wtorek, 25 lipca 2017

„Jazda na rydwanie” Julian Hardy

Dwudziesty wiek był jak do tej pory najbardziej burzliwym okresem naszej historii. Dwie wojny, które ogarnęły cały świat i krwawe, okrutne żniwo, które zebrały, były przecież czymś nie do pojęcia w świecie, w którym dotychczas większość konfliktów toczyła się w znacznie mniejszej skali, a to dopiero początek. W czasie ledwie stu lat rozkład sił na globie zmieniał się jak w kalejdoskopie, całe mocarstwa powstawały i upadały, czego konsekwencjami był ogromny i niespodziewany rozwój kultury, techniki i społeczeństwa. Żyć w tych burzliwych czasach – ba, prosperować w nich! – wydaje się czymś obcym i niewyobrażalnym, podobnym niemal do sztuki cyrkowej. To właśnie na tle tych wydarzeń rozgrywa się akcja debiutanckiej powieści Juliana Hardego – oto „Jazda na rydwanie”, historia człowieka próbującego się odnaleźć w świecie, który zmienia się z dnia na dzień.

W chwili, w której go poznajemy, Robert Meissner jest uczniem klasy maturalnej szkoły średniej w Bydgoszczy 1939 roku. Ojca, ułana, nie zna, dorasta pod opieką nerwowo chorej matki, która sprawia, że rodzinny dom częściej przypomina istne piekło niż bezpieczną przystań. Jego ucieczką jest starsza sąsiadka, Aniela, emerytowana aktorka z kawałem burzliwej przeszłości. Wraz z Robertem przyjdzie nam przeżyć jego pierwszą miłość i młodość zburzoną przez koszmar wojny. Meissner wstąpi do wojska, by wkrótce po porażce Armii Krajowej znaleźć się w Paryżu, a niedługo potem w Londynie, gdzie rozpocznie studia. Cudem ocalały ze szturmu na niemiecki obóz trafi pod opiekę Marion, młodej Niemki i swojej przyszłej żony, by później, w podzielonym na dwoje Berlinie na szmuglowaniu zegarków na drugą stronę Muru zdobyć swoją pierwszą fortunę. To, co wydaje się niepewną stabilizacją szybko przerodzi się w tułaczkę po całym świecie, w poszukiwaniu szczęścia i własnego miejsca. Czy uda mu się je odnaleźć? Być może. Każdy kolejny dom okazuje się jednak takim, z którego łatwo wyrosnąć...

W „Jeździe na Rydwanie” wciąż coś się dzieje, a wykreowanemu przez Juliana Hardego bohaterowi nie należy się ani chwila wytchnienia. Gwałtownie zmieniająca się sytuacja zmusza go wciąż i wciąż do podejmowania coraz bardziej ryzykownych decyzji. Okazja goni okazję, romans goni romans (kończący się jeszcze bardziej rozczarowująco i nagle niż poprzedni), a intryga intrygę. W istocie debiutancka powieść Hardego łączy w sobie wiele różnych gatunków, począwszy od dramatu psychologicznego, poprzez powieść wojenną, szpiegowską i romans, a wszystko to osadzone w realiach umieszczonych na przekroju całego dwudziestego wieku. Tłem życia Roberta są najgłośniejsze wydarzenia epoki, ukazane w niezwykle dogłębny i trafny sposób, z wprawą godną najprawdziwszego pasjonata historii. Debiut Hardego przepełniony jest smaczkami, które sprawiają, że przedstawiony w nim świat wydaje się żywy i prawdziwy. Autor unika tu najpowszechniejszych błędów typowych dla powieści osadzonych w takich ramach czasowych, jak uwspółcześnianie ówczesnych obyczajów i języka. Chociaż w powieści pojawiają się wydarzenia i postaci fikcyjne, wszystko utrzymane jest w duchu tamtego okresu, co nadaje całości miły pozór prawdopodobieństwa i sprawia, że dwudziesty wiek w wyobrażeniu Hardego pochłania bez reszty.

Historia opowiedziana w „Jeździe na rydwanie”, mimo ciągłych przeskoków czasowych, jest na tyle interesująca, by zatrzymać przy sobie czytelnika, zaś jej sporym atutem jest wspomniana już niezwykła różnorodność. Nie mogłem jednak czasem pozbyć się wrażenia, że rozwój wypadków jest miejscami nieco naciągany – na przykład, główny bohater ponosi porażki nieproporcjonalnie rzadko w porównaniu do podejmowania ryzyka. Jasne, jego dzieje nadal trzymają w napięciu, jednak mniej-więcej w połowie objętości powieści to wrażenie zaczyna się powoli rozmywać, jego a zuchwałe wybiegi tracą dreszczyk ryzyka, kiedy urasta przekonanie, że cokolwiek się stanie, Meissner i tak wyjdzie z nich cało. Przykład? Wspomniany wcześniej przemyt zegarków – Robert równolegle pracuje w wywiadzie i nie raz ani nie dwa razy jest nam jasno dane do zrozumienia, że wykrycie przez straż graniczną wiązałoby się z całkowitym pogrzebaniem jego kariery i szans na szczęśliwe życie. Niejednokrotnie udaje mu się cudem uniknąć wpadki, jednak szczytem jest moment, w którym rezygnuje z dalszej szmuglerki dokładnie na chwilę przed tym, zanim ktoś przygotuje na niego obławę. Taki szczęśliwy splot okoliczności zdarza się więcej niż raz... Oczywiście, im dalej w las, tym bardziej widać, że szczęście powoli się wyczerpuje, wciąż jednak wydaje się to mało prawdopodobne.

Kreacja bohaterów daje się polubić – szczególnie protagonista, Robert, na którego przykładzie kapitalnie sportretowano przemiany zachodzące w młodym człowieku pod wpływem burzliwych przeżyć. Oportunista od najmłodszych lat, karmiony przez matkę chęcią wyrwania się i buntu, nie stroni od działań kontrowersyjnych i podłych – by zdobyć pieniądze na prezenty dla swojej pierwszej wybranki nie waha się przed pobiciem proboszcza i obrabowaniem kościoła, a to przecież dopiero początek długiej drogi w dół. Ten sam człowiek zdolny jest do niesamowitych aktów honoru i poświęcenia: ryzykuje życie w walce z nazistami, rzucając się w ferwor walki na czele swoich podkomendnych, z którego uchodzi cało jedynie dzięki ślepemu trafowi. Robert to bohater pełen sprzeczności, ale jednocześnie spójny, obdarzony inteligencją i charakterem. Po prostu – ludzki i, co najważniejsze, dynamiczny. Jego przeżycia wewnętrzne stanowią być może najmocniejszą część całości.

Również bohaterowie drugoplanowi mają coś w sobie, stanowiąc kapitalne odbicie czasów, w jakich przyszło im żyć. Paradoksalnie jednak, tym mocniej przemawiają oni do wyobraźni, im mniej o nich wiemy. Im ważniejsi dla opowieści, tym gorzej wypadają, z paroma chlubnymi wyjątkami. Dziekan uniwersytetu w Oxford wywarł na mnie niesamowicie pozytywne wrażenie, podobnie jak jego brat, oficer, choć czytamy o nich tylko chwilę i więcej się nie pojawiają – za to nie mogłem, na przykład, pozbyć się wrażenia, że zwłaszcza obiekty westchnień Roberta tak naprawdę niczym się od siebie nie różnią. To tak samo bezczelne i wszeteczne dziewczęta z dobrych domów, które odróżnia od siebie tylko imię, kolor włosów i... kształt warg sromowych. Z drugiej strony, może to być tylko sposób, w jaki widzi je Robert (niektórzy czytelnicy mogliby zauważyć już teraz, że cechują go pewne skłonności psychopatyczne, prowadzące przecież między innymi do spłycania intymnych relacji), a więc celowy zabieg.

Właśnie. „Jazda na Rydwanie” przesycona jest erotyką, choć właściwszym słowem byłaby tu „pornografia”. Autor nie stroni od długich i dokładnych opisów miłosnych igraszek, w jakich partycypuje jego bohater. Te, choć na początku szokują, szybko stają się po prostu powtarzalne i nużące. Ponieważ zajmują one spory kawałek z ponad pięciuset stron powieści, czasem przyłapywałem się na ich omijaniu. Myślę, że sporą korzyść przyniosłaby im odrobinka decorum – albo po prostu solidne golenie... brzytwą Ockhama.

Mocną stroną jest za to rys polityczny. Autor zadał sobie trud, by sięgnąć do źródeł, które chętnie przytacza, a którymi popiera rozgłaszane przez bohaterów poglądy. O sytuacji na świecie dyskutują często, przedstawiając ją z różnych perspektyw, nierzadko mało popularnych. Oprócz dodatkowego elementu budowania tła, ten kapitalny zabieg pozwala nawet dowiedzieć się nieco na temat kulis autentycznych przecież wydarzeń. Rzadko zdarza się we współczesnej powieści, że jej lektura staje się okazją do tego, aby czegoś się przy okazji nauczyć. A to duży plus.

Literacko „Jazda na Rydwanie” jest właściwie bezbłędna. Opisy są kapitalne, dialogi mają w sobie sporo ikry, są zadowalająco błyskotliwe i zuchwałe, pojawia się cała masa nawiązań do literatury klasycznej – Owidiusz (notabene z którego „Sztuki Kochania” pochodzi tytuł), Leśmian, Boy-Żeleński i wielu, wielu innych... Widać, że autor jest człowiekiem oczytanym, potrafiącym również wyciągać wnioski i twórczo wykorzystać to, co przyswaja. Najlepsze jest jednak to, jak wykorzystuje ten atut, pozwalając, aby uzupełnił on kreślony przez niego świat i wydarzenia.

Jazda na rydwanie” jawi mi się jako powieść może nie doskonała, ale z całą pewnością wyróżniająca się na tle wielu innych. Ma w sobie pewną inspirację, czyta się ją przyjemnie, nosi też znamiona lektury wartościowej i chociaż obarczają ją pewne drobne wady – jednak, do licha, mamy przecież do czynienia z debiutem, kto przy zdrowych zmysłach będzie oczekiwał tutaj absolutnej perfekcji? – z całą pewnością warto po nią sięgnąć. Będzie ona nie lada gratką dla tych z czytelników, których pasjonuje zarówno rozbudowane tło psychologiczne, jak i historia współczesna – bo tacy będą w stanie należycie docenić jej liczne walory. Tym z was, którzy uważają, że staną na wysokości zadania, debiut Hardego szczerze polecam. Pozostałych mogę nieśmiało zachęcić – jestem jednak skłonny wyobrazić sobie tę powieść jako coś, co albo się uwielbia, albo nienawidzi, z bardzo nielicznymi przypadkami stanów pośrednich.

Za udostępnienie egzemplarza książki do recenzji - dziękujemy samemu autorowi.

Dane ogólne:
Tytuł: Jazda na rydwanie
Autor: Julian Hardy
Wydawnictwo: self-publishing, egzemplarz autorski
Rok wydania: 2017
Liczba stron: 550

niedziela, 23 lipca 2017

„Opowieść podręcznej”, sezon pierwszy - wrażenia

Należałoby się na wstępie przyznać: rzadko zdarza mi się oglądać seriale. Mało któremu udaje się na tyle mnie zainteresować, żebym poświęciła czas jemu, a nie, na przykład, grze czy książce. W związku z tym tytuły, które zaczęłam i ukończyłam oglądać mogę nadal policzyć na palcach jednej ręki, nie znajdzie się też wśród nich wiele głośnych i powszechnie polecanych. Nad „Opowieścią podręcznej” zastanawiałam się długi czas - nie dlatego, że w jakiś sposób mnie odrzucała, ale i czas, i chęci jakoś się nie chciały ze sobą zgrać. W końcu, po kilku rundach poszukiwania opcji na oglądanie i obmacaniu książki w miejscowym Empiku, zdecydowałam się skorzystać tymczasowo z oferty Showmaxa i dać serialowi - i sobie - szanse. Wyszło z tego coś trochę jak na mnie nietypowego, bowiem po pierwszym odcinku i lekkim chaosie wrażeń w nocy po oglądaniu, niemal cały kolejny dzień poświęciłam na resztę, a więc moje obawy, że 14 dni próbnego oglądania mogą nie wystarczyć, zupełnie się nie sprawdziły. I po prostu musiałam podzielić się wrażeniami (zaspamowanego nimi Łotra z tego miejsca chcę serdecznie przeprosić [Drobiazg - DŁ]).

O co chodzi? Świat przedstawiony w serialu (mówię o serialu, bo książka jeszcze przede mną – tak, nie powinnam, ale tak wyszło!) to Ameryka w czasach przypominających poziomem technologicznym wiek dwudziesty, choć raczej nie jego końcówkę. W realiach serialowych ludzkość dotknięta została plagą bezpłodności – co tłumaczy się postępującym skażeniem środowiska i… karą boską. Dzieci, jeśli już uda się doprowadzić do ciąży, rodzą się martwe bądź zniekształcone, odsetek kobiet, które nadal są płodne i rodzą zdrowie potomstwo jest skrajnie mały. W kraju przejmuje władzę grupa, którą można określić mianem terrorystycznej – wprowadzają oni ścisłe restrykcje dotyczące obyczajowości, polityki, a szczególnie kobiet. Kobietom więc nie wolno czytać, ich rola została sprowadzona do kilku podstawowych funkcji: służącej, żony bądź… podręcznej. To właśnie podręczne są grupą „uprzywilejowaną”, o potwierdzonej płodności, i jako takie są właściwie własnością społeczeństwa. Przekazywane z rąk do rąk, trzymane w ryzach za pomocą brutalnych metod, są rytualnie zapładniane przez panów domu, by rodzić im dzieci.

Głowna bohaterka, June Osborne, była jeszcze niedawno zwykłą żoną i matką. Krótkie scenki retrospektywne ukazują ją jako osobę o skomplikowanej przeszłości, która jednak odnalazła się w roli matki kilkuletniej dziewczynki. Niewiele zwraca uwagi na wydarzenia rozgrywające się wokół niej. Wie coś o kryzysie, głodzie, problemach z dzietnością – gdy dowiaduje się, że jest w ciąży, jest przerażona – słyszała o tym, że statystyka urodzeń dzieci ze śmiertelnymi wadami wrodzonymi daje jej niewielkie szanse na to, by jej dziecko było zdrowe. Niespodziewanie traci pracę w wydawnictwie, a wraz z nią wszystkie inne pracujące tam kobiety. Jej konto bankowe zostaje zablokowane. Później widzimy sceny z protestów przeciwko nowemu, skrajnemu porządkowi – a wówczas pilnujący, którzy przypominają raczej armię, otwierają ogień do zgromadzonych tłumów. Przejście z normalnego, choć trapionego wieloma problemami społeczeństwa w totalitarne państwo policyjne skupione wokół jednej, niewielkiej grupy kobiet jest nagłe i robi wrażenie absurdalnego, niemniej jednak kolejne szczegóły, dawkowane stopniowo przed scenarzystów, powoli wyjaśniają, jak mogło dojść do czegoś takiego.


W serialowej Republice Gileadu – tym, co zostało z dawnych dumnych Stanów Zjednoczonych – June nosi już imię Freda (Offred) i należy do Komendanta Freda Waterforda, wysoko postawionego członka obecnego rządu. Całość ceremoniału mającego sprawić, iż podręczna zajdzie w ciążę, jest dokładnie przemyślana i umotywowana odpowiednimi cytatami ze świętej księgi (będącej okrojoną wersją Biblii) oraz… obrzydliwa i odczłowieczająca zarówno osoby biorące w tym udział, jak i sam akt. Nosi on wszelkie znamiona gwałtu, lecz widać, że cierpią na tym niemal wszyscy: zwłaszcza podręczna, będąca tutaj ofiarą w największym stopniu, ale również bezpłodna żona komendanta, zmuszona do słuchania raz w miesiącu opowieści biblijnej o żonie Jakuba, zazdrosnej o płodność innych kobiet, a następnie biernie uczestnicząca w akcie płciowym pomiędzy podręczną – leżąca na jej kolanach! – a mężem. To jest złe na tak wielu poziomach, że aż trudno to wyrazić.

Dziwne wydało mi się takie właśnie traktowanie jedynych płodnych kobiet w kraju. W większości dystopijnych wizji poruszających też tematykę zanikającej płodności postacie te stawia się na zgoła innej pozycji – są one gloryfikowane, dba się o nie jak o największy skarb i prowadzi walki o każdą jedną. Tutaj podręczna jest przedmiotem, liczy się tylko jedna jej funkcja, ogranicza się ją w skrajny sposób i tresuje do bezwzględnego posłuszeństwa pod groźbą okaleczenia i śmierci. Podręczne tworzą też małą, zamkniętą społeczność, która może komunikować się między sobą, ale w niewielkim stopniu. Zawsze chodzą parami – dla bezpieczeństwa, ale June tłumaczy to obowiązkiem kontrolowania tej drugiej, by nie zrobiła czegoś głupiego; rozmawiają o pogodzie lub zakupach, wypowiadając wciąż te same formułki pod czujnym okiem często widywanych na ulicach żołnierzy. Wizja taka ma jedną podstawową wadę – złe traktowanie kobiety, po której oczekuje się szybkiego urodzenia zdrowego potomka, nie ma najmniejszego sensu. Pozycja podręcznych stwarza ogromne pole do nadużyć (które zresztą są karane, ale nie wszystko przecież widać), są one bite i poniżane. Dlaczego bić kobietę, która może być w ciąży i narażać tę tak cenną zdolność do rodzenia? Wydawać by się mogło, że ze wszystkich możliwych wybrano najbardziej uciążliwy i niekorzystny sposób na zapewnienie ciągłości gatunku – ale dajmy temu szanse jeszcze się rozwinąć.


Serial ukazuje kobiety, które jeszcze do niedawna prowadziły względnie normalne życie, po czym odebrano im dzieci, zabito mężów i sprowadzono do roli przedmiotu. Nic więc w tym dziwnego, że posiadają nadal buntowniczego ducha. Wszelkie przejawy buntu są jednak tłumione krwawo (widok podręcznej bez oka, dłoni czy z innymi śladami okrutnych praktyk nie jest tak rzadki – do rozmnażania oczy ani dłonie potrzebne nie są! – ma sens, jeśli chodzi o zapewnienie posłuszeństwa, ale nadal…). Możemy jednak przewidzieć, że jakieś plany w kierunku - może nie zmiany obecnego systemu, ale ucieczki z niego - będą tworzone i realizowane. Podręczne też bywają świadkami sądów we własnym gronie i wykonują wyroki – pada przykład mężczyzny, który przez gwałt na jednej z nich doprowadził do tego, iż poroniła, a który zostaje wręcz przez nie rozszarpany żywcem. Obraz agresji i okrucieństwa, jakie wtedy wyzwala się z uciemiężonych kobiet, jest przerażający, ale nadal – zrozumiały. To jedyny moment, w którym mogą zemścić się na kimś, kto je skrzywdził.

Najbardziej szokującą postacią w pierwszym sezonie jest Janine. To na jej przykładzie pokazano całą celebrację porodu. To w końcu pani domu ma być matką, podręczna tylko zastępuje ją w roli noszącej dziecko. Ta pantomima porodu, będąca dalszym ciągiem wspomnianego motywu (biblijna służąca Racheli rodząca dziecko na jej kolanach) pokazuje, jak wiele dzieli podręczne i żony, a także jak cierpi przy tym psychika podręcznej. Janine zniosła czas spędzony w Czerwonym Centrum (Red Center, „szkoła” zmieniająca zwykłe kobiety w podręczne) najgorzej – z początku najbardziej buntownicza, szybko doznała załamania i nigdy nie wróciła do zdrowych zmysłów. Moment porodu wydaje się być jednym z niewielu, kiedy myśli racjonalnie – ale, obserwując panią domu, która tuli jej nowo narodzoną córkę, przyjmując gratulacje gości i nadając dziecku imię, osuwa się w rozpacz jeszcze bardziej. Musi tam jednak spędzić jeszcze trochę czasu, aż do momentu, gdy odstawi dziecko od piersi – a potem oddać się do użytku kolejnej rodzinie. O dziwo, ta wykazuje się o wiele większą dozą empatii. Niestety, dla Janine jest za późno. A wszystko to tuż po scenie, w której Ciotka Lidia (Aunt Lydia – opiekunka, nauczycielka i najokrutniejszy kat w jednej osobie) stwierdza, iż Janine jest silniejsza, niż się innym wydaje…


Zaszokowała mnie postać Sereny Joy, żony Komendanta Waterforda. To była kobieta sukcesu, aktywistka pisząca książki na temat pogarszającej się sytuacji społecznej, interesująca się szczególnie kwestią płodności i poszukująca sposobu na rozwiązanie problemu skrajnie ujemnego przyrostu naturalnego. Powiedziane zostało wprost, że i ona czynnie uczestniczyła w tworzeniu nowego systemu. O czym wtedy jednak myślała? W pewnym momencie męska część tworzącego się rządu blokuje jej udział w zebraniu. Czy naprawdę sądziła, że pozostanie na specjalnej pozycji, że nowe prawa, tak nieprzyjazne kobietom, nie zwrócą się przeciwko niej? Wypowiadana przez nią sentencja o konieczności poświęcenia mniejszej grupy dla dobra ogółu wydaje się być ponurym żartem i przykładem krótkowzroczności. A będzie jeszcze gorzej – widać to szczególnie w scenie, w której Freda błaga o pomoc ambasadorkę Meksyku i otrzymująca odpowiedź, że nic z tego, bo w ich kraju od lat nie urodziło się ani jedno dziecko. A więc: dobro ludzkości ponad wolnością jednostki.

W całej gamie bohaterów „Opowieści podręcznej” próżno szukać postaci o jednoznacznym charakterze. Nie ma tu ludzi dobrych – każda z podręcznych ma za sobą nie najlepszą przeszłość, chociaż traci to znaczenie w odniesieniu do ich obecnej sytuacji. Serena Joy z osoby wygłaszającej peany na cześć poświęcenia Fredy i sprawiana wrażenia kogoś ciepłego, i pełnego zrozumienia, przechodzi w pełną wściekłości harpię, gdy dowiaduje się, że Freda nie jest w ciąży. Ciotka Lidia, chociaż jest ukazana jako osoba nie stroniąca od okrucieństwa i ściśle trzymająca się wytycznych systemowych, wydaje się mieć odrobinę serca dla swojej uciemiężonej (również przez siebie) trzódki. Trudno tu mówić o jakiejś sympatii do tej postaci, ale momentami wydaje się, że wszystko, co robi, robi z konieczności i dla specyficznie pojętego dobra podręcznych (które za nieposłuszeństwo czekają przecież tortury i śmierć), nie zaś z przekonania. Boli mnie to, bo zapewne skończy jak większość tego typu postaci – tuż przed śmiercią pokazując, że przez cały czas była tą dobrą. Oni wszyscy pokazują różne oblicza, przedstawione lepiej lub gorzej, ale nadal nie pozwalające do końca określić ich ostatecznej przynależności do strony dobrej lub złej.


Mam lekki problem z grą aktorską w przypadku niektórych postaci. Szczególnie boli mnie tu Yvonne Strahovski (Serena Joy Waterford), która doskonale sprawdza się w roli statecznej pani domu, pięknej i pełnej godności, jak również wówczas, gdy jest jeszcze kobietą aktywnie działającą przy tworzeniu nowych praw i norm. Zupełnie nie wychodzą jej za to sceny, w których się złości, a ma ich kilka. Furia po utraconej nadziei na dziecko (spóźniająca się miesiączka Fredy i początki – przedwczesne – dekorowania pokoju dziecięcego, a następne informacja o tym, że, niestety, nic z tego) w jej wykonaniu jest niesamowicie sztuczna, Strahovski wykrzywia się i krzyczy, ale daleko temu do wiarygodnego wzburzenia. Joseph Fiennes (Komendant Waterford) jest zaś aktorem jednej miny – nie zmienia wyrazu twarzy ani na jotę przez wszystkie dziesięć odcinków. Najlepiej wypadła tutaj Madeline Brewer (Janine), wyjątkowo przekonująco grając mimiką, ciałem i głosem, oddając perfekcyjnie zmienne nastroje niestabilnej psychicznie podręcznej. Nie polubiłam się za to z muzyką – wykorzystano tu utwory popularne, które nie zawsze współgrają z nastrojem chwili, czasem łamiąc powagę sytuacji i sprawiając, że całość brzmi jak głupi żart – co jest tu zdecydowanie niewskazane. Mam nadzieję, że w kolejnym sezonie będzie lepiej.

„Opowieść podręcznej” wciąga – pomimo tak okrutnej i brutalnej wizji świata. Jest coś fascynującego w obserwowaniu, jak najbardziej uciemiężona grupa kobiet, odczłowieczonych bardziej niż się to w koszmarnych snach mogło śnić komukolwiek, nie traci ducha walki. Są pierwszym pokoleniem, pamiętają swoje dawne, w miarę normalne życie. Czy im się uda, czy znajdą sposób na pokonanie mas wroga bądź na ucieczkę? Czy jest jeszcze dokąd uciekać? Nie pokuszę się o odniesienia do realnej sytuacji politycznej czy społecznej świata – wiele osób zrobiło to już dawno, nie ze wszystkimi się zgadzam, a zwłaszcza nie z tymi, którzy mówią o tym, jak o „wizji proroczej” – niemniej jednak zadziwia mnie to, jak równo rozdano ciosy. Oberwało się tam praktycznie każdej grupie społecznej: wierzącym, ateistom, lekarzom(!), homoseksualistom, feministkom, konserwatystom, a nawet… rodzicom adopcyjnym. Wszystkich ukazano jako mających wady i popełniających błędy, każdemu zgotowano paskudny los (nawet ci „uprzywilejowani obrońcy wiary” nie są tu nietykalni). Dziesięć odcinków to niewiele, ale na kolejne trzeba czekać aż do przyszłego roku. Czy obejrzę? Jasne, ale wtedy będę już zaznajomiona z książką. Bójcie się, scenarzyści!

Dane ogólne:
Tytuł oryginału: Handmaid's Tale
Producent: MGM Television, White Oak Pictures, The Littlefield Company oraz Daniel Wilson Production, Inc.
Data premiery: kwiecień 2017
Źródło: Showmax

środa, 19 lipca 2017

„Lis #5: Echa przeszłości” - recenzja komiksu

Na piątego – i jak się okazuje, w pewnym sensie ostatniego – „Lisa” przyszło nam czekać bardzo długo. Wydany w zeszłym roku zeszyt czwarty pozostawił bohaterów w bardzo niekomfortowej sytuacji, a nadziei na prędkie jej rozwikłanie nie dało się spełnić. U mnie moment zapoznania się z dalszymi losami Lisa i jego antagonistów musiał zostać odłożony jeszcze na chwilę, jednak dość czekania – czas zobaczyć, co przygotowało dla czytelników trio Stańczyk-Awdjenko-Oleksów.

Policjanci pod komendą Zbyszka Zgrozy ujęli pozbawionego przytomności Strażnika. Sam Zgroza pojawia się w biurze pomimo tego, że jeszcze nie do końca udało mu się wydobrzeć po ciężkim łomocie, który dostał od ściganego. Strażnik został poddany badaniom, które ujawniły znaczące anomalie w jego ciele – coś, co trudno jest pojąć twardo stąpającym po ziemi glinom. Na ekipę czeka jednak kolejna niespodzianka – komendę odwiedza grupa ludzi wraz z niejakim Algernonem Shawem, planując przejęcie uwięzionego. Sprawdzając personalia gościa wpadają jednak na inny trop: ściśle wiążący się z wypadkiem w pewnym laboratorium, w którym to zdarzeniu miał ucierpieć niejaki… Gabriel Majewski.

Piąty zeszyt „Lisa” to istne pasmo zaskoczeń. Pierwsze kadry pokazują nam Gabriela w konfrontacji ze Zgrozą, który nie ma zwyczaju cackać się z podejrzanymi, a młody zdecydowanie wpadł po uszy, choć sam jeszcze nie wie, jak bardzo. Potem otrzymamy jeszcze kilka informacji na temat obu superbohaterów, Lisa i Strażnika, chociaż tu akurat mniej dostaniemy ich samych, a więcej wglądu w to, jak ostatnie wydarzenia zostały odebrane przez społeczeństwo i związanych ze śledztwem policjantów. Nieuniknione wydają się więc rozgrywki polityczne, wykorzystywanie zarówno tragedii rozgrywających się na ulicach miasta, jak i schwytania Strażnika. Czy będą z tego jeszcze jakieś kłopoty? Nie zdziwiłabym się.

W tym zeszycie pojawia się mnóstwo wątków osobistych. Nie zdradzając zbyt wiele wspomnę tylko, że pojawi się Laura, jak i inni członkowie rodziny Gabriela, przy czym pewne powiązania zaczną wskakiwać na swoje miejsca – niektóre zaznaczone wprost, inne dopiero zasugerowane. Widać tu zaczątek jakichś mrocznych wspomnień z przeszłości kilku bohaterów. Jak się pokazuje, związków pomiędzy nimi jest znacznie więcej, niż by to się mogło wydawać.

„Lis” nie byłby „Lisem” bez sceny dobrego mordobicia, a więc, jak się domyślamy, uśpiony środkiem dla dużych zwierząt Strażnik w końcu się obudzi. To, z kim będzie walczył, stanowi jednak kolejny tajemniczy szczegół, będący jedynie wstępem do możliwych dalszych komplikacji. Walka jest jednak wyjątkowo widowiskowa, brutalna i wzbogacona o efekty specjalne. Pozycję rysownika zajęła tym razem Patrycja Awdjenko (obecna też w ekipie tworzącej „Lisa 4,5”), kreśląc bohaterów w sposób surowy, odrobinę kanciasty, lecz zdecydowanie świetnie oddający charaktery postaci i ich mimikę. Podoba mi się zwłaszcza Zgroza w tej odsłonie, ilustratorka świetnie oddała też podobieństwo dwójki innych bohaterów, które od razu rzuca się w oczy (ha!). Natomiast Strażnik pozbawiony swojego charakterystycznego wdzianka to kawał brzydala – tak, możemy go tu zobaczyć bez maski. Klimat świetnie uzupełnia surowa, bardzo mocno skontrastowana kolorystyka, do której przyzwyczaiły już czytelnika poprzednie zeszyty komiksu.

Piąty „Lis” to część, która zawiera w sobie największy ładunek treści. Tylu nowych, zaskakujących informacji nie było jeszcze w żadnej części serii. Jeśli miała być ona zakończeniem pewnego etapu, to spełniła swoje zadanie w całej rozciągłości, zostawiając po sobie więcej pytań niż udzieliła odpowiedzi. Tym lepiej – oby tylko nie było nam dane czekać zbyt długo na ciąg dalszy!


Za egzemplarz komiksu dziękuję wydawnictwu Sol Invictus.

Dane ogólne:
Tytuł: Lis #5: Echa przeszłości
Autorzy: Dariusz Stańczyk (scenariusz), Patrycja Awdjenko (rysunek), Jakub Oleksów (kolor)
Wydawnictwo: Sol Invictus
Rok wydania: 2017
Liczba stron: 32

czwartek, 13 lipca 2017

„36 Forteli” Piotr Plebaniak

Trudno znaleźć kogoś, kto nie słyszał o choćby jednym z dzieł z cyklu Siedmiu Ksiąg Wojennych, uznawanego za pierwsze w historii traktaty poświęcone strategii i prowadzeniu działań zbrojnych. Mowa rzecz jasna o „Sztuce Wojny” mistrza Sun Zi, prawdopodobnie najszerzej nadinterpretowanej książce w historii, wyłączywszy wszelkiego rodzaju święte księgi. W szczególności współczesny marketing i rozwój osobisty otaczają tę publikację pewnego rodzaju czcią, sprawiając, że narosła wokół niej cała masa fałszywych przekonań. Szczęśliwie taka profanacja wcale nie umniejsza jej wartości i zbiór rad starożytnego mistrza wojny do dziś pozostaje lekturą zarówno aktualną, jak i pożyteczną. Niewiele jednak osób zdaje sobie sprawę z istnienia drugiej, kto wie, czy nie ważniejszej – a z całą pewnością znacznie bardziej praktycznej – publikacji, poświęconej trudnej sztuce robienia przeciwnika w metaforycznego konia. Prezentowana dzisiaj książka nie jest tą publikacją, jest jednak bardzo blisko z nią spokrewniona – stanowi bowiem przeniesienie zawartych w niej koncepcji na swojski, polski grunt. Oto „36 forteli” autorstwa Piotra Plebaniaka.

Książka podzielona jest na dwie części. Rzeczone trzydzieści sześć sprytnych zagrań znajduje się dopiero w drugiej, zatytułowanej dokładnie tak samo jak cała książka, warto jednak odłożyć nagrodę na później i z zapałem zabrać się do lektury pierwszej, „Walki z cieniami”. Dlaczego? Powodów jest kilka – przede wszystkim taki, że w bardzo poręczny sposób zapewnia ona kontekst kulturowy, w jakim osadzone będą dalsze rozważania. Piotr Plebaniak staje tu na wysokości zadania, w bardzo obrazowy sposób ukazując różnice pomiędzy tym, jak tradycyjnie postrzegał wojnę Europejczyk, a jak Azjata, demonstrując, że dla władyków Państwa Środka nie istniało rozgraniczenie pomiędzy wojną a negocjacjami oraz wywodząc, że typowy dla nich pragmatyzm znajduje swoje korzenie w filozofii taoizmu i konfucjanizmu. Kluczem do zrozumienia chińskiej myśli strategicznej jest teoria, iż w naturze każde zjawisko posiada regularne cykle wzrostu i upadku – zaś najważniejszą czynnością jest ich rozpoznanie, by móc unikać przeciwnika w momencie, kiedy jest silny, a uderzać, gdy jest słaby. Kolejny, być może ważniejszy powód to ten, że „36 forteli” stanowi rozwinięcie myśli zawartych w „Sztuce Wojny”, które z dużą pieczołowitością przybliża Plebaniak czytelnikom, którzy nie mieli okazji sięgnąć po pierwowzór – pozostałym zaś odświeża i przypomina niezbędne dla obcowania z tą pozycją informacje. „Walka z cieniami” stanowi świetne wprowadzenie do kultury ojczyzny Sun Zi, szczególnie dla osób, które posiadają na ten temat wiedzę szczątkową, pobieżną – nie jest przeładowana zbędną, wprowadzającą zamęt informacją, zamiast tego w przystępny sposób podając kwintesencję zagadnienia.

Część druga, „Trzydzieści sześć forteli”, zawiera to, po co sięga się po tę książkę – opis trzydziestu sześciu strategii wprowadzania przeciwnika (na dowolnej płaszczyźnie – w końcu dla strategów z dawnych Chin wszystko jest rodzajem wojny!) w błąd i uzyskiwania nad nim przewagi za pomocą przebiegłości. Opis każdego z forteli ukazywany jest zawsze za pomocą tego samego, czytelnego wzoru: najpierw przedstawiona zostaje sama idea danego podstępu, następnie ta ieda poparta jest przykładami z historii - zarówno starożytnej, jak i współczesnej! – a na sam koniec pojawiają się praktyczne rady dotyczące użycia danej taktyki, a także jej kontrowania i obrony przed nią. Pośród omawianych w książce strategii znajdziemy takie klasyki, jak „Zabij pożyczonym nożem” (czyli na nasze: „poszukaj kozła ofiarnego, który poniesie konsekwencje lub odwali czarną robotę za ciebie”), „Fortel pięknej kobiety” („pozbaw oponenta władzy nad własnym zachowaniem, nierzadko odwołując się do jego pragnień i żądz”) czy „Ucieczka jest najlepsza” (chyba nie wymaga wyjaśnienia). Pojawiają się też taktyki co bardziej nietypowe (mój ulubiony „Fortel pustego miasta”, czyli – oszukaj przeciwnika, mówiąc prawdę, kiedy będzie się spodziewał kłamstwa), jednak wzrok zdecydowanie najbardziej przykuwają te o enigmatycznych, absurdalnie brzmiących nazwach: „Pożycz drogę, by uderzyć na Guo”, „Wykorzystaj okazję, by zagarnąć każdą kozę”, a nawet... „Ożyw martwego”, wbrew temu, co sugeruje nazwa, wcale nie proponujący zabawy w nekromancję czy demonologię. Celowo nie wyjaśniam, o co może w nich chodzić – przeczytajcie i sami się dowiedzcie, co to znaczy „obrabować płonący dom”!

Lektura wszystkich trzydziestu sześciu propozycji forteli z początku odrobinę mnie rozczarowała – wiele z opisanych w książce technik stanowi różne iteracje jednej i tej samej myśli. Nie powinno to jednak dziwić, w końcu wszystkie trzydzieści sześć wywodzi się z czterech głównych reguł prowadzenia wojny, zdefiniowanych już przez Sun Zi. Błędem jest spodziewanie się, że każdy fortel wniesie coś zupełnie nowego – przebiegłość nie polega przecież na sileniu się na innowacje, a na zauważaniu i dekonstrukcji schematów. Warto mieć to na uwadze przystępując do lektury.

Piotr Plebaniak posiada nie lada talent gawędziarski, nie szczędząc w swoich wywodach licznych nawiązań zarówno do współczesnej historii, jak i popularnych tekstów popkultury. Solidny merytorycznie tekst bywa przeplatany żartami i anegdotami, dając w czasie lektury okazję do odprężenia się, co pomaga przyswajać zawarte w tekście informacje. Sprawia to, że jego książka jest lekka w tonie i przyjemna w odbiorze, jednocześnie niosąc z sobą niespodziewanie duży ładunek wiedzy. Jednak nawet mimo tego należy „36 forteli” czytać porcjami, dając sobie czas na „przetrawienie” – tak, aby z lektury wynieść możliwie jak najwięcej. Dociekliwych z pewnością zainteresuje obszerna bibliografia, świetny punkt wyjścia dla dalszego samokształcenia, kolejny olbrzymi atut.

Cóż dodać? „36 forteli” mogę tylko szczerze polecić – nie tylko tym z naszych czytelników, którzy planują uczestniczyć w wojennych potyczkach. Skuteczne działanie to sztuka, której arkana okazują się użyteczne w wielu dziedzinach życia codziennego, a nie ma lepszych jej nauczycieli, niż stratedzy Państwa Środka. Szczególnym atutem jest obszerny wgląd w kulturę, która wykształciła sposób pojmowania świata oparty właśnie na przebiegłości i wyrachowaniu, a także mnogość ciekawostek historycznych – podanych w sposób, który przyciągnął nawet takiego laika jak ja. A to już, moi drodzy czytelnicy, o czymś musi świadczyć.

Za możliwość przeczytania książki dziękuję wydawnictwu Zysk i S-ka.

Dane ogólne:
Tytuł: 36 forteli. Chińska sztuka podstępu, układania planów i skutecznego działania
Autor: Piotr Plebaniak
Wydawnictwo: Zysk i S-ka
Rok wydania: 2017
Liczba stron: 792

niedziela, 2 lipca 2017

Stosik #28 Czerwiec - Lipiec 2017, czyli potęga skromności

Hej, kochani! Czerwiec minął jakoś tak niepostrzeżenie. Długo czekało się na cieplejsze dni, a gdy wreszcie przyszły, niewiele udało się z nich skorzystać. Ten miesiąc był dla nas kiepski jeśli chodzi o działalność recenzencką - niekończąca się praca, trochę problemów zdrowotnych, odrobina stresu z kończącymi się terminami, a przez to znacznie mniejsza od normalnej umiejętność skupienia uwagi na czymś, co nie jest pracą. Ten ciężki czas się skończył - przyszły nowe siły, więc i zaległości szybko się nadrobią, i coś nowego będzie można wreszcie zaplanować. A pomysłów nie brakuje...

Książkowo czerwiec nie przyniósł wielu nowych pozycji. Na szczęście! Z zeszłego miesiąca zostało ich nam tyle, że ta skromność jest całkowicie uzasadniona. Trochę dostaliśmy co prawda „niespodzianek” książkowych, jeszcze więcej kupiliśmy sami, niemniej jednak i z tego, co udało się uzbierać, jesteśmy całkowicie zadowoleni.

Zacznę więc może od egzemplarzy recenzenckich, jako że wiele ich nie ma:

1. „Koralina”, Neil Gaiman, Wydawcniwto Mag. Gaimana jakoś nie trawię - od jego książek może się nie odbijam, ale i nie potrafię dostrzec w nich nic, co spowodowałoby u mnie ten entuzjazm, z jakim witają kolejne wznowienia zagorzali fani autora. Wyjątek zrobiłam własnie dla „Koraliny”, której fabułę mniej więcej znałam, a i przeczytanie planowałam już od jakiegoś czasu. Creatio Fantastica oferowało mi zaś możliwość zapoznania się z nią - skorzystałam więc. Książka przeczytana, a recenzja czeka na publikację na stronie portalu.
2. „Skrzydła nocy”, Robert Silverberg, Wydawnictwo Mag. Kolejny tom z mojej ukochanej serii Artefakty, trafił do mnie, jak powyższa pozycja, za pośrednictwem Creatio Fantastica. Oj, mieszane uczucia mam do tej książki... Podzielę się nimi, jak tylko recenzja trafi na stronę (:
3. „House of Cards i filozofia”, J. Edward Hackett, Wydawnictwo Editio (grupa wydawnicza Helion). To niespodziewajka, której obecność w paczce od wydawnictwa spowodowała u mnie mieszane uczucia. Zmotywowała mnie za to do obejrzenia serialu - wczoraj zapoznaliśmy się z Łotrem z pierwszym odcinkiem i myślę, że będziemy kontynuować oglądanie.
4. „Jesteś kozak”, Jen Sincero, Wydawnictwo Onepress (Helion). Kolejna z tej samej paczki, tym razem spodziewana, Łotr lubi (heh), więc zrecenzował. Czy jest od tego bardziej kozakiem - nie wiem.
5. „Inteligentna sieć. Algorytmy przyszłości”, Douglas McIlwraith, Haralambos Marmanis, Dmitry Babenko, Wydawnictwo Helion. Bardzo intrygująca pozycja poruszająca tematykę sztucznej inteligencji. Tylko dla siedzących w programowaniu! Łotr w trakcie rozkminiania (i uczenia się).

A tu już nasze zakupy (:

6,7. „Cmętarz zwieżąt” i „Carrie”, Stephen King, dalszy ciąg serii. Wraz z „Carrie” zakończyła się też lista pozycji, które z tego cyklu chciałam mieć, czy więc dorobię się kolejnych, to już czas pokaże.
8. „Wszyscy patrzyli, nikt nie widział”, Tomasz Marchewka, Wydawnictwo SQN. Łotra bardzo kusił łotrowy klimat książki, zgarnął ją więc przy okazyjnej wizycie w księgarni i przeczytał. Z tego co widziałam, nie żałował. Może da się namówić na napisanie czegoś?...
9. „Opowieści miłosne, śmiertelne i tajemnicze”, Edgar Allan Poe, Wydawnictwo Vesper. Zgarnięta z przecenionych egzemplarzy poekspozycyjnych na stronie wydawnictwa, no cóż... musiałam. Któż by się oparł Poemu w niskiej cenie?
10. „Golem¨, Gustav Meyrink, Wydawnictwo Vesper. Z tego samego źródła, co pozycja wyżej. Trochę ucierpiała (naklejanie cenówek tak, by nie dało się ich bezstratnie oderwać powinno być... ech. Karane.), niemniej jednak pokochałam jak swoje (;
11. „Światło”, M. John Harrison, Wydawnictwo Mag. Okazyjnie zgarnięta na Fantastycznym Targu, bom ciekawa była (:
12. „Akwaforta”. K.J. Bishop, Wydawnictwo Mag. Tu już ciekaw był Łotr, a trafiła się w niskiej cenie. Poza tym, hej, to Uczta Wyobraźni :D

Tyle na dziś! Stosik skromny, ale ładny i parę dobrych tytułów zawiera (:
Widzicie coś dla siebie? Koniecznie dajcie znać w komentarzach!