poniedziałek, 20 października 2014

"Rzeźnia Numer Pięć, czyli Krucjata dziecięca, czyli Obowiązkowy taniec ze śmiercią", Kurt Vonnegut.

Tak na dobrą sprawę, nie jestem chyba odpowiednią osobą do pisania recenzji tej książki, chociaż klimaty wojenne i historyczne są nie mi obce, a za absurdami przepadam. Niemniej jednak połączenie jednego i drugiego zawsze wydawało mi się odpychające, i trudno mi to tak naprawdę uzasadnić. Można uznać to za przekonanie o tym, że przesada w przypadku absurdalnej głębi zawsze działa na niekorzyść, ponieważ łatwo wpada się w sztuczność i całość brzmi jak przeznaczona dla ludzi, którzy każdą niezrozumiałość biorą za coś bardzo głębokiego i artystycznego. Jednak przeczytałam „Rzeźnię numer pięć” z pewną dozą ciekawości, rozbrojona od początku tytułem i notką z pierwszej strony. A wrażenia? Zobaczmy.

Bohater „Rzeźni…” jest człowiekiem przeciętnym…. Nie, on jest nawet poniżej przeciętnej. Pospolity, flegmatyczny, pozbawiony wyobraźni. Takich Billych jak on są setki. I setki takich jak on poszły na wojnę. Część z nich nie wróciła, części wojna zrobiła krzywdę. I my, z naszych ciepłych foteli przed ekranami komputerów, a czasem z książkami w ręku, możemy sobie tylko wyobrażać, co się dzieje w głowie takiego człowieka. Możemy śmiać się z Billy’ego, który przecież ma żonę i dzieci, a jednocześnie swój świat, w którym mieszkańcy obcej planety porywają go, by użyć jako eksponat do oglądania, a całość wpasowuje się w jego „realne” życie i przeplata się z nim.
Spróbujmy to przejść razem z nim. Poznajmy koszmar wojny, widziany tymi przerażonymi oczami. Równie przerażonych, zupełnie zwykłych, a przez to jakże wyjątkowych towarzyszy, przypadkowych ludzi. Transport wagonem towarowym w nieznanym kierunku, brud, choroby i umierający w kątach ludzie. Bombardowanie Drezna i śmierć tysięcy. Wejdźmy w jego głowę i powędrujmy na Tralfamadorię. Wróćmy na Ziemię i opowiedzmy o tym rodzinie. Pomieszało się w głowie, biednemu. Zdarza się.

Właśnie to „zdarza się” jest jedną z najbardziej znaczących części książki. Powtarzane co chwila, wprowadza nastrój dystansu i obojętności, i, chcąc nie chcąc, pozostajemy na pozycji obserwatora zdarzeń. To wszystko jest czymś, o czym się słyszy, z telewizji, gazet, opowieści starszych ludzi. Nikt tego nie przeżył, nie wie, jak to jest. Słucha i wzrusza ramionami. Bo tak bywa. Niektórzy mają gorzej, ale nas to przecież nie dotyczy. Właśnie w tego powodu odebrałam tą powieść jako okrutną, bo nie umila niczego. Nie ma zachwytu, gloryfikacji przeżyć wojennych, ani żalu nad tragediami. To po prostu się zdarzyło, i teraz trzeba z tym żyć, bo świat się ogółem nie zawalił, to tylko jednostki czasem tracą umiejętność radzenia sobie w nim. I próbują inaczej. Tymczasem ten świat widzi ich jako bohaterów, traktując również jako swego rodzaju eksponaty w Zoo… więc czym się różni Ziemia od Tralfamadorii?

Odświeżającym motywem jest wyśmianie tego gloryfikowania ocalałych z wojny. Gdzie są ci odważni mężczyźni? Nie było ich tam, były dzieci. Przerażone, rzucone w piekło, próbowały przetrwać, i nielicznym się udało. Ledwo. Robili to, co musieli.

Pan Vonnegut napisał powieść antywojenną. O czymś, co sam przeżył. Książka pisana jest w całości kpiącym stylem, który może bawić, ale do czasu. Ten rodzaj cynicznego humoru wywołuje uśmiech, ale nie jest to coś, z czego można się po prostu śmiać. Nie nazwałabym tego nawet czarnym humorem – to coś jeszcze stopień niżej, świadomość faktu, że to się stało i zdarzy się jeszcze, i mimo wszystko dalej się żyje, a przeżycia jednostki tak naprawdę nic nie znaczą dla świata.  Można to odebrać różnie – jedni się zachwycą głębią, drudzy uznają za głupie, prześmiewcze dziełko. Do mnie trafiło przez ogólny nastrój, i skłoniło do zastanowienia, jak sama odbieram otoczenie i innych ludzi, właśnie dlatego, że z czasem traci się pewną wrażliwość i empatię, zastępując ją wzruszeniem ramion i „zdarza się”. Można to nazwać znieczulicą, albo uodpornieniem się. Stopniowo sami wchodzimy na pozycje obcych, którzy tylko obserwują, nie uczestnicząc i nie angażując się emocjonalnie w to, co się dzieje czy działo gdzieś, kiedyś.

„-Będziecie udawać, że byliście mężczyznami, a nie dziećmi, i w filmie będą was grali Frank Sinatra i John Wayne albo któryś z tych wspaniałych, zakochanych w wojnie obleśnych staruchów. I wojna będzie wyglądać tak cudownie, że zapragniemy nowych wojen. A walczyć będą dzieci...”


Książka cienka, niepozorna, ale ze sporym ładunkiem kwestii do przemyślenia.




Dane ogólne:
Tytuł oryginału: Slaughterhouse-five, or The Children's Crusade
Autor: Kurt Vonnegut
Wydawnictwo: PIW
Rok wydania: 1990
Ilość stron: 180

piątek, 17 października 2014

Za garść spinek więcej - Mistborn Adventure Game: Alloy of Law

Przychodząc w nowe miejsce, należy się przywitać. A zatem: dobry wieczór, Dobry Łotr z tej strony. Co uważniejsi czytelnicy być może pamiętają mnie z... cóż, właściwie z milczenia, ponieważ tym się tutaj dotąd zajmowałem. Popełniłem jednak fragment notki na temat "książek, które chcielibyśmy postawić na półce, ale pewnie nigdy do tego nie dojdzie"... I, co się okazało – jednak doszło. Chociaż częściowo. Zabawne, jak się czasem układa. Dziwnym, a zarazem ciut dramatycznym zrządzeniem losu udało mi się położyć parszywe łapska na dodatku do Mistborn Adventure Game nawiązującym do Stopu Prawa – Alloy of Law Supplement.
Po dość intensywnej nocy i kawałku popołudnia chyba już wiem, z czym to się je, w związku z czym postanowiłem popełnić tę oto notkę – trochę recenzję, trochę opis, a trochę prywatnego narzekania.
Oszczędzając Wam, drodzy czytelnicy, zbędnej nawijki i kończąc ten cokolwiek przydługawy wstęp - zapraszam do lektury!

* * *

Mistborn Adventure Game, narracyjna gra fabularna na motywach trylogii Ostatniego Imperium autorstwa Brandona Sandersona, została wydana nakładem amerykańskiego wydawnictwa Crafty Games w grudniu 2011 roku i bardzo szybko zyskała sobie grono, nawet jeśli nieliczne, oddanych fanów – jak się okazuje, nawet pośród tych z graczy, którzy nie mieli wcześniej styczności z powieścią. Grę fabularną chwalono, między innymi, za intuicyjną, elastyczną mechanikę, świeże podejście do kwestii postaci i drużyny oraz wyśmienicie zrealizowany system magii.
Nic więc dziwnego, że po pewnym czasie – w sierpniu 2014 roku – wydawnictwo postanowiło pójść za ciosem, wydając suplement do swojej gry. Tym razem jednak diametralnie zmieniając konwencję, bazując bowiem na luźnej kontynuacji powieści, osadzonej trzysta lat po wydarzeniach z Trylogii – "Stopie Prawa" (dla niezorientowanych – Vyar napisała o niej notkę jakiś czas temu. Można ją przeczytać w tym miejscu). Czyli – fantasy western.
I co im z tego wyszło? Cóż... Przekonajmy się.

Dodatek, podobnie jak wcześniej podręcznik główny, otwiera opowiadanie napisane przez Brandona we własnej osobie na potrzeby gry. Przyjemny smaczek dla fanów i zarazem świetne wprowadzenie dla nowicjuszy, a także dowód na to, że pisarz bardzo mocno zaangażował się w tworzenie gry. Nosi ono tytuł "Allomancer Jak and the Pits of Eltania" i jest czymś w rodzaju epistolograficznej relacji tytułowego bohatera – poszukiwacza przygód, pisarza oraz gaduły z potężną skłonnością do przesady – ze swojej wyprawy na daleką, dziką północ oraz jego przeżyć pośród dzikich tambylców, Kolossów. List opatrzony jest przypisami autorstwa jego Terrisańskiego lokaja, który wykorzystuje każdą możliwą okazję, by kpić sobie z "heroicznych" wyczynów swojego pana. Jest klimat, jest humor, aż chce się czytać dalej.

I tutaj dostrzegamy kolejne podobieństwo do oryginału – Alloy of Law Supplement także podzielony jest na trzy części.

Pierwsza, "Adventures in the Alloy of Law Era", zawiera pobieżny opis przemian, jakim uległ świat w ciągu trzystu lat od upadku Ostatniego Imperatora (uwaga, spoilery! - ogółem, zaleca się przeczytanie chociaż Trylogii przed sięgnieciem po grę... aby nie zepsuć sobie niespodzianki), a także odświeżone zasady tworzenia bohaterów: w nowym świecie nie ma już tytułowych Zrodzonych z Mgły, zabrakło także Terrisańskich opiekunów – tych pierwszych zastępują Podwójni (Twinborn), potrafiący korzystać z jednej zdolności feruchemicznej i jednej allomantycznej. Jeśli to ten sam metal, zyskują dodatkową zdolność zwaną Compounding (Składopalenie?), która pozwala im palić własne metalmyśli dla większego efektu – tych drugich zaś Ferringowie (Ferrings), którzy posiadają tylko jedną zdolność feruchemiczną, będąc dla Opiekunów tym, czym Mgliści dla Zrodzonych. Pojawili się także Kolossokrwiści (Koloss-blooded), będący potomkami Kolossów – także jako grywalna rasa!

Ponadto, teraz dostęp do Sztuczek (Stunts) nie jest zarezerwowany tylko dla magów – podręcznik opisuje kilka specjalnych zagrań zarówno dla rewolwerowców, jak i dla rusznikarzy. Otwiera to wiele nowych możliwości rozwoju bohatera – w nowej erze oświecenia każdy, nawet rzemieślnik parający się po prostu wytwarzaniem broni - może mieć jakiegoś asa w rękawie. Wszystkie te zmiany sprawiają, że dodatek jest zbalansowany równie dobrze jak pierwowzór. Moje obawy budzą jedynie Kolossokrwiści, którzy wydają się odrobinę przesadzeni pod względem talentów bojowych i wytrzymałości. Jest to jednak w pewien sposób uzasadnione: za czasów Ostatniego Imperatora to właśnie Kolossów używano do pacyfikacji... Właściwie, czegokolwiek, co powinno zostać spacyfikowane.

Zgodnie z pewną tradycją, rozdział poświęcony tworzeniu postaci zawiera kilku przykładowych bohaterów – dla tych, którzy chcieliby spróbować, a nie chcą tracić czasu na wykreowanie własnego bohatera. Opisane postacie są różnorodne – znajdziemy pośród nich kaznodzieję Ocalałego, typowego łowcę nagród, Kolossa-nauczyciela, zwiadowczynię, szulerkę z dobrego domu, reporterkę, rusznikarkę, a także, jak w każdym dobrym westernie, sprzedawcę wężowego oleju. Łącznie osiem sztuk. To znakomite rozwiązanie, szczególnie na sesje ze świeżymi graczami – pozwala Mistrzowi Gry od razu wrzucić ich w wir wydarzeń, bez wielogodzinnego ślęczenia nad koncepcją drużyny i każdego z bohaterów.

Na uwagę zasługuje także rozdział poświęcony technologii w nowej erze świata – a zwłaszcza obszerne opisy broni palnej, wraz ze świetnymi ilustracjami. Szczególne wrażenie zrobił na mnie ogrom dodatkowych możliwości – modyfikacji, specjalnej amunicji – jakie oddano w dłonie każdego bohatera, który zechce przemierzać świat, plując wkoło ogniem i rozgrzanym ołowiem.
Mam za to mieszane uczucia co do informacji o tworzeniu postaci. Te są niemal całkowicie skopiowane z "podstawki", ale właściwie można uznać, że zrobiono to dla większej przejrzystości, nie zaś dla dopchnięcia podręcznika paroma dodatkowymi stronami.

Część druga, "A Frontier Guide to Metals", opisuje zmiany w systemie magii – upowszechniło się kilka nowych stopów (chrom, nikrozyl, bendal – czyli stop Wooda, a oprócz nich kadm, elektrum...), za to odpadło Atium (to dobra rzecz, wściekle łamało grę), pojawiły się reguły dla Twinborn i Compounders... A wraz z nimi, wiadra nowych Sztuczek dla każdego z metali – każda odmiana allomanty czy feruchemika znajdzie tam co najmniej kilka nowych możliwości rozwinięcia swoich talentów.
Obawiałem się, czy nie ulegną tu powtórzeniu informacje z podręcznika głównego. Na szczęście tak się nie stało. Księga druga jest znacznie krótsza od swojego pierwowzoru, ale całkowicie treściwa.

Część trzecia, "The Reforged World", to księga przeznaczona przede wszystkim dla Mistrza Gry, choć także gracze – a nawet fani książki, którzy przypadkiem dostaną podręcznik w swoje ręce, choć nie grają w gry fabularne! - znajdą tu całą masę interesujących informacji: całkiem dokładny opis geograficzny świata (uzupełniony o świetne, czytelne mapy), odmienionego społeczeństwa Scadrial po rewolucji przemysłowej, a nawet nowych wierzeń, które narodziły się po upadku Imperatora. Tu warto zauważyć, że tekst z podręcznika niejednokrotnie rozwija wątki, które na kartach powieści zostały ledwie napomknięte.

Wszystko to przeplatane jest gęsto pomysłami na motywy do wykorzystania na sesjach – wraz z tymi, które same się nasuwają podczas lektury podręcznika wystarczy tego, aby nawet leniwy MG mógł z marszu stworzyć przygodę, dwie lub nawet całą kampanię.
Ponownie, zupełnie jak w podstawce – autorzy pokusili się także o mechaniczny opis bohaterów powieści wedle zasad swojej własnej gry, wraz ze wskazówkami odgrywania i pomysłami na ich wykorzystanie. Znajdziemy tu Waxilliuma Ladriana, Wayne'a, Marasi Colms, Pana W Garniturze, rusznikarkę Ranette oraz kilku zbirów z gangu Znikaczy, w tym Milesa Dagoutera. Jest tego odczuwalnie mniej niż w podręczniku do Mistborn, ale i tak imponująco dużo jak na dwustuparustronicową książeczkę, na podstawie której powstał dodatek. Oprócz tego – opisy typowych bohaterów niezaleznych, których można spotkać czy to na ulicach Elendel, czy na pustkowiach – czyli klasyczny bestiariusz.

Dodatek wydano schludnie, choć nie bez zastrzeżeń – podobnie jak oryginał, drukując go na grubym, żółtawym papierze makulaturowym w formacie zbliżonym do A5. Oprawa jest miękka, a całość klejona. Niestety, owo klejenie budzi moje obawy – nie wygląda na zbyt solidne i martwię się, że przy częstym kartkowaniu po prostu się podda. Szkoda, bo matowa okładka prezentuje się bardzo ładnie.
Ilustracje w czerni i bieli stoją na wysokim poziomie – świetnie uzupełniają nastrojowe opisy i dodają całości specyficznego smaczku. Rozczarowało mnie jednak to, że niektóre z nich – tych małych, na jedną ósmą strony, np. ilustracji wyobrażającej butelkę whiskey przeznaczonej dla allomantów – powtarzają się i to w co najmniej kilku miejscach. Mogłyby być bardziej różnorodne.

Mimo tych mankamentów i przywar – uważam Mistborn Adventure Game: Alloy of Law Supplement za solidny dodatek do solidnej gry. Zawiera wszystko, co zawierać powinien, jednocześnie trudno tu o poczucie, że czegoś brakuje. Autorzy odwalili kawał dobrej roboty, wyciągając z krótkiej powieści tyle informacji, ile tylko się dało.
To rzekłszy – nie mogę się doczekać okazji, by w końcu go poprowadzić. Jeśli mi się uda, może nawet podzielę się wrażeniami?


Dane ogólne:
Tytuł: Mistborn Adventure Game: The Alloy of Law Supplement
Autorzy: Alex Flagg, John Snead, Stephen Toulouse, Rob Vaux, Filamena Young, Brandon Sanderson
Wydawnictwo: Crafty Games
Rok wydania zagranicznego: sierpień 2014
Rok wydania polskiego: brak
Ilość stron: 317

sobota, 11 października 2014

O tym, jak parę starych kartek zgubiono dwa razy, czyli "Błękitny Manuskrypt" Sabihy Al-Khemir

O niektórych książkach pisać jest trudno.

„Błękitny Manuskrypt” zwraca uwagę. Przyciąga swoim specyficznym urokiem, aż trzeba ulec. I co potem?  Trzeba wytrwać do końca, nie ważne, ile przeszkód będzie po drodze. Przeczytanie opisu na okładce tak naprawdę nie mówi nam o zawartości nic, choć jest to okładka piękna, co zresztą skłoniło mnie aż do zakupu kompletnie nie znanej mi powieści.

Fabuła ma obracać się wokół samego manuskryptu, tajemniczego i starożytnego dzieła, wyjątkowego już przez to, jak wygląda: złote litery spisane na granatowych kartach. Manuskrypt został, ponadto, podzielony: każda z jego kart wędruje po kolekcjonerskim świecie osobno, warta fortunę. Ale przede wszystkim są wykopaliska – prowadzone przez grupę archeologów, wybuchową mieszankę narodów, w poszukiwaniu ceramiki lustrowej.  W tym celu muszą współpracować z miejscową ludnością, i wychodzi im to lepiej lub gorzej, bo chociaż tubylcy są bardzo ciekawi i chętni na dodatkowy zarobek, pewne rzeczy są i muszą pozostać dla nich święte i nietykalne. Jak ta działalność łączy się z samym tytułowym artefaktem? Nie wiadomo.

Tak naprawdę tej fabuły jest niewiele – powiedziałabym, że wręcz niezbędne minimum, by to wszystko miało jakiś początek i cel.  Nie wystarczy tego jednak, by zrozumieć sens pojawiających się kolejnych wątków, zwłaszcza, gdy nagle wchodzi motyw z historią twórcy manuskryptu lub pojawia się starzec snujący legendy. Jest to bardzo ładnie wpasowane w klimat miejsca, ale już nijak ma się do samej treści książki. Notabene, opowieść ślepego starca jest jednym z najmocniejszych i najciekawszych punktów tutaj, przejmuje i odrobinę przeraża, opowiedziana jest w sposób sprawiający, że naprawdę można byłoby w nią uwierzyć, choć scena pojawiająca się przed oczami jest jak rodem z horroru.

Jednym z głównych wątków są relacje między uczestnikami wyprawy badawczej. I jest to też jeden z najsłabszych, moim zdaniem, punktów książki. Zostały one przede wszystkim potraktowane powierzchownie i prosto: ktoś jest kimś zainteresowany, ktoś na kogoś nie zwraca uwagi, komuś jest przykro, i… tyle. Po jednym zdaniu, aby określić, co i jak. Taka formalność, jakby na dowód, że bohaterowie są ludźmi i czasem coś czują. Ale tak właściwie nie do końca wiadomo, co, i po co.
Trudno mi tu mówić o samych postaciach, ponieważ, przysłowiowo, są, ale jakoby ich nie było. Tym, co je określa, jest imię, czasem jedynie przezwisko, i jedna charakterystyczna cecha. Zohra jest mieszanego pochodzenia, i właściwie o niej wiemy najwięcej, bo poznajemy wydarzenia jakby z jej perspektywy. Poza tym jest Okularnik, podobno Niemiec, Spaghetti, który właściwie nie bardzo chyba sam wie kim jest, Donatella – klasyczna włoszka, Kodama-San, będący chyba tylko po to, by był tam jakiś azjata, i… właściwie już sama nie pamiętam, kto jeszcze, a trochę ich było. Nie da się ich ani lubić, ani nienawidzić – zaraz po poznaniu stają się obojętnym tłumkiem. Lepiej jest z tubylcami – mały Mahmud to uroczy rozrabiaka, uczący resztę arabskiego, niewidomy starzec, szepczący swoje opowieści do Drzewa Życzeń, ma w sobie odrobinę intrygującego, orientalnego uroku, a tajemnicza piękność, Zajnab, pojawia się i znika, choć chyba nie jest aż tak skryta, jak sama by tego chciała. Ale to przecież nie o nich tu chodzi, prawda?

Sporadycznie pojawiają się obrazy z przeszłości. Jedna dotyczy bezpośrednio tytułowego manuskryptu (no wreszcie!), a dokładnie jego twórcy. Tu opis jest nieco dokładniejszy, poznajemy samego skrybę, od jego najmłodszych lat, rodziny, aż po obecny stan zdrowia i obawę o to, czy zdąży dokończyć dzieło swojego życia. Do jego samotni wpada od czasu do czasu, jak natrętna mucha, matka kalifa, na której to zlecenie powstaje manuskrypt i która próbuje przestawić skrybie swoją wizję co do tego, a nie obyło się bez kilkukrotnej zmiany zdania. I brzmi to prawie tak, jakby nie było się do czego przyczepić, a jednak to zrobię. O ile członkowie wyprawy są przyziemni i prości do bólu, o tyle pan skryba jest kompletnie odrealniony. Całe życie spędza w swoich wizjach o manuskrypcie, przeżywając od czasu do czasu swoją ciężką drogę na to stanowisko i zdobywanie umiejętności, jest uduchowniony jak przysłowiowy święty turecki i czuć w tym wszystkim sztuczność, choć może to być jedynie kwestia języka używanego przy opisie akurat tych scen.

Drugą kwestią, rozpraszającą uczuciowe i wydobywcze wzloty i upadki międzynarodowej drużyny, jest sam kalif, będący niestety klasycznie literaturowym przykładem tego urzędu  – nie bardzo potrafiącym wyściubić nos poza własną wielkość i geniusz, chociaż wyraźnie nie jest osobą głupią.


Trudno mi pisać o tej książce. Zachwyciła mnie na początku, różnorodność pochodzenia ludzi prowadzących wykopaliska, ich próby zapoznania się z miejscową kulturą, wreszcie sama działalność, zapowiadały się bardzo interesująco, licząc do tego dwoistość charakteru Zohry i te kilka cech, które sprawiały, że reszta wydawała się być wybuchową mieszanką, która będzie eksplodować raz po raz, jeśli nie konfliktami, to mnóstwem zabawnych i niezręcznych sytuacji. Naprawdę miało to potężny potencjał, który kompletnie nie został wykorzystany. Wygląda to tak, jakby autorce, po tych paru stronach wprowadzenia, nagle umknęła koncepcja, i już trzeba było to jakoś doprowadzić do końca. Co z tymi wykopaliskami? Co ze świątynią, na terenie której mieli kopać? Te wątki zostały potraktowane pobieżnie, by pozostawić miejsce na zabawy słowami i stylem, które, w mojej opinii, zupełnie się nie udały, gdyż zamiast głębi i tajemniczości mamy chaos i sztuczność, trywialne wątki osobiste i banalnie opowiedzianą przeszłość; wiele postaci, ale żadnego charakteru, sporo wydarzeń, ale pozbawionych akcji. Podziękować muszę za ślepego starca, Drzewo Życzeń i jego z nim rozmowy, gdyby nie to, nie wytrwałabym przy tej książce do jej zakończenia. Zajęła mi stanowczo za dużo długich wieczorów, jak na tak cienki, mały tom.


Dane ogólne:
Tytuł oryginału: The Blue Manuscript
Autor: Sabiha Al-Khemir
Wydawnictwo: Lambook
Rok wydania: 2012
Ilość stron: 336

środa, 8 października 2014

Spełnij marzenia i wywróć życie do góry nogami, czyli "Dożywocie" Marty Kisiel

Kto z nas nie marzył czasem o tym, by dostać nagle jakiś cudowny prezent od losu, spadek po dalekich, nieznanych krewnych, dla których byliśmy jedynymi żyjącymi dziedzicami…  Piękny, stary dom, może szlachecki dworek, położony w pięknej, zacisznej okolicy, gdzie można byłoby zamieszkać, urządzić się wygodnie z biblioteką pełną książek, salonem z kominkiem, przy którym można wieczorami siadać z kotem na kolanach, popijając gorącą herbatę… 

Niektórym się to trafia. Choć może okazać się nie takie, jak początkowo się wydawało.
Konrad jest typowym przedstawicielem swojego pokolenia: pisarz po dobrej szkole, dziecko miasta, właściciel laptopa, Tico i zupełnie przyziemnej narzeczonej.  I nagle przytrafia mu się TO. Testament, w którym na własność dostaje dom na odludziu, wraz z jego lokatorami. Warunek: lokatorzy mają zostać. Ale, niech tam! To idealne miejsce do pisania, czysta dawka weny dla kogoś takiego, jak on.  Pozostaje więc wsiąść z gratami w Tico, mapę w garść i od razu przenosić się tak nagle sprezentowanego lokum.

Zabawa zaczyna się niemal od razu – odludzie okazuje się być odludziem cokolwiek trudno dostępnym, wymarzony dom to ruinka w tylu gotyckiego horroru, a lokatorzy sprawiają, że słowo „dożywotni” nabiera zupełnie nowego znaczenia.

Na pierwszy rzut przedstawia się Anioł. Tak, Anioł, i to Anioł Stróż. Licho, bo tak ma na imię, byłby może pięknym i majestatycznym zjawiskiem, gdyby nie to, że ma alergię na pierze i specyficzne gusta co do ubioru, i sam raczej wymaga opieki. Dobrze, kichającego Anioła jesteśmy w stanie znieść. Ale gdy w łazience pomieszkują utopce, pod zlewem w kuchni czai się kraken, a po domu snuje widmo nieszczęśliwie zakochanego poety, to życie nagle staje się barwne. Nie brakło też oczywiście kota, o jakże wdzięcznym imieniu Zmora.

W „Dożywociu” nie ma właściwie postaci, która byłaby nudna, tak jak trudno wyłonić jedną ulubioną. Każda ma charakter, sposób mówienia i postępowania, a wszystko to włożone w specyficzną codzienność małego, ponurego z wyglądu dworku. Do mnie najbardziej przemawia Krakers, spiżarniano-kuchenny upiór z mackami, z którym świętej pamięci właściciel lubił bawić się w składanie ofiar. Krakers ma spory talent do gotowania i pieczenia, i jest bardzo wrażliwy, zarówno na przeciągi, jak i niemiłe słowa. Natomiast panicz Szczęsny, który jest pięknym i przerysowanym obrazem werterowskiego młodziana, tylko… parę dobrych lat po śmierci, zadziwia talentem do robótek ręcznych, choć nadal szuka wybranki swego serca, by dla niej poświęcić swoje życie po życiu, irytując wszystkich naokoło, a zwłaszcza Konrada, skłonnością do mówienia wierszem.
Nie brakuje też bardziej realnych postaci, które całość próbują, mniej lub bardziej skutecznie, sprowadzić na ziemię: mieszkańcy pobliskiej wsi, miejscowy „przyjaciel rodziny”, szefowa Konrada, a wreszcie jego narzeczona… Doprawdy, nie ma chłopak łatwego życia, ale jak tu nie pokochać takiej nieziemskiej bandy.

Książkę Marty Kisiel można określić krótko: lekka, zabawna, przyjemna. Czyta się ją „jednym tchem”, choć nie jest wcale cieniutka - zawdzięcza to wartkiej akcji, częstym i nagłym zwrotom akcji oraz sporej niepewności, czy to wszystko zaraz nie runie i czy Konrad, mimo dobrych chęci i niemal ojcowskiej czułości do kłopotliwych mieszańców domku, nie rzuci tego wszystkiego, wracając do miasta.

Świetna powieść do poczytania w drodze, odświeża i orzeźwia, bawi, a przy tym jest dosyć uniwersalna, bo spodoba się starszym i młodszym. No i, jak dla mnie, domek marzeń, może tylko darowałabym sobie utopce w wannie…


Dane ogólne:
Tytuł oryginału: Dożywocis
Autor: Marta Kisiel
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Rok wydania: 2010
Ilość stron: 376

środa, 17 września 2014

Po burzy przyjdzie koniec. "Droga Królów" Brandona Sandersona

Niektóre książki są jak podstępne drapieżniki. Kryją się pod pozorem przydługiej, nudnawej powieści, którą czyta się niby mimochodem, by nagle zdać sobie sprawę, że zostało się wciągniętym w pułapkę. Czujność została uśpiona i pazury, nagle zaciśnięte na szyi, nie chcą puścić aż do końca. A potem zostaje już tylko ból.

„Drogę Królów” Sandersona zakupiłam bez zastanowienia, jeszcze przed premierą, i niecierpliwie czekałam, aż dotrze do moich rąk, a powodem tegoż zjawiska jest fakt, że niewielu autorów potrafi mnie tak uwieść stylem i kreacją świata jak właśnie pan Brandon, którego „Elantris” oraz trylogia o Zrodzonym z Mgły i upadku Ostatniego Imperium wciąż i wciąż wracają w moje ręce. Nowa powieść zaskoczyła mnie na wstępie – i to bardzo, choć pozytywnie. Jest to przede wszystkim potężne tomisko, jego objętość, jak i rozmiary wielokrotnie przekraczają dotychczasowe wydane dzieła. Drugą zaletą wpadającą w oko od razu są dołączone kolorowe karty z mapami i rozpiskami znaków i symboli, zrobione bardzo estetycznie i cieszące oko intensywnością barw i skomplikowaną strukturą.

Co w środku? Ano, powieść pisana jest w specyficzny sposób, znany już z „Elantris”, czyli przedstawia obraz sytuacji skupiając się w każdej części na tylko jednym z bohaterów, a te spojrzenia i wydarzenia podawane są naprzemian w wywołujący niedosyt sposób.

Na początku poznajemy Shallan, będącą w podróży, której celem jest dogonienie Jasnah Kholin – heretyczki, badaczki, chcąc zostać jej podopieczną i uczennicą, ale ma w tym tez dodatkowy cel, który nie do końca zgadza się z jej zasadami, ale jej sytuacja nie pozostawia innego wyboru. Sama Jasnah jest specyficzną postacią, bo poza odstępstwem od powszechnie uznanej wiary prowadzi tez badania, celu których nie wyjawia nikomu.

Drugim z głównych bohaterów jest Kaladin, nisko urodzony chłopak, a właściwie już mężczyzna, który z syna chirurga i nadziei rodziców na kontynuację nauki i rozwijanie odziedziczonego po ojcu talentu stał się najpierw żołnierzem, a następnie niewolnikiem po własnej stronie, zdradzonym i ciężko doświadczonym przez los i wojny. Jego życie odmienia się w bardzo nieoczekiwany sposób – dostaje towarzysza, a właściwie towarzyszkę, wiatrowego sprena, którego aparycja przypomina disneyowską wróżkę. Jednak prawdę o sobie samym i losie, jaki  czeka jego i kompanów, dopiero pozna, i nie będzie to prawda łatwa.

Wreszcie Dalinar Czarny Cierń, arystokrata, arcyksiążę, głowa rodu. Legendarny dowódca z Pancerzem i Ostrzem Odprysku, zdobytymi w walce. Ten człowiek, twardo stąpający po ziemi i trzymający się starożytnego kodeksu nie tylko na pokaz, zaczyna doświadczać wizji. Podczas każdej arcyburzy widuje ludzi z przeszłości, cierpiących i umierających, i słyszy głos każący mu zjednoczyć wszystkich arcyksiążąt pod sztandarem młodego króla. Musi się z tym spieszyć, bo nadchodzi niebezpieczeństwo, którego  mówiący do niego z zaświatów nie potrafił lub nie chciał nazwać. Jednak książęta żyją w pozornej zgodzie, a i to od niedawna, szukając tylko zaczepek i powodu do wojny domowej, a król to młokos ogarnięty paranoicznymi myślami, że ktoś próbuje go zabić. A czy same wizje nie są czasem tylko urojeniami zsyłanymi na starzejący się umysł, jak zdają się myśleć jego bliscy?

Ostatnim, choć o nim najmniej, ale przecież wcale nie traci przez to, jest Szeth, zwany Kłamcą. Kim jest? Jest Shinem, a poza tym zabójcą, bezgranicznie posłusznym każdemu, kto posiada jego Kamień Przysięgi. Taka osoba może zrobić z nim wszystko. Nie może jedynie wydać mu rozkazu, aby sam się zabił. Kłamca przechodzi z rąk do rąk, głownie pomniejszych przestępców, którzy za jego sprawą próbują dorobić się pozycji w swoim otoczeniu, nie wychodząc na tym najlepiej, aż w końcu trafia na pana, który pragnie wykorzystać jego wyjątkowe umiejętności do większego celu… Do czegoś, co Szeth już kiedyś robił, a co nadal wspomina z przerażeniem.

Do książki zabierałam się długo, a gdy w końcu mi się to udało, wpadłam po uszy. Ale nie od razu. Początkowo wydaje się nieco przydługa, opisy zdarzeń zbyt rozciągnięte, a same wydarzenia błahe lub nudnawe. Najgorzej w tym przypadku wygląda Dalinar i jego próby negocjacji z arcyksiążętami, u których stopniowo traci szacunek. Jednak za każdym razem trafia się na moment zaskoczenia i zwrotu akcji, który każe czytać dalej, a potem jest już tylko coraz szybciej i ciekawiej. Nie sposób nie docenić pod koniec faktu, że w powieści brak niedopowiedzeń, a ciąg przyczynowo skutkowy jest wyjątkowo jasny i kompletny, więc sposób przedstawienia wydarzeń pociąga tym bardziej.

Magia w powieści jest typowo sandersonowsko wyjątkowa: mamy Duszniki, będące tworami pół magicznymi, pół technicznymi, które zakłada się na dłoń, aby zmienić jedną rzecz w inną; spreny, będące… czym właściwie? Badacze nadal próbują odpowiedzieć na to pytanie, jak i na to, ile rodzajów sprenów  istnieje i jakie są ich możliwości, a także, czy to zjawiska przyciągają te małe duszki, czy też one je wywołują. Występują przy niemal wszystkich zjawiskach i emocjach, małe żywe stworzonka, różniące się kolorem i zachowaniem. Są też wręczcie Odpryski i zaginieni Świetliści, którzy posiadali bajeczne wręcz moce, ale odeszli, i nikt tak naprawdę nie wie, dlaczego.

Sam tom, jak już wspomniałam, jest ogromny. Moim głównym bólem jest to, że nie został wydany w twardej oprawie, i trzeba naprawdę wielkiej ostrożności, aby nie zniszczył się podczas czytania. Klejony grzbiet jest wyjątkowo wrażliwy na urazy przy takiej objętości, bałam się nawet, że może się rozłamać, a chociaż zdaję sobie sprawę, że z grubszą okładką byłoby to tomiszcze jeszcze cięższe, to jednak uważam, że ostatecznie jest to korzystniejsza opcja. Ponadto, dołączone na końcu kolorowe strony z lakierowanego papieru po prostu wypadają – klej nie trzyma ich wystarczająco mocno, nie zdążyłam ich jeszcze obejrzeć, a już latały luzem.

Drugą kwestię stanowi sama okładka – nie wiem, co kierowało wydawcą, ale nijak nie przystaje do klimatu opowieści, w której mamy pięknych, epickich Odpryskowych, których moc bierze się z burzowego światła i zawarta jest w pancerzu, a ostrze to nic innego jak samo przyzywane i zestalone światło… tymczasem polska okładka prezentuje nam tradycyjny zakuty łeb, człowieka w topornej blaszanej puszce.  Drugi tom również rozczarowuje pod tym względem, po zapowiedziach widać, iż postać na okładce zmienia tylko pozę i kolorystykę tła. Tymczasem wydania zagraniczne są tak pięknie zilustrowane!



Droga Królów to powieść, która wywołała u mnie kaca na kilka dni, a tęsknotę za dalszą częścią na kolejne miesiące. Jest tam wszystko: magia, nauka, intrygi dworskie, polowania, wojna… mieszanka wybuchowa. Na szczęście, drugi tom pojawić ma się w polskim wydaniu już 3 grudnia, więc nie przyjdzie mi tęsknic tak długo, jak się tego obawiałam. 

Dane ogólne:
Tytuł oryginału: The Way of Kings
Autor: Brandon Sanderson
Wydawnictwo: Mag
Rok wydania polskiego: 2014
Ilość stron: 960


wtorek, 9 września 2014

5 książek, które chciałabym/chciałbym postawić na półce, ale prawdopodobnie do tego nigdy nie dojdzie

Pomysł podkradziony Serenity, a jako że "Droga Królów" magicznym sposobem się ciągnie, i końca nie widać, można się nieco pobawić. Swoją drogą, takich książkowych zjawisk mogłoby być więcej, bo w przypadku wszelakich dzieł pana Sandersona zupełnie mi to nie przeszkadza... im więcej, tym lepiej.

Właściwie wzięłam się za to dość pochopnie, bo po chwili zastanowienia wyszło mi, że to, co tak bardzo bardzo chcę, to już mam... a reszta, to... Zobaczmy,

Będę oszukiwać, bo pewnych rzeczy nie da się nie wymienić w jednym punkcie.

1. Kushiel's Justice, Kushiel's Mercy, Naamah's Kiss, Naamah's Curse. Naamah's Blessing. Czyli, krótko mówiąc, dalsze części po Trylogii Kuszielowskiej i jednym jedynym wydanym tomem z trylogii Imriela. Ostatnia z tych książek doczekała się wydania w Polsce w roku 2011 a o dalszych cisza... i mam straszliwy weltschmerz, że się w ogóle już nie pojawią. Krzywda, krzywda wielce, bo zdążyłam polubić tę serię.


2. Cudowne, pięknie ilustrowane rysunkami Alana Lee dzieła Tolkiena, wydawnictwa Amber. Dlaczego? Bo miałam je w rękach raz i nie mogłam się oderwać. A dlaczego zapewne nie? Bo... część mam już, ale w wersji tańszej i uboższej. Kupować coś, co się już ma, po prostu by to zmienić na "lepszy model"? Ech, jest tyle innych, które czekają na to, by wpaść w moje łapki, więc jakże to tak?...


3. Archanioł Sharon Shinn. Nie znam tej książki, po prostu... chcę. Ciągnie mnie. Ale jeśli jest dostępna, to używka za miliony złotych, więc, najprościej w świecie, tylko jeśli trafię tanio. A wątpię, bym trafiła, zdaje się, że sporo osób jej poszukuje.


4. The Asylum for Wayward Victorian Girls autorstwa panny Emilie Autumn. Nigdy nie przetłumaczona na polski, chociaż byłabym szczęśliwa z wydania po angielsku, w jakimkolwiek stanie. To po prostu must have z dopiskiem "nigdy nigdzie nie uda ci się tego dostać, chyba, że wywędrujesz do Stanów i będziesz zarabiać kupę kasy". Boli mnie samo istnienie tej książki. Po prostu chciałabym ją choć raz w życiu chociaż dotknąć i obejrzeć. 


5. Tom czwarty i ostatni tetralogii Kroniki Hjorwardu Nika Pierumowa. O pierwszym pisałam w poprzedniej notce. Jako uzasadnienie braku polskiego wydania tego jedynego tomu, Wikipedia podaje: "Niestety, dotychczas nie wiadomo, kiedy książka trafi na półki księgarń, gdyż ze względu na objętość dzieła nie można go wydać w jednym tomie." No, czy tylko mnie boli... tyłek na takie coś? Dzięki człowiekom z wydawnictwa Prószyński i S-ka Тысяча лет Хрофта pozostanie pisane jedynie tymi cudownymi znaczkami. Chyba, że Rosja roztoczy nad nami kiedyś czułą opiekę i będziemy musieli się ich uczyć.


Zadziwiające, ile bólów się odzywa podczas tworzenia takiej listy. A nawet i agresji w pewnym momencie, ych... Trudno żyć ze świadomością, że nie przeczytasz we własnym języku o dalszych losach swoich ulubionych i nieulubionych bohaterów, ponieważ nie i już od wydawnictwa. 

W każdym razie, musiałam, i dziękuję za cierpliwość tym, co przeczytali.


* * *

Trzy grosze od Milczka.

Rozpatrując ten sam problem:

1. Xenos Dana Abnetta, część pierwsza trylogii Eisenhorna. Pozostałe dwie - Malleus, Hereticus - mam, pierwszej upolować nie potrafię: albo nie mają nigdzie w miejscach, w których zwykłem bywać, albo mają, tylko akurat nawet głodować nie mam za co. Ot, złośliwość losu.
Na dodruk, oczywiście, nie zanosi się - Black Library nie dogaduje się ostatnio z żadnym polskim wydawnictwem i sporo wskazuje na to, że to nie ulegnie zmianie.
Pewnie, w oryginale czytać mogę, ale mieć jedną po angielsku, a pozostałe po polsku? Coś kłuje w piersi, prawda?
Ech... Moja wina, mogłem zainteresować się wcześniej.


Rany Julek, ależ paszcza.

2. Malleus Maleficarum H. Kraemera, wydanie kompletne, czyli Młot na Czarownice (nic osobistego, kochanie). Na mojej półce stoi jeno okrojony i uwspółcześniony egzemplarz w przekładzie Stanisława Ząbkowica, uwspółcześniony przez Joannę Paprocką i okrojony z najciekawszej części, czyli rozdziału trzeciego - poświęconego metodom prowadzenia śledztwa i tor... przesłuchań. Poza moim zasięgiem - bo musiałbym wziąć się za okradanie uniwersyteckich bibliotek, by zdobyć to cudeńko na własność.



Ach, ten surowy design okładki... Dziś już takich nie robią.


3. Mistborn Adventure Game: Alloy of Law Supplement. Bo chociaż Sandersona uwielbiam, a system RPG bazujący na jednej z najbardziej znanych serii tegoż autora jest zdecydowanie ciekawy, to idea płacenia prawie dwóch stówek za cieniutką książeczkę, a potem modlenia się, że legendarna poczta Najniepodleglejszego Kraju Świata nie zgubi jej gdzieś po drodze... jakoś nie przemawia do mnie zbytnio.


Czy czyta nas jakiś wyjątkowo miły i uczynny prezes dużego polskiego wydawnictwa? Mam szczerą nadzieję, że tak.



4. Oryginalne wydanie całej serii Glena Cooka o Czarnej Kompanii, w dwunastu tomach. Jak pisała wcześniej Vyar, szkoda wymieniać na lepszy model - nawet jeśli wydane przez Dom Wydawniczy Rebis Kroniki Czarnej Kompanii i późniejsze wydrukowano na tandetnym, gazetowym papierze...
Dziwię się. Wydana przez Rebis "Diuna" była piękna. Wszystkie dzieła Dicka były piękne. A jeden z najważniejszych cyklów dark fantasy... dostaje coś takiego?!
Chociaż tłumaczenie jest w miarę dobre. No ale jeśli można w oryginale, kto by nie chciał?


No i jeszcze jedno: przynajmniej okładki jakoś nawiązują do treści powieści.

5. The King In Yellow Roberta Chambersa, a konkretniej to wydanie:


Nic dodać, nic ująć. Cudne... I niemożliwe do dostania, chyba że zna się wszystkie antykwariaty za Wielką Wodą.

Trochę mi głupio, że moim pierwszym występem jest ta wyliczanka fanaberii, ale hej, przynajmniej w końcu ruszyłem się do pisania!
Dzięki za uwagę, moi drodzy.

piątek, 22 sierpnia 2014

„Śmierć Bogów” Nika Pierumowa, czyli o magii, buncie i moralności mrocznej strony.

         „Magia Powolnej Wody jest bardzo złożona. Wystarczy, że twoi wrogowie, obserwując się, odbija się w małej kropli rosy, a woda ich zapamięta. Magia Powolnej Wody to część olbrzymiej Magii Wody, która z kolei jest częścią nieogarnionej Magii Żywiołów, długo trzymanej przed nami w tajemnicy. Władają nią jedynie najbliżsi zaufani Młodych Bogów oraz takie istoty, jak trolle, krasnoludy i koboldy...”


         Jak wiele magii może pomieścić jeden wykreowany świat? Odpowiedz: tyle, ile jego twórca jest w stanie wymyślić.

         Z długoletniego wygnania wraca wielki mag – Hedin, „Ten, który poznał ciemność”. Został wykluczony ze wspólnoty i zesłany w pustkę na wiele, wiele lat, za próbę obalenia istniejącego porządku. Ale to nie on był pomysłodawcą – bohaterem rewolucji był Rakot, Władca Mroku, potężny i stary, którego wyrok będzie trwał stokroć dłużej; Hedin szedł wiernie za nim. Ale żadna kara nie może trwać wiecznie, więc czas na przywrócenie do łask, powrót do swoich zajęć, a także, choć niechętnie, Rada Magów daje mu prawo do wzięcia sobie ucznia.

         Maga Hedina poznajemy w tym właśnie momencie, i niemal od razu również Hagena, śmiertelnika, syna prostej, żyjącej w skrajnej nędzy kobiety, tego drugiego od chwili narodzin; dlatego też książka nosi tytuł „Księga Hagena”. Hedin wiele utracił, jego związek z jedną z czarodziejek zakończył się gwałtownie, gdy, poznawszy jego zamiary, zwróciła się przeciwko niemu, stając się jednym z najzacieklejszych wrogów, i przejęła jego ziemie, czyniąc z nich swoje Strzeżone Królestwo; stracił pozycję jednego z najświetniejszych i najzdolniejszych czarodziejów – teraz jest pilnowany na każdym kroku i traktowany z dystansem. Ale przecież odbył karę, błędy zrozumiał, grzechów popełnionych żałuje… pozornie.

         Hedin wychowuje ucznia na wielkiego wojownika i dowódcę, ale także uczy go magii. Równocześnie, po kryjomu odświeża dawne znajomości i realizuje zamysł, który uknuł w ciemnościach wygnania – kontynuacji i wielkiego dokończenia dzieła Rakota, obalenia władzy Merlina, zniszczenie Avalonu, i uwolnienia samego Mistrza. Ale jak to, tylko tyle? Gdzie tam! Plany szalonego maga sięgają o wiele, wiele dalej. W końcu po co być władcą ziemi, skoro można stać się bogiem?

         „Śmierć Bogów” jest książką, po którą sięgnęłam, wstyd przyznać, z powodu okładki, i mój pierwszy z nią kontakt był oporny. Pisana jest nieco zawiłym językiem, robi wrażenie „cięższej” niż, używana w porównaniach, trylogia Tolkiena. Stanowi luźną kontynuację innej trylogii, „Pierścienia Mroku”, który stanowił właśnie niejaki ciąg dalszy „Władcy Pierścieni”. Ale tu już nie jesteśmy na Ardzie, przenieśliśmy się do Hjorwardu, gdzie przypadkiem trafili uciekinierzy ze Śródziemia. Wspomniany jest tu krótko nawet Feanor…

         Język autora wymaga chwili przyzwyczajenia, jednak tę niedogodność w pełni rekompensuje rozmach i złożoność opisywanego świata. Autorowi udało się wybitnie ukazać różnorodność mieszkających w Hjorwardzie ras, jest ich mnóstwo, od ludzi, krasnoludów i elfów, przez takie istoty, jak smoki czasu, Demogorgona i Orlangura, Czytających Zaklęcia (które to stworzenia bardzo mnie zaintrygowały i liczę, że jeszcze się o nich wspomni), aż po bogów, którzy nie są czymś stałym i niezmiennym – młodzi zastępują starych, i wcale nie dzieje się to pokojowo i spokojnie. Każde z tych istot włada własną siłą i odrębnym systemem magii – i każdej z nich w powieści można się przyjrzeć nieomal „z bliska”. Ponadto, rozmachem zachwycają opisy pojedynków i bitew – malownicze i jednocześnie precyzyjne. Pierumow zaskakuje i intryguje, ma się wrażenie, że jego pomysły się nie kończą, wciąż wyskakuje z czymś nowym, pokazując, jak dopracowany był plan Hedina.

         Z wielką dokładnością pokazano tez głównych bohaterów - Hedin jest troskliwym opiekunem, ale ma świadomość, że jego Uczeń wiele rzeczy musi doświadczyć sam, jednoczesne zmaga się z własnymi uczuciami do dawnej ukochanej, która nadal staje mu na drodze i podejrzewa go, i przecież słusznie; Hagen, od małego awanturnika staje się pewnym siebie dowódcą, kochanym przez swoich ludzi, poznając po drodze zarówno paniczny strach przed nieznanym, jak i miłość; za to Rakot to szalony buntownik, który nie zawsze wie, kiedy się zatrzymać. Wydarzenia poznajemy z perspektywy pierwszych dwóch, ich opowieści wzajemnie się uzupełniają.

         Autor nie bawi się w delikatne wstępy i wprowadzenia, zaczyna z przysłowiowej grubej rury, co więcej, napięcie i stopień zaawansowania intryg z czasem tylko wzrasta, osiągając kulminacyjny moment przy zakończeniu. Tak naprawdę do końca nie wiemy, co właściwie planował Hedin i jak wiele jest w stanie poświęcić dla swoich celów, a to, co ostatecznie zastał, zaskakuje i niemal oburza.

         „Kroniki Hjorwardu” stanowią właściwie tetralogię – z ostatnim tomem dotąd nie wydanym w Polsce. Jest to jedno z najbardziej irytujących zjawisk – trzy tomy są, czwartego nie, i nie wiadomo, czy w ogóle będzie. Drodzy Państwo z Prószyński i S-ka… jak żyć?

         Kwestią, na którą zwraca się uwagę, jest postać Merlina i jego domena w Avalonie. Te nazwy są tak znane, i często nadużywane, że wywołują lekki zgrzyt w tak „egzotycznym” i różnorodnym otoczeniu – ale sam arcymag stanowczo nie jest poczciwym staruszkiem znającym kilka sztuczek, jego postać nie budzi sympatii, choć można go i motywy jego postępowania dobrze zrozumieć.

         Całym sercem mogę polecić, choć zdecydowanie nie jest to lekkie czytadełko fantasy. Świat wykreowany przez Pierumowa, który przecież z wykształcenia jest biofizykiem i biologiem molekularnym – przez co, swoją drogą, zdobył moją sympatię – wciąga jak magnes i nie odpuszcza do końca. Przede mną kolejne dwa tomy, i choć boję się niedosytu i dalszej irytacji z powodu braku polskiego wydania czwartego, sięgnę po nie z przyjemnością w najbliższym czasie.

Dane ogólne:
Tytuł oryginału: Gibel' bogov
Autor: Nik Pierumow
Wydawnictwo: Prószynski i S-ka
Rok wydania polskiego: 2005
Ilosc stron: 552


czwartek, 24 lipca 2014

Rewolwer, melonik i sztabka stali, czyli "Stop Prawa" Brandona Sandersona

Po lekturze trylogii o upadku Ostatniego Imperium, która, muszę przyznać, po prostu porwała mnie wyjątkowością opisanego tam świata i systemu magii, długo nie mogłam się przekonać do sięgnięcia po „Stop Prawa”. Samo zakończenie wydarzeń w „Bohaterze wieków” pozostawiło mi uczucie pewnego spełnienia, historia była kompletna, a wszystkie wątki autor doprowadził do końca w sposób, według mnie, iście mistrzowski. Ostatecznie przekonała mnie tęsknota za tym światem – nie za postaciami, bo na powrót do nich jeszcze trochę za wcześnie, ale za samą allomancją i tajemniczym, wyjątkowym klimatem, stworzonym przez Sandersona.

„Stop prawa” nie jest właściwie typową kontynuacją „Zrodzonego”. To osobna powieść, z akcją rozgrywającą się w 300 lat po upadku Imperatora. Dużo się zmieniło. Na ulicach miast zaczynają pojawiać się pierwsze samochody, w domach elektryczne oświetlenie, a stare, dobre allomancja i feruchemia zdążyły wzbogacić się o nowe stopy i zastosowania. Sami allomanci stracili sporo na mocy, jednak równoważone jest to pojawieniem się mieszanek – Podwójnych, czyli osób posiadających jedną moc allomantyczną i jedną feruchemiczną. Podwójni nie równają się Zrodzonym, których w „Stopie” już nie ma – stanową element wierzeń – są nieco powszechniejsi i nie tak silni, jednak połączenia obu mocy potrafią dać sporo możliwości.

Problemem powoli unowocześniającego się społeczeństwa jest przestępczość. Obdarzeni mocami potomkowie dawnej arystokracji, którzy zeszli na „złą drogę”,  są szczególnie trudni do zatrzymania i uchwycenia. I w tym miejscu pojawiają się Wax i Wayne – Podwójni, prawdziwi strażnicy prawa. Akcja powieści zaczyna się od krótkiej retrospekcji, wspomnienia Waxa ścigającego psychopatycznego mordercę, którego hobby stanowi tworzenie swego rodzaju przedstawień teatralnych ze zgromadzonych zwłok. Ich konfrontacja obfituje w tragiczne wydarzenia – Wax przypadkowo, przeceniwszy swoje możliwości, a może nie doceniwszy przeciwnika, zabija Lassie – kobietę, którą kocha. Można się domyślić, jakie będą tego konsekwencje. Wezwany w parę lat później przez rodzinę, z powodu śmierci wuja dziedziczy majątek i musi się ożenić –  decyduje się zrezygnować całkowicie z zabawy w ściganie złych. To się nie może udać.

                Sama książka zaskoczyła mnie rozmiarami. Patrząc po innych, „Zrodzonym” czy „Elantris” (nie wspominając o nowej „Drodze Królów”!), jest wręcz rozczarowująco cienka – tylko 279 stron. Za to stanowczo nie rozczarowuje zawartością. Postacie Waxa i Wayne’a są świetnie skonstruowane, stanowią mieszankę przeciwieństw, które doskonale się uzupełniają w akcji, pozostając w nieustannej, żartobliwej wojnie poza nią. Obaj panowie są już w tak zwanym średnim wieku i wiele razem przeszli, niemniej jednak nie są idealni. Dają się zaskoczyć i obrywają nielekko. Odrobinę irytuje mnie natomiast postać Lassie – choć pokazuje się jedynie na krótko, jest przedstawiona jako swoisty ideał – szalona kobietka, pełna energii i inteligentna. Ktoś  stworzony do tego, by epicko umrzeć i pozostawić po sobie piękne wspomnienia.

Ciekawą dla mnie kwestię stanowiło opisanie systemu wierzeń – i tu pozostał niedosyt. Kult Ocalałego podzielił się na odłamy, które są jedynie wspomniane przy okazji rozmów Waxa z przyszłą żoną (swoją drogą, bardzo specyficzna postać!), i stanowczo chciałabym wiedzieć więcej. Zwłaszcza, że pewna „siła wyższa” – czymkolwiek właściwie jest – daje o sobie znać, całkowicie zmieniając bieg wydarzeń.

Ogółem, „Stop Prawa” stanowi lekturę bardziej dla osób, które są już po trylogii o Zrodzonym, ze względu na liczne nawiązania do tamtejszych postaci i miejsc. Osoba, mająca kontakt z tym światem po raz pierwszy właśnie przy tej pozycji, będzie miała niekompletny obraz sytuacji. Polecam przeczytać wcześniej właśnie „Z Mgły Zrodzonego” i jego kolejne dwa tomy, zwłaszcza,  że same w sobie opowiadają porywającą historię. Kontynuacja stanowi ciekawe połączenie klimatu poprzednich wydarzeń i powiewu nowoczesności, wyraźnie steampunkowe, co sugeruje już okładka – wyjątkowo cieszący oko obrazek. Chce się więcej – i więcej się dostanie, jeśli wierzyć zapewnieniom autora, że przygody Waxa i Wayne’a mają również być kontynuowane jako trylogia. Czekam z niecierpliwością.

Dane ogólne:
Tytuł oryginału: The Alloy of Law
Autor: Brandon Sanderson
Wydawnictwo: MAG
Rok wydania polskiego: 2012
Ilość stron: 279



***

Na dodatek - fan trailer "Stopu", polecam, klimatyczna rzecz (: http://www.youtube.com/watch?v=YbG-EJdxZW4

czwartek, 10 lipca 2014

Long story.

   ...have a sit.

   Po co mi kolejny blog? Ano po to, że z tym zamiarem nosiłam się już od dawna - od czasów, gdy jeszcze planach był blog urodowy. Albo inaczej: ogólnomój. Golden Lies Factory zostało urodowe, gdy stwierdziłam, że mieszanie tematów nie wyjdzie mu na dobre. A że z książkowania jednak nie umiem zrezygnować (i chociaż jedną literacko-blogową wtopę już zaliczyłam), trzeba spróbować.

   Nie czytam ostatnio wiele, za to bardziej kolekcjonuję, co mi w łapki interesującego wpadnie. Problem pracowy - jest za co, nie ma kiedy. Albo sił brak, bo po pracy chce się spać.

   Spróbujmy. Pierwszy tekst pojawi się już niedługo.