niedziela, 29 listopada 2015

Wieczorynka #3: Cuda i Dziwy Mistrza Haxerlina. Opowiadanie Jacka Wróbla

Kto nie lubi Mistrza Haxerlina? Ten chyba, kto go nie zna, ale to się da szybko nadrobić. Dotarło do nas opowiadanie Jacka Wróbla, zatytułowane tak, jak recenzowana przez nas jakiś czas temu książka, zawierające przygody "poczciwego" kupca powstałe jeszcze przed ukazaniem się wspomnianej publikacji. Poniższe opowiadanie stanowi niezależny od całości utwór; zapraszam więc do czytania (;




Cuda i Dziwy Mistrza Haxerlina

Gospoda „Cztery złote pokoje” była słynna na całą okolicę… głównie z tego, że swą nazwą po trzykroć wprowadzała w błąd potencjalnych klientów. Oferowała gościnę jedynie w dwóch pomieszczeniach, a wśród ciemnoszarej mozaiki kolorów próżno było szukać złota. Wiele słów cisnęło się na usta przy próbach opisania ich wystroju, ale najczęściej powtarzające się to „chlew", „grota" i „ciemnica". Przytaczano też całą gamę mniej cenzuralnych określeń, na dźwięk których niejedna dziewka okrywała się wstydliwym pąsem. Tylko duża dawka wyrozumiałości pozwalała w ogóle zaklasyfikować gospodę do zaszczytnej kategorii zajazdów. Ale że karczma była znana, to właśnie przed nią rozbił swój kram Mistrz Haxerlin.
– Do mnie, ludzie, do mnie! Cuda i Dziwy przybyły do Möhren! – nawoływał, zza straganu, na którym dopiero co ulokował swoje skarby. Reszta osobliwości zalegała na pobliskim wozie, zajmując każdy dostępny kawałek przestrzeni.
Mistrz Haxerlin był niskim mężczyzną. Tak mógłby stwierdzić każdy, kto przeoczył fakt, że kiedy zachwala towar, wchodzi na drewniany podest, zyskując tym sposobem kilkanaście centymetrów. Bardziej spostrzegawczy zgodnie uznawali, że był bardzo niskim mężczyzną. Głowa, pozbawiona nawet odrobinki owłosienia, lśniła w pełnym słońcu niczym wypolerowana przyłbica. Łysina równie dobrze mogła być efektem ubocznym intensywnej pracy umysłu, jak i następstwem choroby skóry – Mistrz Haxerlin wiedział, jak było naprawdę, ale nie wyprowadzał z błędu nikogo, kto chciał przypisywać jego zerową fryzurę nadzwyczajnym walorom intelektu. Purpurowe szaty zachwycały symbolami księżyca i klepsydry, wyszytymi srebrną nicią na tunice oraz fantazyjnymi kształtami dziwacznych spirali, jakie zdobiły zakończenia obszernych rękawów. Przywodziły na myśl odzienie czarodzieja, dlatego też Mistrz Haxerlin omijał szerokim łukiem większe miasta, by nie narazić się na krzywdzące miano hochsztaplera lub łgarza, jakim zwykli określać go prawdziwi adepci arkanów magii. Wolał ustronne wsie i miasteczka takie jak Möhren, gdzie istniała bardzo nikła szansa, że ktoś zarzuci mu oszustwo.

piątek, 27 listopada 2015

Innego końca świata nie będzie. "W cieniu krzyża" Tomasza Graczykowskiego

   Książki, takie jak przedstawiona poniżej nie trafiają się zbyt często. Wydawałoby się, że to z powodu tematyki, będącej odrobinę niszową z punktu widzenia fana fantastyki ogólnopojętej, nie mówiąc już o kimś, kto z nurtem niewiele ma styczności. Z okładki wołał do mnie mroczny obraz, zapowiadając dystopię z motywem religijnym, z pewnym dodatkiem cybernetyki w niewiadomym stopniu, trudno więc było długo się opierać, zwłaszcza, że ochotę na takie klimaty miałam już od dłuższego czasu. Książka okazała się być czymś nieco innym, niż tego się po niej spodziewałam, nie mogę powiedzieć jednak, że  się rozczarowałam, chociaż uczucia co do niej pozostały mi odrobinę mieszane.

   Polska, rok 2052. Patryk i Dominik już nie po raz pierwszy lądują na dywaniku pedagoga, zesłani tam za aroganckie zachowanie wobec nauczyciela na lekcji, nie oczekują jednak zbyt surowej bury, świadomi faktu, że mieli rację. Wydawałoby się, że dzień będzie taki jak każdy, pomijając nawet późniejszą bójkę między Dominkiem a miejscową grupką chłopaków wyłudzających pieniądze od słabszych. Wszystko zmieniło się, gdy wieczorem przybył do domu Patryka niespodziewany gość, znany dobrze, jak się okazuje, przez rodziców nastolatka. Co ma zrobić młody człowiek, który dowiaduje się, że ze względu na swój niezwykle wysoki iloraz inteligencji ma spędzić kilka najbliższych lat w zamkniętym ośrodku, by odbyć przyspieszony kurs wiedzy i walki, a to wszystko dla dobra kraju? Nasuwałoby się aż kilka możliwości, ale może najpierw trzeba by zobaczyć, co z tego właściwie wyniknie. Zwłaszcza, że ma się kumpla u boku.

   Tytuł książki nawiązuje do kreacji przedstawionego w niej świata, w którym wiara katolicka znalazła się w centrum uwagi, jednak zdecydowanie nie w pożądany przez jej przedstawicieli sposób.  Wśród księży szerzy się zepsucie; nie tylko pedofilia i wątpliwe więzi towarzyskie, ale i morderstwa, przez lata ukrywane przez zwierzchników. Gdy takie grzeszki zaczęły wychodzić na światło dzienne, pojawiła się lawina zgłoszeń kolejnych spraw, powodując rosnącą niechęć do religii katolickiej. W czasie, gdy Patryk i Dominik opuszczali rodzinne domy sytuacja była już stabilna, ale bardzo zła: wierzący byli prześladowani i likwidowani za milczącą aprobatą organów ścigania, ulice były więc pełne przemocy a wiara zeszła do podziemi. Można by powiedzieć, że historia zatoczyła koło (o czym nawet wspomina autor): prześladowani, którzy zmienili się w prześladujących, teraz na powrót muszą się ukrywać, by uniknąć żądnego ich krwi tłumu. Podobała mi się dokładność opisu tej części książki: pan Graczykowski zadbał o każdy szczegół, od wyjaśnienia korzeni całej masakry punkt po punkcie, przez pokazanie, jak rzecz odbiła się na społeczeństwie, zwłaszcza na młodszej jego części, z uwzględnieniem zarówno umiarkowanych w swej niechęci, jak i skrajnych jednostek, aż do przedstawienia sceny polityczno-dyplomatycznej, na której nastroje zmieniają się z napiętych w zdecydowanie wrogie w szybkim tempie. Cała wizja wydaje się być z jednej strony prawdopodobna, i momentami zastanawiałam się, czy czasem nie czeka nas coś przynajmniej podobnego; z drugiej – to niemożliwe. Prawda?...

   Klasycznie futurystyczną wizją jest wykorzystanie dzieciaków o wybitnie wysokiej inteligencji do celów rządowych; tutaj jednak wiąże się to z konspiracją, która żywo przywodzi mi na myśl „Gamedec” Marcina Przybyłka: jest wielki, międzynarodowy turniej, jest konieczność zamiany „głównego bohatera”, również tu nikt nie zorientuje się w podmianie, bo postać gracza jest ukryta. Steel Fights Graczykowskiego opiera się jednak na zupełnie innych założeniach, jest bowiem arenową walką… mechów. Polska od lat znajduje się na pierwszym miejscu tych zmagań za sprawą legendarnego już generała Karpena, wielkiego zwycięzcy, dzięki któremu nasz kraj nie kojarzy się jednoznacznie źle z kolebką wszelkiego katolickiego zła – bo newsy o zepsuciu kleru zaczęły się właśnie u nas. Wielkie mechy i pomysł z przyuczaniem do walki nimi nastolatków znany jest głównie z japońskich anime, a czytając fragmenty mówiące o tym stawały mi przed oczami sceny z Neon Genesis Evangelion, nadając Patrykowi twarz tamtejszego głównego bohatera. Jedno mi tylko nie pasuje w całej historii: wykorzystanie superinteligentnych dzieciaków dla dobra narodu – ok. Szkolenie ich w specjalnym ośrodku – ok. Walki mechów – ok. Ale po co ta niesamowita inteligencja do kierowania kupą żelastwa? Wydaje się to zbędne; w znacznej części przypadków zresztą młodzi nie nadają się do tego, będąc szczególnie uzdolnionymi w konkretnych dziedzinach, mając zdolność do błyskawicznego przyswajania wiedzy, ale żadnych zainteresowań walką, po prostu bojąc się dużych maszyn. Mimo to osoby zarządzające Ośrodkiem wytrwale szkolą wszystkich, nie chcąc wypuścić ani jednej osoby, by czasem nie umknął im „szczególny talent”, posuwając się nawet do zatrzymywania przy sobie, we względnej swobodzie ruchu, jednostek potencjalnie stwarzających zagrożenie dla towarzyszy. A jest tam takich nawet kilka.

   W tym wszystkim przewija się postać tajemniczego czarnego charakteru. Jest to najbardziej intrygujący, ale znowu nie tak nieprzewidywalny motyw; miłym smaczkiem jest to, że jego tożsamość jest nieoczywista aż do samego końca. Podejrzenie skupia się kolejno na kilku osobach, i dziwiłam się, gdy okazywało się, że to żadna z nich… Postacie Pierwszego i Drugiego są zresztą wyjątkowo dobrze skonstruowanie i opisane, ich charaktery są wiarygodne i nieprzesadzone, a Pierwszy aż się prosi, by zrobić mu małą psychoanalizę. To piękny przypadek połączenia wybitnych zdolności umysłowych z kompletnym skrzywieniem, mającym korzenie już we wczesnym dzieciństwie. Nasz główny zły jest też postacią zdecydowanie najciekawszą, przyćmiewającą „dobrego” Patryka, który przy nim wypada po prostu mdło. Brak mi w akcji Dominika, który, będąc przysłowiowy złotym środkiem pomiędzy antykatolicką mentalnością, typową dla swoich czasów, a byciem po prostu dobrze wychowanym chłopakiem z porządnej rodziny, stanowiłby ładne uzupełnienie walki między prześladowanym dobrem a ukrytym złem. W całości historii po prostu trochę zbyt dużo jest kontrastów.

   Postacią, która rzuciła mi się w oczy w dość niemiły sposób, był Robbi, chłopak opisany jako autyk, do czego autor dorzucił opóźnienie emocjonalne i specyficzny sposób wysławiania się. Postać ta jest co prawda spójna i ciekawie napisana, problem mam jednak z „diagnozą”, która nie do końca pasuje do jego faktycznego zachowania: Robbi, poza tym, że mówi rymami i wygląda jak sztandarowy przykład nerda z memów internetowych, nie zachowuje się jak osoba z autyzmem. Jest za to zdecydowanie osobą towarzyską, przejawia nawet pewną przebojowość, będąc świadomym swoich mocnych i słabych punktów. Mogę nie być precyzyjna w tym przypadku, bo nie jestem lekarzem; być może dałoby się rozpoznać w jego postaci jakieś pokrewną autyzmowi przypadłość, nie jest on jednak zdecydowanie klasycznym jego przykładem, co powinno zostać stwierdzone przez kadrę Ośrodka, która również brakiem pomyślunku się przecież nie charakteryzuje.

   Mocną stroną książki jest akcja; sceny walk, nie tylko podczas treningu mechów, są opisane barwnie i dają jasny obraz sytuacji. Bardzo miłym smaczkiem są też postacie hakerów, występujących tu często. Autor pokusił się o dokładny opis każdorazowo przy wszelkich działaniach wirtualnych, a że mamy na tapecie najlepszych z najlepszych (nie tylko współcześnie, ale i w czasach dawniejszych: postać Insane, który zaczął pracować dla rządu, po prostu musiała w książce zaistnieć), to i technikaliów nie zabrakło. Cieszy mnie fakt, że umiejętności hakerskie nie zostały przyporządkowane jedynie „tym złym”, bo jest to zdecydowanie jeden z ciekawszych motywów, pasujący idealnie do dystopijnych klimatów i osób ze znacznie wyższym od przeciętnego ilorazem inteligencji.

   „W cieniu krzyża” wydaje się być książką kontrowersyjną ze względu na pozornie antykatolicki charakter; nie należy jednak tak tego rozumieć, jako że wyraźnie zaznaczono, że problemy na wyższych szczeblach, choć występują też u „normalnych” ludzi, nie przekładają się na wierzących jako całości. Przy całej otoczce rozwiewających się złudzeń znajdzie się i zwrot w przeciwną stronę: zachowywane często, choć w ukryciu, idealistyczne przesłanie chrześcijaństwa: nie krzywdzenie bliźniego, pomaganie słabszym, powierzanie swoich lęków i słabości bogu, ogólne bycie dobrym człowiekiem. To wszystko jest schowane pod grubą warstwą zniszczonego moralnie społeczeństwa, nawykłego do przemocy i częściowej anarchii; daje nadzieję na odrodzenie wartości kiedyś, w przyszłych czasach. Ten motyw może zostać jednak odebrany dwojako: jako jasna iskierka w wszechogarniającym mroku Polski za lat kilkadziesiąt, albo… po prostu jako mdły i patetyczny. Tu czytelnik musi rozważyć sam, jak to widzi, gdyż odbiór przesłania może być bardzo osobisty w tym przypadku. Mnie – niestety to nie przekonuje.

    Książka opatrzona jest okładką, której grafikę wykonał sam autor; to, że dobrze oddaje klimat całości i pokazuje do razu motywy przewodnie występujące w niej, jest rzeczą oczywistą, jednak podoba mi się już ze względu na kolorystykę i cybernetyczny design. Co do strony technicznej, pojawiały się zarzuty co do problemów z korektą, poza kilkoma literówkami nie znalazłam jednak większych potknięć, uznaję więc, że pod tym względem ebook Gonety stoi może nie na bardzo wysokim, ale zdecydowanie na przyzwoitym poziomie. Właściwą powieść poprzedza słownik występujących w niej pojęć, co ze względu na wykreowaną, specyficzną, wirtualno-realną rzeczywistość może okazać się przydatne; ja w większości pominęłam czytanie go, obiecując sobie wrócić w to miejsce w razie jakichś trudności; przydało się to w przypadku nazw programów. Dodatkowym elementem jest mapa budynku, w którym toczy się akcja. Lubimy mapy. Nie tylko dlatego, że pozwalają prześledzić ważne wydarzenia punkt po punkcie.

   Ogółem można uznać, że „W cieniu krzyża” to opowieść o Hogwarcie dla młodych hakerów, w którym, zamiast magii, uczniowie przyuczani są do walki w maszynach; to bardzo powierzchowne i oklepane skojarzenie, jednak było pierwszym, co przyszło mi na myśl, gdy przeczytałam o tajemniczym osobniku, zabierającym szczególnie uzdolnionych nastolatków do „szkoły”. Klimat i tematyka są nietypowe, i nie każdy czytelnik się do nich przekona, nawet jeśli jest fanem fantastyki; mi jednak brakowało tematu znanego z gry karcianej „Android: Netrunner”, z tym większą przyjemnością chwyciłam w dłonie (a może raczej: w czytnik) powieść pana Graczykowskiego. Mogę ją polecić, choć z zastrzeżeniem, które poczyniłam wyżej: nie każdy się tym odnajdzie, mając z jednej strony dzieciaki za bohaterów, a z drugiej mroczny, okrutny nastrój z pojawiającymi się czasem drastycznymi fragmentami, która to mieszanka została okraszona dodatkowo wielkim kryzysem wiary. Ale, z drugiej strony – czy to nie brzmi jak ciekawe wyzwanie?

Za możliwość przeczytania książki dziękuję autorowi.
Recenzja napisana dla portalu Sztukater.

Dane ogólne:
Tytuł oryginału: W cieniu krzyża
Autor: Tomasz Jacek Graczykowski
Wydawnictwo: Goneta.net
Rok wydania: 2015
Liczba stron: 365

czwartek, 26 listopada 2015

Wieczorynka #2:"Order" Marcina Jamiołkowskiego - fragment powieści

Pisałam jakiś czas temu recenzję jednej z książek Marcina Jamiołkowskiego - Okupu krwi (recenzja w linku), który wrażenia wywołał zdecydowanie pozytywne, tymczasem już niedługo, bo w grudniu, możemy spodziewać się drugiej części, zatytułowanej "Order". Mamy zaszczyt i przyjemność przedstawić jego fragment, zapraszam więc do czytania (;




Wyścigi konne pasjonowały mnie, odkąd pierwszy raz pojawiłem się na warszawskim Służewcu. Niestety, pasja ta objawiła się w zgubny sposób: w postaci hazardu.
Ojciec lubił patrzeć na ścigające się konie. Zabrał mnie ze sobą na tor, kiedy miałem czternaście lat.
– To miejsce przypomina mi o twojej matce, Herbercie. Często tu bywaliśmy. Zwykle stawaliśmy o tam, pod samą bombą. – Machnął ręką w stronę okrągłego budynku, na szczycie którego pyszniła się czerwona kula. – Kiedy ta kula, bomba właśnie, jedzie do góry – na szczyt masztu – rozpoczyna się wyścig. W maszynie startowej, w której stoją konie,  otwierają się drzwi i rusza gonitwa. Stąd powiedzenie „bomba w górę”.
Kiwnąłem głową i rozejrzałem się, zafascynowany. Staliśmy przy padoku, wokół którego przed każdą gonitwą oprowadzano konie. Niektóre były spokojne, wręcz majestatyczne, a inne parskały nerwowo. Piękny wierzchowiec o ciemnym, wręcz czarnym umaszczeniu zarżał i na chwilę stanął na tylnych nogach. Prowadzący go młody chłopak zaczął uspokajać zwierzę. Klepał konia po szyi i coś do niego mówił.
– Wiedzą, że zaraz będzie wyścig i denerwują się, zupełnie jak ludzie – powiedział ojciec.
Konie zostały sprowadzone z padoku i po kolei dosiadali ich jeźdźcy. Jakże oni byli mali! W kolorowych kurteczkach i czapkach przypominali krasnale.
Powiedziałem to ojcu. Roześmiał się.
– Są drobni, bo muszą ważyć jak najmniej.
Coś jeszcze mi tłumaczył, ale ja już pobiegłem w stronę toru. Dogonił mnie dopiero przy ogrodzeniu.
– Popatrz, teraz jadą spokojnie, nie męczą koni. Ustawią się w maszynie, tam, po drugiej stronie toru. Kiedy konie ruszą, będą biegły w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara. Inaczej niż na przykład we Wrocławiu, gdzie wyścig odbywa się w drugą stronę, czego przyczyną jest...
Znowu nie słuchałem, usiłując znaleźć dogodną pozycję, bo właśnie przede mnie wepchnęła się pani w wielgaśnym kapeluszu, przesłaniając mi wszystko.
– Chyba nie powinienem... – powiedział ojciec. – Ale może chcesz postawić na któregoś konia?
– To znaczy zgadywać, który wygra? – zapytałem. – Skąd mam to wiedzieć? Jest ich tu chyba z dziesięć.
– Dokładnie dwanaście – odrzekł ojciec, zaglądając do małej, zielonej książeczki, którą ściskał w ręku. – Może wybierz tego, który najbardziej ci się spodobał. Albo jakiś szczęśliwy numer. A może imię konia.
Zajrzałem mu przez ramię i przeczytałem informacje o zbliżającej się gonitwie.
Na dwóch stronach, w tabelce, rozpisano numery startowe koni, ich imiona, nazwiska dżokejów, właścicieli i trenerów oraz serie liczb i dat, które określały wyniki koni w poprzednich wyścigach. Wszystko to było dla mnie wtedy czarną magią. W przenośni, rzecz jasna.
Uśmiechnąłem się, czytając dziwaczne imiona koni.
Lucky Fury, Nikodem, Przebieraniec... Nie miałem pojęcia, co wybrać. Zdecydowałem się na swojsko brzmiącego Warszawiaka z numerem czwartym.
Chciałem wydębić od ojca parę złotych, ale powiedział, żebym skorzystał z własnych oszczędności.
– Powiedz, że chcesz zagrać czwórkę z góry – krzyknął jeszcze za mną.
Zdążyłem w ostatniej chwili. Ściskając w ręku bilet, wróciłem do ojca w chwili, kiedy z głośników rozległ się okrzyk komentatora:
– Rrrruszyły!
Z daleka konie przypomniały małe figurki z plasteliny. Z zazdrością popatrzyłem na wyposażonych w lornetki sąsiadów, którzy mogli obserwować, co dzieje się po drugiej stronie toru.
– Spokojnie – powiedział ojciec, kładąc mi dłoń na ramieniu. – Wszystko rozegra się na finiszu.

niedziela, 22 listopada 2015

Ride the wave, dude! - John Brunner, "Na fali szoku"

Wszystko płynie – mawiał Heraklit. Świat dookoła nas zmienia się w zastraszającym tempie i nadal przyspiesza, wymuszając na nas ciągłe dopasowywanie się do coraz to nowszych, coraz szybszych, coraz mniej przebaczających realiów. O ile wygodniej byłoby móc po prostu zmieniać się razem z nimi, na bieżąco usuwać cechy zbędne, a na ich miejsce nabywać użyteczniejsze? Właśnie kimś takim jest bohater omawianej dziś powieści – oto "Na fali szoku" Johna Brunnera, po raz pierwszy wydana w Polsce ledwie półtorej miesiąca temu, mimo że pierwszy raz poszła do druku już w 1975 roku. I chociaż od dnia premiery minęło czterdzieści lat, zadziwiająco trudno o powieść, która byłaby bardziej na czasie.

Niedaleka przyszłość, to znaczy – początek XXI wieku. Stany Zjednoczone przeistoczyły się w oligarchiczne państwo policyjne korzystające z zaawansowanych sieci komputerowych i telefonicznych, by subtelnie manipulować opinią publiczną. W następstwie kryzysu ekonomicznego wywołanego trzęsieniem ziemi, które zruinowało obszar San Francisco, szerzy się ubóstwo, zaś ci, którzy jeszcze trzymają się krawędzi przetrwania, żyją w stanie ciągłego lęku o własną przyszłość. Wypalenie zawodowe i depresja, tutaj zwane przeciążeniem, zbierają żniwo wśród współczesnych ludzi. Wszyscy biorą leki na uspokojenie, a telefon zaufania jest solidną opcją na biznes.

Na arenie światowej także zmieniło się wiele. Wyścig zbrojeń ustąpił miejsca innej formie międzynarodowego współzawodnictwa – "wyścigowi mózgów". Trwają poszukiwania prawdziwej mądrości, obecnie najważniejszego czynnika, który może zagwarantować supremację. To dlatego we wszystkich wielkich krajach świata, tuż pod nosem nieświadomych niczego obywateli, powstają jak grzyby po deszczu sekretne programy i placówki naukowe, których celem jest wyzwolenie ukrytego w ludzkim mózgu potencjału – za wszelką cenę i do diabła z etyką.

Nick Halflinger, znany też pod co najmniej dwudziestoma innymi nazwiskami, jest byłym pensjonariuszem Tarnover - jednego z takich ośrodków. Wyposażony w niewiarygodne zdolności będące skutkiem przeprowadzanych na nim eksperymentów oraz pozyskanego tam wykształcenia jest w stanie, korzystając wyłącznie z budki telefonicznej, w ciągu jednej nocy kompletnie przeprogramować własną osobowość. To właśnie dzięki temu talentowi przez ponad sześć lat udaje mu się uciekać przed poszukującymi go rządowymi agentami. Ciągle w drodze, ciągle zmieniając twarze, profesje i charaktery, Halflinger usiłuje znaleźć lek na szok przyszłości – przypadłość współczesnego mu świata. Jeden popełniony błąd – jedna chwila słabości – kosztuje go wreszcie z trudem wywalczoną wolność.

sobota, 21 listopada 2015

Od jutra nie piję. "Król Wron" Szymona Kruga

   W ponure, ciemne jesienne wieczory czasem ma się ochotę poczytać coś, co nie tylko współgrałoby z klimatem otoczenia, ale wręcz otworzy wyobraźnię na wszystko, co mogłoby się w tych mrokach czaić. Nie chce się jednak klasycznego horroru, zbyt trywialnego czasem; potrzeba książki, która w bardziej subtelny, bądź po prostu przewrotny sposób skłoni czytelnika do zastanawiania się, co może czaić się na zewnątrz. Widząc ilustrację okładkową „Króla Wron” Szymona Kruga pomyślałam, że może to być właśnie taka książka, jakiej akurat mi potrzeba. Nie pomyliłam się.

   Adam jest redaktorem – „poprawiaczem”. Jest też osobą zupełnie przeciętną, nie ma partnerki życiowej (a raczej ma, co imprezę – inną…), życie dzieli między pracę, zabawę i spotkania z jedyną osobą potrafiącą z nim wytrzymać dłuższy czas, czyli Eliaszem. Zaczyna się banalnie, wręcz zniechęcająco: pijany Adam wraca późną nocą z imprezy, rozmyślając o tym, jak by tu możliwie bezboleśnie dotrzeć do domu. Wybiera drogę przez park i, wiedziony pijacką kurtuazją, przemawia dwornie do siedzącej na bramie wrony. Ta spogląda na niego, raz, drugi, po czym… uśmiecha się i odpowiada. Prawdziwy problem zaczyna się jednak, gdy spośród wron wyłania się przygarbiona, ubrana w łachmany postać tytułowego króla i po prostu okłada bohatera laską. Adam budzi się w szpitalnym łóżku, z przyjacielem u boku, próbując sobie przypomnieć, kto właściwie go sprał i za co, a wszystko przedstawić tak, by ktoś mu uwierzył… to jednak nie koniec przygód, bo nocą przy jego łóżku pojawia się kolejne tajemnicze indywiduum, Wiąz, równie złachmianiony, cuchnący niemożliwie i tak samo lubujący się w przemocy, a nade wszystko ciekawy, czego też poprzedni tajemniczy gość od Adama chciał. A dalej są już tylko schody w coraz mniej realne rejony.

   Akcja szybko przechodzi z rzeczywistości w coś przypominającego trochę koszmarny sen po przeczytaniu horroru z psychiatrykiem w roli głównej. Motyw szpitala psychiatrycznego pokazuje się w książce już niemal na wstępie i trzyma się mocno, stanowiąc bramę do dalszych wydarzeń, zdecydowanie mniej realistycznych, choć mających miejsce w rzeczywistości. No bo czy istnieje lepsze do tego miejsce? Z jednej strony pacjenci, z których każdy reprezentuje sobą inny poziom życia w swoim świecie (chociaż chorób psychicznych z prawdziwego zdarzenia można się tu dopatrzeć niewiele, jeśli w ogóle), z drugiej administracja ośrodka, profesjonalna, biurokratyczna do bólu, współczująca i chętna do pomocy tak, że aż to przysłowiowo bokiem wychodzi, nie wspominając już o tym, że z miejsca czuje się w tym nieszczerość. Psychiatryk ma też, oczywiście, własną hierarchię ważności pośród pacjentów, a Adam, z racji tego, że zjawił się tam z własnej woli w chęci znalezienia racjonalnego rozwiązania nieracjonalnych problemów, pozostaje bardzo na uboczu i niemal od razu staje się obiektem zainteresowań co paskudniejszych jednostek. Tam też wychodzi na jaw, co właściwie wronia postać spotkana w parku mu zrobiła.

niedziela, 15 listopada 2015

To mógł być każdy. "Ród" Emila Strzeszewskiego

   Są książki, które czyta się z przyjemnością, takie, które przebyć trudno, a nawet zdarzają się totalnie obojętne. Wśród nich zdarzają się oczywiście też mieszanki kilku z tych cech i parę takich, które pod konkretne kategorie podciągnąć trudno. Jest też jeszcze jedna opcja: książki dziwne. Takie, które ciężko nie tylko przyporządkować do jednego gatunku literackiego; problem pojawia się już wtedy, gdy próbuje się zdefiniować swój stosunek do nich po przeczytaniu, i niekoniecznie musi być to spowodowane wadami w samej powieści, ale faktem, jak wiele autor pozostawił do domyślenia się czytelnikowi. Jedną z takich książek był dla mnie „Ród” Emila Strzeszewskiego.

   Początek jest mocny: matka z dzieckiem jadą autem, a może raczej pędzą z całą szybkością w stronę policyjnej blokady. Chłopiec zadziwiająco racjonalnie rozważa fakt, że najpewniej oboje za chwilę zginą, a matka zachowuje się, jakby była zdesperowana i zdecydowana na śmierć, zamiast dać się złapać. Prosto z tej sceny przechodzimy do zupełnie innej: opowiadania dziewczyny, pracującej jako dama stolikowa: pełni rolę swoistej przynęty na potencjalnych klientów baru. Po prostu siada tak, by być dobrze widzianą z okna i przyciągać spojrzeniem ludzi. Ci przychodzą, siadają, piją, rozmawiają chwilę… ale to już nie jej sprawa. W Babilonie pracuje też barman, który, będąc mistrzem w swoich fachu, podobno nigdy nie wypił ani kieliszka. Jego postać intryguję naszą bezimienną bohaterkę, która próbuje nawiązać z nim bliższą znajomość, jednak prowadzi ją to do bardzo specyficznego miejsca, będącego ostoją ludzi, którzy widzieli w życiu za dużo.

   Opowieść dzieli się na cztery rozdziały, które początkowo wydają się być osobnymi historiami, powiązanymi jedynie luźno miejscem akcji, a raczej okolicą, w której się one rozgrywają. Klub Stoik i dzielnica, w której się mieści to miejsce znane każdej z postaci, zawsze mające opinię wątpliwego i odwiedzanego przez miejscowe szajki. I powiem od razu, co podobało mi się w „Rodzie” najbardziej: stopniowe, powolne odsłanianie powiązań, reguł rządzących miastem i społecznością, tego, jak łączą się ze sobą poszczególne wątki i co wspólnego ze sobą mają nie tylko dzieciak z rozbitego samochodu i stolikowa dama, ale też: stary gliniarz, wolontariusz z domu starców, stróż z mostu samobójców i przywódca gangu. To wszystko dzieje się na oczach oniemiałego ze zdumienia czytelnika, dając mu poczucie niepewności tego, co się zaraz wydarzy i co jest prawdą; intryga, którą stworzył Strzeszewski jest skomplikowana, nieprzewidywalna i wielopoziomowa. Zainteresowanie historią wzrasta w trakcie czytania, od lekkiego zniechęcenia panującym w opowieści klimatem, gdy okazuje się, że motyw pędzącego samochodu nie jest tym, który będzie dominował, zastąpiony przez statyczny i ponury obraz miasta i podobnie pokazanych bohaterów, aż do pełnej napięcia fascynacji. To po prostu przemyślana i genialnie opowiedziana historia.

wtorek, 10 listopada 2015

Pacyfistom na ratunek, czyli "Odyssey One: Rozgrywka w ciemno" Evana Currie

   Military science-fiction, czy nie brzmi to jak coś, w czym znajdą coś dla siebie osoby będące wielbicielami aż dwóch gatunków literackich? A może wręcz przeciwnie, i jedni, i drudzy uznają, że nic tu po nich, bo to za dużo kombinacji? Obstawiam to pierwsze, jako że ani samo pojęcie, ani tego typu mieszanka nie jest  już od dawna niczym nowym, bo też i przestrzeń kosmiczna sama się czasem prosi o to, by być miejscem starć. Nie sposób też dołożyć do tego opcji kontaktu z obcą cywilizacją (i żeby to tylko jedną!), oczywiście będącą na wyższym stopniu rozwoju niż ziemska, z wyglądu możliwie dziwną i przeważnie wrogo nastawioną. No, chyba żeby było inaczej… I właśnie tak troszkę inaczej jest w przypadku cyklu Odyssey One Evana Currie, z którego pierwszym tomem przyszło mi się poznać i zmierzyć.

   Odyseja jest statkiem nowym, wyposażonym w najnowocześniejszy napęd tachionowy („Że jaki?” Tachiony to cząstki poruszające się w próżni szybciej niż światło, ale to czysta teoria póki co), pozwalający dokonywać skoków w przestrzeni kosmicznej na ogromne odległości. Zbudowana dość szczególnie, bo na wzór klasycznego, morskiego okrętu, Odyseja zbiera załogę – najlepszych z najlepszych – i wyrusza w próbny rejs, mający przetestować jej możliwości i doszkolić ekipę, by działała w możliwie najefektywniejszy sposób na tym, jak na razie eksperymentalnym typie statku. Kapitan Weston postanawia odrobinę zboczyć z kursu, by dać podwładnym i sobie okazję do wypróbowania broni, gdy dochodzi do nich, przekazane drogą radiową, wezwanie o pomoc. Podążając za sygnałem znajdują kapsułę ratunkową z umieszczoną w niej kobietą. Coś się jednak nie zgadza…  Rozbitek jest co prawda człowiekiem, ale badania przeprowadzone przed wyjęciem jej ze schronienia wskazują pewnie niepokojące odchylenia od normy, co więcej, jak się okazuje, nie pochodzi ona z Ziemi. I potrzebuje pomocy.

   Cała historia zaczyna się banalnie, aż wionie od niej „Obcym” przez takie a nie inne zawiązanie akcji. Wiemy przecież jak skończyło się to w przypadku niejakiej Elen Ripley, prawda? Aż chciałoby się krzyknąć, żeby spadali, bo to źle się skończy… i dobrze, że nie można, bo to, co dzieje się dalej, totalnie odbiega od historii o znanych nam z filmów, słodziakowatych kosmitach. Tu jest zupełnie inaczej: skonfliktowane strony, a raczej jedna najeżdżana i skutecznie wyżynana przez drugą, początkowo są jedynie obserwowane przez oniemiałych z zaskoczenia ziemian, ale, jak stwierdza Weston, nie można się bezczynnie przyglądać zwykłemu ludobójstwu, nawet będąc daleko od Ziemi, nie mającej pojęcia co się dzieje kawałek od niej. Akcja rozwija się wręcz zaskakująco pomyślnie dla Odysei i jej załogi (przynajmniej na początku), a obca cywilizacja, którą spotyka i przy okazji próbuje ratować, okazuje się być im nawet zbyt „bliska”: zaskoczył mnie pomysł z równoległą ewolucją, chociaż w starciu „oni konta my” wcale nie jest jednoznaczne to, kto jest lepszy, pomimo wyraźnej różnicy w „wieku” obu nacji. A jest jeszcze strona trzecia, atakująca…

niedziela, 8 listopada 2015

Zapomnij o śmierci - "FUTU.RE" D. Głuchowskiego

"No dalej, sukinsyny, chcecie żyć wiecznie?", pytał sierżant Daniel "Dan" Daly w okopach pod Belleau Wood. I chociaż okrzyk ten miał ledwie zagrzać do boju przelęknionych przeważającymi siłami wroga żołnierzy, porusza kwestię bardzo ważną, choć powszechną jak powietrze – strach przed śmiercią. Boimy się odejść, boimy się tego, co czeka nas potem, boimy się zostawić nasze sprawy bez rozstrzygnięcia i naszych bliskich bez opieki - już na zawsze. I chociaż prędzej czy później większość z nas godzi się z myślą, że nic nie trwa wiecznie, raz na jakiś czas pojawia się myśl – co by było, gdyby nie było obowiązku umierać? Próbą odpowiedzi na właśnie to pytanie jest dość młoda jeszcze powieść Dimitrija Aleksiejewicza Głuchowskiego, "Futu.re".

Tak więc – dzięki wszechpotędze biotechnologii pokonaliśmy śmierć. Wystarczy drobna wirusowa inokulacja (a partia obecnie rządząca zadbała już o to, by był on dosłownie wszędzie, nawet w wodzie pitnej), a ofiara przestaje się starzeć. Już na zawsze. Konsekwencji takiego stanu rzeczy nie trzeba szukać daleko – w krótkim czasie zrobiło się nas zdecydowanie zbyt wielu. W przyszłości mieszka się w sześcianach dwa na dwa na dwa metry, metro jest jeszcze bardziej zatłoczone, podobnie na ulicach piętrowych aglomeracji sięgających aż powyżej chmur tłum nigdy nie ustaje. Dlatego, aby uniknąć jeszcze większego przeludnienia, surowo zabroniono posiadania dzieci. Na straży tego zakazu czuwa paramilitarna formacja - Falanga. Skryci za maskami wyobrażającymi oblicza greckich bóstw, jej członkowie, zwani Nieśmiertelnymi wyszukują nielegalnych ojców i matki, ścigają ich i dopadają, stawiając przed wyborem – aborcja albo... akceleracja. Akcelerator – to kontra na wirus nieśmiertelności. Powoduje, że w ciągu dziesięciu lat zaszczepiony w błyskawicznym tempie usycha i więdnie. To koncentrat z najstraszliwszego wroga człowieka – starości. W ten sposób liczba ludzi w Europie utrzymuje się na stałym poziomie. W ten sposób wszyscy ludzie w sędziwym wieku traktowani są na równi z, nie przymierzając, trędowatymi, a na dzieci patrzy się z niesłabnącym zgorszeniem.

717, prywatnie Jan, główny bohater powieści, jest Nieśmiertelnym – i Nieśmiertelnym świetnym w swoim fachu, zajadłym i bezlitosnym służbistą. Nie ma jednak szczęścia, wszak pomimo tych przymiotów tak pożądanych u ludzi jego profesji pozostaje nędznym zastępcą dowódcy oddziału. Skazany na ciasny pokoik w mieszkalnym megabloku i cierpiący z powodu ciągłych ataków klaustrofobii, zasypia tylko dzięki uderzeniowej dawce gorzałki. Jednak pewnego dnia coś w końcu ma się zmienić – oto kontaktuje się z nim sam senator Erich Schryer, oferując mu szansę, by wreszcie się wybić. Musi tylko upozorować wypadek w czasie rutynowej procedury i w ten sposób zabić Jesusa Rocamorę, politycznego przeciwnika Schryera. Zgadzając się na popełnienie tego drobnego niedopatrzenia, uruchamia całą kaskadę zdarzeń, która na zawsze odmieni jego życie... Ale nie w sposób, w jaki by się tego spodziewał.

sobota, 7 listopada 2015

Do piekła i z powrotem do piekła - "Hyperion" Dana Simmonsa

Bywają powieści, których recenzje naprawdę trudno pisać, by nie przerodziły się w litanię zachwytów, takie, które od pierwszych stron hipnotyzują i wciągają, a stopniowo, krok po kroku odkrywane przyprawiają o szczere zdumienie. To rzadkie zjawisko, szczególnie dla malkontenta takiego jak ja. Z tym większą przyjemnością stwierdzam zatem już teraz – "Hyperion" Dana Simmonsa jest właśnie taką książką. Dlatego z góry przepraszam, jeśli tych moich zachwytów będzie tu za dużo. Po prostu nie da się inaczej.

Ostatnie pięćset lat istnienia ludzkości było okresem wielkich i burzliwych zmian: eksploracja Kosmosu, bunt sztucznych inteligencji na wielką skalę, a potem niepewny sojusz z nowo powstałym Technojądrem, długa i bolesna śmierć naszej ojczystej planety, w sercu której nagle otworzyła się czarna dziura, czy wreszcie wielka schizma, w czasie której ludzkość podzieliła się na Sieć – wielki konglomerat planet skolonizowanych przez człowieka – i Wygnańców, odszczepieńców i barbarzyńców, którzy wymówili posłuszeństwo federacji. Jesteśmy w stanie podróżować w ułamku sekundy na odległości rzędu całych lat świetlnych dzięki technologii transportali, a nasza broń jest tak potężna, że wojna – za wyjątkiem wojny z Wygnańcami – stała się zbędna. Jednak właśnie za sprawą Wygnańców to wszystko może wkrótce przeminąć, rozsypać się jak popiół na wietrze.

Istnieje jednak nadzieja. Na odległej planecie Hyperion, daleko poza wpływami Sieci, w mitycznych Grobowcach Czasu, gdzie czas wydaje się płynąć wstecz, żyje mityczna, niemal boska istota. Chromowany kolos o ostrzach zamiast rąk i oczach barwy nienawistnych rubinów, Dzierzba, może znać sekret, który nas ocali. Jednak Dzierzba nie jest łaskawym bogiem – z siódemki pielgrzymów wysłuchany zostanie tylko jeden, podczas gdy reszta będzie musiała umrzeć, nabita na gałęzie stalowych drzew. Każdy z tych siedmiu pielgrzymów – Konsul, Żołnierz, Ksiądz, Detektyw, Templariusz, Naukowiec i Poeta – ma swoją historię, własne pobudki, które nim kierują i własny powód, by podjąć tę niebezpieczną pielgrzymkę. Ale to nie wszystko! Jeden z członków załogi jest szpiegiem, którego celem jest sabotowanie tej ostatniej nadziei całej ludzkości. Pozostali muszą go w porę odkryć i powstrzymać, zanim osiągnie swój cel...

Z powyższych słów można sądzić, że mamy do czynienia z czymś na wzór typowej space opery, z domieszką intrygi oraz krwawym zwrotem na sam koniec. Nic bardziej mylnego. W "Hyperionie" każdy fan fantastyki naukowej znajdzie coś dla siebie: klasyczne hard sf ze scenami kosmicznych bitew, cyberpunkowa opowieść szpiegowska, nieco powieści przygodowej, thriller o mocno wyeksponowanym motywie religijnym, a nawet dramat – ten niezwykły miszmasz gatunków czasem pokrewnych, a częściej zaskakująco przecież odrębnych, mogło się udać osiągnąć tylko w jeden sposób.

wtorek, 3 listopada 2015

More Books! #8 Październik-listopad, recenzenckie piekło, oraz Artefakty!

Miesiąc po miesiącu stosiki, ach, jak dawno tego nie było... to naprawdę radość, móc wrócić do comiesięcznego chwalenia się zdobyczami, nawet jeśli nie wszystko z nich udaje się przeczytać... strażnicy domowych biblioteczek rozumieją :3 Chwilowo nadal jesteśmy na etapie życia prowizorycznego, więc i półek brak (tym razem totalnie, nie tylko "dużo, ale nadal za mało...), większość książek moich i Milczka zamieszkuje nadal ciepłe pielesze domów rodzinnych, moje w dodatku nadal popakowane w torby po ostatniej przeprowadzce... cóż, jeszcze chwilę poczekają, żeby mogły się bezpiecznie sprowadzić jak tylko mieszkaniowe zawirowania się uspokoją. Nowe nasze miejsce zamieszkania ma spory potencjał pod tym względem, niestety ma też sporo braków, które nadal próbujemy zwalczyć. Ale do rzeczy. Na blogu zrobił się znów spory ruch pod względem ilości egzemplarzy recenzenckich, jest ich coraz więcej, i każda kolejna propozycja grzeje serducho bardziej, czego nie da się nie docenić w te coraz chłodniejsze dni. Swoją drogą: czy ktoś wie, gdzie można dostać egzemplarz recenzencki kocyka, najlepiej takiego wielkiego i grubaśnego?... (;

1. Zacznijmy może od nowych kontaktów, czyli pochwalmy się tym, czym już chwaliliśmy się na fanpage'u bloga. Nawiązaliśmy współpracę z wydawnictwem MadMoth Publishing, z czego radujemy się bardzo, jako że zachwyciło nas oprawą wizualną własną i książki, którą wydali. "Król Wron" Szymona Kruga, bo o tej książce mowa, został już przeczytany, zapewnił odpowiednią dozę emocji, a zachwyty nad nim pojawią się w ciągu najbliższych dni.


2. Kolejna miła niespodzianka to trzeci zeszyt "Lisa" wraz z bonusem, czyli komiksem "Incognito" od wydawnictwa Sol Invictus Komiks. "Lis" został w trybie natychmiastowym zrecenzowany, ci, którzy czytali, wiedzą jak bardzo nam się podobał.



No dobra, nie wytrzymam dłużej, muszę to napisać już. Oto książki z serii "Artefakty" od Maga, których recenzje ukażą się wkrótce...