i zainspirowała wielu autorów do napisania książek – a jedną z takich pozycji jest „Wołyń. Bez litości” Piotra Tymińskiego.

Ciężkie pukanie do drzwi pewnej dotąd spokojnej nocy w domu rodziny Morowskich było początkiem końca. Ludzie, którzy przyszli z zamiarem pozbawienia życia nie tylko mieszkańców tego domu, ale i całej osady, nie byli obcy młodemu Stanisławowi – niektórych z nich kojarzył, o niektórych słyszał, z niektórymi witał się wcześniej jak z przyjaciółmi. Dalsze wydarzenia, które przyniosły nagłą śmierć większości rodziny były przez to tym boleśniejsze – i mniej zrozumiałe. Staszkowi cudem udało się uciec, później pomógł innym. Nie mógł tylko pomóc najważniejszym, bo swoim bliskim – w tym młodej żonie, Helenie. Reakcją na zwrócenie się ludności ukraińskiej przeciwko mieszkającym na Wołyniu Polakom będzie stopniowe organizowanie najpierw oddziałów samoobrony – a potem regularnej partyzantki.

Książka jest praktycznie rzecz biorąc czystym, nieprzerywanym zapisem akcji. Od inicjujących łańcuch wydarzeń scen mordu prowadzi czytelnika w sposób ciągły przez kolejne – obrazy okrucieństwa w okolicznych osadach, kolejne ucieczki, ostrzeganie innych i ich opór przed pozostawianiem dobytku w rękach morderców, pierwsze próby stawiania oporu, plany, informacje o możliwości otrzymania wsparcia, wreszcie: sformowanie nieoficjalnego początkowo oddziału partyzanckiego i przysięga AK. Wszystko to są krótkie, dynamiczne sceny następujące niemal natychmiastowo po sobie, sprawiające, że trudno nudzić się w trakcie lektury, a przejęcie losem bohaterów przychodzi w sposób naturalny.

Problemem jest niestety ta sama, wymieniona wcześniej właściwość. Wydarzenia, choć dramatyczne i pisane w sposób nie pozostawiający miejsca na wytchnienie są tez bardzo schematyczne. Widać tu następujące po sobie, krótkie cykle: kontakt z wrogiem – walka lub ucieczka – opłakiwanie zmarłych – wyruszenie w drogę. Z czasem, niedługim, dodajmy, powieść staje się przewidywalna i czytelnik siłą rzeczy może tracić zaangażowanie na rzecz czystej pewności odnośnie przebiegu przyszłych wydarzeń. Są jednak w książce momenty zaskakujące, zwroty akcji, które przywracają niejako „do pionu” uwagę i pozwalają kontynuować czytanie z nowym entuzjazmem.

O bohaterach wiemy tak naprawdę niewiele. Stanisław, zwany w oddziale „Lenem”, a potem „Czartem” wydaje się być młodszy niż jest ze względu na swoją wyraźną prostotę charakteru, było więc dla mnie jasne, że przejdzie w trakcie kolejnych wydarzeń jakiś wewnętrzny rozwój. Nie do końca się to udało, bo chociaż Staś okazuje się mieć pewne predyspozycje do kolejnych powierzanych mu, coraz bardziej odpowiedzialnych zadań, to w duchu pozostaje tym samym chłopcem wspominającym dobre chwile z ukochaną. To logiczne, rozsądne, normalne – ale też i na tym postać nie powinna zaczynać się i kończyć. Kreacja postaci, bo o innych informacji mamy jeszcze mniej, jest w „Wołyniu. Bez litości” bardzo powierzchowna, co widać tym bardziej, że zdarzają się chwile poświęcone na pewną introspekcję, która niestety nic nie wnosi poza powtórzeniem znanych już motywów. 

„Wołyń. Bez litości” czyta się dobrze, pod względem zgodności z realiami wydarzeń nie ma się do czego przyczepić, autor zachował też odpowiedni balans pomiędzy opisami okrucieństwa i odpowiedzi na nie, stopniowo dając i bohaterom, i czytelnikowi nadzieję na lepsze jutro. Nie ma tu przesadnego epatowania złem, dramatyzmu śmierci czy gloryfikowania którejś ze stron konfliktu, są za to wartości – czyste, ujęte w ramy wojennego realizmu i przedstawione jak coś naturalnego, ludzkiego. Książka cierpi jednakże na brak dokładniejszej pracy redakcyjnej, która zdecydowanie mogłaby poprawić odbiór całości, jednak w postaci takiej, jaka jest, może stanowić dla czytelnika ciekawego ówczesnych wydarzeń lekkostrawną ciekawostkę.

Za udostępnienie egzemplarza do recenzji dziękuję autorowi.

Dane ogólne:
Tytuł oryginału: Wołyń. Bez litości
Autor: Piotr Tymiński
Wydawnictwo: Novae Res
Rok wydania: 2017
Liczba stron: 488

sobota, 2 września 2017

„Siły Rynku” Richard Morgan

Opowiem wam dziś o jednej z najdziwniejszych rzeczy, jakie miałem ostatnio okazję przeczytać. Jej sprawcą jest Richard Morgan, a dzieło zwie się „Siły Rynku”. Co w nim dziwnego? Zacznijmy od początku...

Londyn w niedalekiej przyszłości. Epidemie śmiertelnych chorób, ekonomiczne turbulencje i zawirowania w światowej polityce doprowadziły do jeszcze większego pogłębienia się przepaści między biednymi i bogatymi. Nieliczni szczęśliwcy, którzy pracują w spółkach o zasięgu ogólnoświatowym, żyją niczym królowie w czystych, strzeżonych korporacyjnych dystryktach, podczas gdy pozostałe dziewięćdziesiąt dziewięć procent społeczeństwa zmuszone jest gnieździć się w tzw. Strefach, co stanowi po prostu zgrabne określenie śmiertelnie niebezpiecznych, rządzonych przez gangi slumsów. Chris Faulkner jest młodym menadżerem (wpasowującym się nieco w popularny pod koniec XX wieku wizerunek yuppie, ale o tym za chwilę), który właśnie przeniósł się z Hammet McColl, firmy inwestującej w rynki rozwijające się – do Shorn Associates, wydziału Inwestycji Konfliktowych. Czym są Inwestycje Konfliktowe? To bardzo proste: załóżmy, że gdzieś na świecie dochodzi do rewolucji, wojny domowej albo podobnego zdarzenia. Inwestorzy przyszłości nawiązują kontakt z przywódcami stron konfliktu, po czym udzielają niezbędnego wsparcia (to jest – zaopatrują we wszystko, czego potrzeba, nieważne, czy jest to tona broni ręcznej, sprzęt taktyczny czy zaawansowane pojazdy opancerzone) temu z nich, kto wydaje się pewniejszą lokatą – i pomagają mu wygrać wojnę. Stawką jest procent PKB kraju, o który toczy się wojna – trafiający prosto na konto firmy.

Do tej pory mamy dość prosty pomysł na technothriller, zalatujący miejscami cyberpunkiem w raczej klasycznym rozumieniu. To jednak jeszcze nie wszystko – o ile w prawdziwym świecie awans w szeregach korporacji często wiąże się z kopaniem dołków pod swoimi współpracownikami, w przyszłości według Morgana to kopanie dołków jest ciut bardziej dosłowne. Do lamusa odeszły przetargi, konkursy czy głosowania... Konkurencję eliminujesz, wyzywając ją na krwawy pojedynek na szosie, do którego stajesz w opancerzonym, podrasowanym wozie, bardziej przypominającym czołg niż samochód osobisty. Wszystko jest odpowiednio sankcjonowane i administrowane zestawem przepisów - nie zmienia to jednak faktu, że praktycznie wszystkie chwyty są dozwolone. Ba, coraz rzadziej zdarza się, że obu pojedynkowiczów przeżywa starcie, normą jest dobijanie uwięzionych we wrakach konkurentów z broni ręcznej (a nawet za pomocą łopaty, łyżki do opon czy czegokolwiek, co akurat jest pod ręką), zaś im brutalniejsza egzekucja, tym większy szacunek środowiska do zwycięzcy – i tym lepsze perspektywy na dalszą karierę... Wszystko to jest w dodatku transmitowane przez telewizję i oglądane przez pracujących biednych na całym globie. To już nie wyścig szczurów – prędzej mistrzostwa świata wściekłych lwów na spidzie w wolnej amerykance.

Chris wywodzi się z jednej ze Stref, udało mu się jednak wyrwać z ogólnej biedoty i zostać kimś. Do Shorn wkracza jako świeży gracz. Kiedyś zdobył trochę reputacji, a w Hammet McColl odnosił spore sukcesy – wygląda jednak na to, że w jego nowej pracy czeka go gra o jeszcze wyższe stawki. Nowe środowisko pełne jest ludzi bezwzględnych i bezlitosnych, a żeby się wybić, Faulkner będzie musiał stać się jednym z nich. Przekraczając kolejne granice, stawia na szali swoje dotychczasowe życie, szczęśliwe małżeństwo, a nawet człowieczeństwo. Czy zdoła w porę się wycofać i zachować duszę w bezdusznym świecie, czy może poświęci to wszystko w nieustającej pogoni za władzą i pieniądzem?

Hm. No właśnie. Założę się, że po lekturze powyższych paru akapitów macie wrażenia podobne do moich – coś tu do siebie nie pasuje. To jakby autor bardzo chciał napisać podszyty ekonomią thriller, historię z życia yuppie przyszłości, ale w połowie robienia researchu (a przyłożył się do niego – to chyba pierwsza powieść sf z bibliografią na końcu, jaką widziałem) doszedł do wniosku, że ekonomia jest nudna – wywalił więc te nudne kawałki, a zamiast nich wstawił dynamiczną rozpierduchę do wtóru ryku silników i huku śrutówek. Jasne, to jest czadowe, ale to zawodzenie z tyłu głowy, które być może słyszycie, to logika. Morgan wyjaśnia później, dlaczego świat wygląda tak, jak wygląda i to jego wyjaśnienie nawet się klei (być może to zasługa pierwszego wrażenia, po którym czytelnik łyknie cokolwiek, co jakoś ucywilizuje to, czego był świadkiem), ale żeby do niego doczytać, trzeba pozwolić sobie na dłuższą chwilę zawieszenia niewiary. Nie każdego na to stać. W ogóle świat przedstawiony ma sporo cech znajomych z innych utworów, pozostaje jednak w jakiś nieprzystępny sposób inny, jakby nie wszystko się po prostu dodawało. Ciężko to polubić, jednak jeśli już się uda wsiąknąć, powieść rewanżuje się gęstym, niepowtarzalnym klimatem. Tylko ilu czytelników dotrwa do tego momentu?

Faulkner jako bohater wydawał mi się miejscami pozbawiony konsekwencji – przez pierwsze pół książki sprawia wrażenie miłego faceta, który nie do końca przystaje do swojego nowego miejsca pracy. Tu i ówdzie ktoś wytyka mu, że w swoim ostatnim pojedynku nawet zawiózł przeciwniczkę do szpitala, podczas gdy bardziej oczekiwanym zachowaniem byłoby, gdyby po prostu ją zabił, sam zaś twierdzi, że jego reputacja bezwzględnego zabijaki jest bardziej dziełem przypadku niż starań, a nawet służbową broń nosi nienaładowaną. W pewnym momencie coś pęka – i to byłby ciekawy motyw, obserwacja, jak Shorn Associates mieli Chrisa na proch, a z prochów lepi kolejnego żądnego krwi psychopatę, dokładnie takiego jak wszyscy inni – gdyby nie to, że nagle zostajemy zalani całą masą faktów z jego przeszłości, które stawiają go w zupełnie innym świetle. Że niby był taki od początku? Ale jak to – przecież jego wcześniejsze zachowanie w ogóle o tym nie świadczyło! Takie poprowadzenie jego wątku ma jeszcze jedną, trudniejszą do zaakceptowania konsekwencję – przez pierwsze pół historii bohater sprawia wrażenie pozbawionego ikry, a przez drugie jest po prostu... typowy. I tak źle, i tak też niedobrze. 

Tak w ogóle, wątek tego stopniowego zatracania się w moralnym bagnie przez głównego bohatera zrealizowany jest nieco jednostronnie i miejscami pobrzmiewa tanim moralizatorstwem. Łotrze, powiecie mi zaraz, przecież to książka o korposzczurach żyjących z napuszczania na siebie państw trzeciego świata, w wolnych chwilach rozjeżdżających się szybkimi samochodami, w jaki sposób da się pokazać coś takiego z dobrej strony?! Jasne, że się nie da – ale wystarczyłoby tylko wprowadzić jakiś element niejednoznaczności, gdy bohater podejmuje decyzję, czy stać przy swoim, czy znowu się zeszmacić – i już mielibyśmy jakąś pożywkę dla rozważań. Nie mówię, że tak jest cały czas – nie raz zdarza się, że Faulkner wybiera wartości, które reprezentował sobą na początku i jeszcze wydaje się, że jakaś resztka moralności się w nim broni – ale czasem wybory, przed jakimi staje są tak jednoznaczne, że to po prostu nieprawdopodobne. Nie ma w życiu rzeczy aż tak oczywistych.

Dużo lepiej bronią się bohaterowie drugoplanowi. Współpracownicy są dokładnie tacy, jakich sobie wyobrażamy, myśląc o złych megakorporacjach. Mają do tego jakieś swoje dążenia i cechy charakterystyczne, a na ich tle najbardziej wybija się Michael Bryant – ten narwany cwaniaczek sprawia wrażenie dokładnego przeciwieństwa Faulknera (nic więc dziwnego, że szybko zostają przyjaciółmi), ale w przeciwieństwie do niego jest chociaż prowadzony w miarę konsekwentnie. W jakiś sposób lubiłem Notleya, szefa Chrisa – też jest posklejany niemal według archetypu szefa korpo, ale przynajmniej solidnym klejem... 

Jest jeszcze Carla, żona Faulknera i zarazem jego prywatny mechanik samochodowy. Carla jest bohaterką jednego z ważniejszych wątków w „Siłach Rynku” – rozpadającego się małżeństwa tych dwojga. Ze wszystkich postaci w tej powieści to ona wydawała mi się najbardziej żywa – wie, czego chce (a raczej czego na pewno nie chce), umie postawić na swoim i na swój sposób usiłuje walczyć o duszę Chrisa, starając się znaleźć środek między postępową zglinizną Shorn a radykalnymi poglądami z drugiego bieguna, jakie od małego wpajał jej ojciec, niespełniony literat-rewolucjonista. To jedyna postać w książce, z którą sympatyzowałem, zaś jej dialogi z małżonkiem stanowią jedną z najlepiej napisanych elementów powieści. Jako studium rozwalającego się związku, który usiłuje trwać mimo przeciwności – ten wątek jest akurat całkiem niezły.

Pora dla odmiany wspomnieć o czymś, co w tej powieści zrobiono dobrze w stu procentach. Na pewno jest to stopniowanie napięcia – praktycznie cały czas coś się dzieje, a mimo obranego tematu „Siły Rynku” dalekie są po prostu od tępej łupaniny typowej dla amerykańskich sci-fi z niższej półki. Tu sceny akcji umiejętnie przeplatają się z intrygą i dramatem, tempo wydarzeń zwalnia i przyspiesza dokładnie wtedy, kiedy powinno, tekst jest płynny i przystępny, dobrze się go czyta.

Za tą beczką miodu idzie jednak obowiązkowa łyżka dziegdziu – a jest nią jakość polskiego wydania. Styl tłumacza na ogół nie przeszkadza, pojawiają się drobne niezręczności, największą bolączką jest jednak ortografia. Jasne, w tekście tej objętości łatwo jest popełnić jakąś wpadkę, ale zdarzają się słowa (i to występujące w powieści dość często), które konsekwentnie, z uporem maniaka pisane są z błędami. Nawet nieopierzony redaktor wychwyciłby coś takiego – nie przychodzi mi do głowy żadne usprawiedliwienie dla korekty, która po prostu spaprała sprawę.

Po przeczytaniu powyższego tekstu macie pewnie wrażenie, że „Siły Rynku” to miernota jakich wiele. Nie! Znęcam się nad tą książką, bo ją sekretnie uwielbiam. Jest dzika i nieokrzesana, ma całą masę niedoskonałości, ale wiecie co? Ma jeszcze coś – a tym czymś jest koncept. Do cholery! To jedno z nielicznych dzieł z elementami cyberpunku, gdzie mamy okazję przyjrzeć się światu oczami kogoś z góry piramidy – i to zrobione jest spójnie, nosi pewne pozory prawdopodobieństwa – a jednocześnie książka z polotem i ikrą. Jest silna klimatem tego cyberpunku lat osiemdziesiątych (w przeciwieństwie do modnego ostatnio postcyberpunku, który próbuje się przepchnąć pod etykietką swojego starszego, bardziej stylowego brata), który pokochaliśmy u Gibsona, prezentuje świat ponury, ale nie depresyjny: w którym wszystko idzie do diabła, ale przynajmniej ciągnie ze sobą smugę ognia i roztrzaskuje się z hukiem. Przyjemna, nastrojowa lektura – dla kogoś, kto ceni sobie przede wszystkim klimat dystopijnej przyszłości, a nie ma wielkich oczekiwań, powinna być jak znalazł.

Dane ogólne:
Tytuł oryginału: Market Forces
Autor: Richard Morgan
Wydawnictwo: ISA
Rok wydania: 2006
Liczba stron: 432