poniedziałek, 28 listopada 2016

Kot w Bookach przedstawia: Książkowy list do Świętego Mikołaja

To nie zabawa! Listopad już się prawie skończył, mikołajki za pasem, potem gwiazdka, a tu prezentowej listy brak! Dzisiejszy post będzie więc najbezczelniejszy z bezczelnych - będzie listą książek, które chcielibyśmy dostać pod choinkę. Wiem, że szanse na to, by jakiś Mikołaj (jakkolwiek mu na imię tak naprawdę) nas wysłuchał i życzenie spełnił, są niewielkie, ale czy to znaczy, ze nie wolno próbować? A, co mi tam! Cały rok wystawania przy księgarnianych półkach, robienia list "must have", które ciągle są odkładane na kiedyś, na lepsze czasy, w końcu musiał się zemścić. Pomarzmy sobie raz, a porządnie... a potem pomyślmy, jak by tu sprawić, by stało się to rzeczywistością i wymienione książki pojawiły się na naszych półkach.

A więc! Mikołaju, byłam grzeczna cały rok, nie biłam innych dzieci (chociaż czasem bardzo chciałam), dokuczałam im tylko troszkę, więc ogółem można poziom mojej grzeczności uznać za mocne 7/10. Zasługuję na nową książkę. Proszę więc o co najmniej jedną z poniższej listy:

1. "Jane Austen. Dzieła zebrane"
Raju, jaka ta książka jest piękna! A okładka jaka cudowna w dotyku! Zawiera w sobie aż sześć tytułów, z czego połowy nie mam, a reszta leży gdzieś w stanie kiepskim, bo nieco zużytym. Poproszę!



2. "Rybak znad Morza Wewnętrznego", Ursula K. Le Guin
Dwie podobne stoją na półce, wyglądają pięknie i zdecydowanie tęsknią za trzecią siostrą. Nie można pozwolić by się tak męczyły.


3. "Locke & Key. Witamy w Lovecraft", Joe Hill, Gabriel Rodriguez
Tym razem komiks. Ostrzę sobie na niego ząbki już od dłuższego czasu, ale, oczywiście, cena mnie przerasta. Miałam przyjemność zapoznać się z wersją kolorowankową, klimat chwycił bardzo.



Ahem.
Drogi Święty Mikołaju,

W przeciwieństwie do tego aniołka powyżej, z przykrością oznajmiam, że wcale nie byłem w tym roku grzeczny. Postanowiłem jednak napisać do Ciebie, gdyż wpadły mi w dłonie całkiem interesujące zdjęcia stanowiące dowód na to, że Twoje prezenty wyrabiane są nie przez magiczne elfy w czapeczkach niedookreślonego przez panów od napojów gazowanych koloru, a przez małe, niczemu niewinne dzieci z biedniejszych obszarów świata, zmuszone przez takie kapitalistyczne świnie jak Ty składać iPady i kleić trampki za miskę ryżu i łyk wody dziennie. Ponieważ jednak nie jestem aż tak niegrzeczny, za jakiego mnie uważasz, mógłbym spróbować nie dopuścić, aby ta informacja wypłynęła na światło dzienne i obiegła świat, skutecznie rujnując Twoją reputację dobroczyńcy i ogólnie znanego symbolu bezinteresowności. Rzecz jasna, ręka rękę myje - Ty pomożesz mi, a ja nie przeszkodzę Tobie. Nie oczekuję w zamian zbyt wiele. Rozważ moją propozycję:


1. "Technoir"
Miałem okazję przejrzeć ebooka jakiś czas temu i dość do wniosku, że nawet jeśli nigdy w życiu nie poprowadzę tej gry fabularnej - to chcę ją mieć w swoich zbiorach, za bardzo interesujące podejście choćby do kwestii projektowania scenariusza, którego z Technoir mógłby się uczyć każdy początkujący MG. Nie wiem, czy jeszcze gdzieś można ją dostać, ale liczę na to, że posłużysz się wszelkimi dostępnymi środkami. Przecież to wcale niewiele - a jaka korzyść. Prawda?


2. "Król w Żółci" Roberta Chambersa 
To zdecydowanie jedna z najciekawszych pozycji z gatunku weird fiction, jakie w życiu przeczytałem - a nadal nie mam jej na swojej półce. Niewybaczalne. Ponieważ wydań tego cudeńka było sto i jeden, myślę, że możemy się umówić na najładniejsze, jakie będziesz w stanie znaleźć. Cena nie gra roli - przecież to Twoje pieniądze, nie moje.


3. "Conan Barbarzyńca" Roberta Erwina Howarda
Wiesz, Drogi Mikołaju, że jeszcze nigdy nie miałem okazji przeczytać ani jednej pozycji z tej serii? A skoro na rynku krąży obecnie wydanie kompletne, myślę, że możemy bez żadnego problemu zamknąć nim tę krótką listę.


Przy okazji - nawet nie próbuj wysyłać za mną swoich smutnych szpiczastouchych frajerów w zielonych sweterkach. Abstrahując od tego, że po prostu szkoda biednych głupków, nawet gdyby im się udało, zdjęcia wyciekną do neta dokładnie w dwie sekundy po mojej śmierci. Informatyka, tłuściochu! Za to żeby nie było Ci smutno, zostawiam przy kominku pół flaszki whiskey. Tylko nie wypij wszystkiego naraz - chyba że chcesz odbywać tę rozmowę znowu za rok, kiedy opylę drogówce nagranie z tym, jak pomykasz saniami pod wpływem.

Z najlepszymi życzeniami,

Dobry (he, he) Łotr



Hmm, zobaczmy, któremu z nas się uda...

A Wy, co chcielibyście znaleźć w tym roku pod poduszką/choinką? (:


_____
Książkowa graficzka z miniaturki pochodzi ze strony favim.com

sobota, 26 listopada 2016

"Filozofia Kaizen. Małymi krokami ku doskonałości" Roberta Maurera

W życiu zawodowym każdego z nas bywa niejednokrotnie, że pojawiają się problemy wymagające, wydawałoby się, radykalnych rozwiązań. Może prowadzona przez nas firma zaczęła generować straty i żadne plany awaryjne uparcie nie chciały skutkować, a może atmosfera w naszym otoczeniu zaczęła się gwałtownie pogarszać za sprawą różnych osobistych niechęci? Potrzebna była zmiana, a im szybsza i głębsza, tym lepiej. Jednak w takich chwilach łatwo o krok nierozważny, który nie tylko nie przyniesie poprawy, ale wręcz zaprzepaści nawet to, co pozostało. Co robić? Jak pokonać strach przed zmianą i działać skutecznie? Z pomocą przychodzi książka Roberta Maurera pt. "Filozofia Kaizen. Małymi krokami ku doskonałości" – prezentując zupełnie inny sposób na poprawę.

Co oznacza termin "Kaizen"? Jak słusznie się domyślacie, wywodzi się on z Japonii, gdzie oznacza "dobrą zmianę", "zmianę na lepsze". Sama jednak idea, na której oparta jest ta filozofia i koncepcja zarządzania, ma swoje korzenie zupełnie gdzieś indziej – a mianowicie w Stanach Zjednoczonych. Powstała w latach 40. ubiegłego wieku, kiedy eskalujący się konflikt wymusił wdrożenie nowych metod poprawy efektywności produkcji broni, amunicji i ekwipunku. Ponieważ sytuacja była zbyt napięta, by ryzykować burzliwe, rewolucyjne zmiany - które mogłyby albo pomóc, albo kompletnie pogrzebać przemysł - postawiono na rozwiązania bardziej stateczne, mniej gwałtowne, a przede wszystkim dużo łatwiejsze do wdrożenia: wprowadzanie drobnych poprawek tam, gdzie wcale nie wymaga to wielkiego wysiłku i polepszanie efektywności swoich działań metodą małych kroków, a wszystko to w zachowaniu profesjonalnego szacunku nawet do podwładnych najniższego szczebla. Japończycy przejęli ten sposób myślenia już po wojnie – sprawdził się i przyjął tak dobrze, że do dziś stanowi nieodłączny element japońskiej kultury, zarówno w prowadzeniu przedsiębiorstwa, jak i w wielu innych dziedzinach życia. To właśnie Kaizen.

Niedługa (niespełna dwieście stron) książka podzielona jest na osiem rozdziałów, z których każdy (może za wyjątkiem pierwszego, czyli odrobiny historii i wprowadzenia do Kaizen) zorientowany jest na jakiś praktyczny, często spotykany w biznesie problem. Na ich przykładach (tak klasycznych jak "jak obniżyć koszty", "jak podnieść morale pracowników", "jak poprawić jakość") Maurer tłumaczy sedno takiego sposobu zarządzania. To zaś, co najważniejsze, przedstawione jest w sposób przystępny i rzetelny. Dr Maurer, z wykształcenia psycholog kliniczny, zwięźle, ale treściwie i zrozumiale omawia zagadnienia związane z reakcją centralnego układu nerwowego na zmiany - a konkretnie działanie mechanizmów, które mają tej zmianie przeciwdziałać. Jak się okazuje, każda zmiana to stres – a stres to wyrzut adrenaliny, której działanie kapitalnie pomaga radzić sobie w sytuacjach, w których potrzebne są mocne pięści lub szybkie nogi. Dużo gorzej, niestety, działa to w chwilach, które wymagają rozwiązania złożonego problemu – pod wpływem „hormonu walki” ciężko jest o koncentrację i rozwagę. Autor prezentuje jednak cały wachlarz technik, których celem jest wytworzenie pewnych nawyków - nawyk to dokładne przeciwieństwo zmiany, nie dochodzi więc do odpowiedzi stresowej i łatwiej zachować zdrowy dystans do problemu. Techniki te przedstawiono w książce prosto, klarownie i obrazowo, a na dodatek na tyle zachęcająco, że trudno oprzeć się pokusie wypróbowania jej na własnej skórze.

W świecie oszalałym na punkcie szybkiego zysku i natychmiastowych efektów, Kaizen szokuje i zdumiewa – nie tylko tym, że propaguje ludzkie podejście do pracownika, nie tylko zrównoważonym, wyważonym podejściem, ale także skutecznością, o jaką by się go nie posądzało. Polecam lekturę nie tylko tym z was, którzy prowadzą przedsiębiorstwa i firmy, ale każdemu, kto pragnie w swoim życiu jakiegoś przełomu – ale do tej pory nie potrafił odnaleźć w sobie siły. Zobaczcie, że można inaczej – i że zmiana na lepsze kosztuje tym mniej wysiłku, im mniej się spieszymy, a im więcej zachowujemy pogody ducha w tym, co robimy.

Za udostępnienie książki do recenzji dziękujemy wydawnictwu Sensus.

Dane ogólne:
Tytuł oryginału: The Spirit of Kaizen: Creating Lasting Excellence One Small Step at a Time
Autor: Robert Maurer
Wydawnictwo: Sensus
Rok wydania: 2016
Liczba stron: 184

poniedziałek, 21 listopada 2016

"The War of the Worlds" H. G. Wellsa - wydanie ze słownikiem

"Wojna Światów" Herberta George'a Wellsa, obok "Wehikułu Czasu", jest prawdopodobnie najszerzej znaną powieścią tego autora i należy do ścisłej klasyki gatunku science-fiction. Prawdą jest, że do dziś pozostaje najszerzej dyskutowana powieścią s-f w ogóle, jak również to, że wizja Wellsa wyprzedziła swoją epokę, przewidując nie tylko użycie gazów bojowych w nadchodzących wojnach światowych, ale też rozwój robotyki i technologii lasera w XXI wieku. "Wojna Światów" zainspirowała pierwsze projekty rakiet kosmicznych i w niebezpośredni sposób doprowadziła do zapoczątkowania ery eksploracji Kosmosu. To książka, której nie wypada nie znać – nieważne, czy lubi się fantastykę naukową, czy też nie – a dzięki licznym, budzącym wiele emocji adaptacjom tak filmowym, jak i radiowym (ciekawostka – amerykańskie słuchowisko radiowe na podstawie powieści Wellsa wywołało w dniu emisji panikę na olbrzymią skalę!) trudno jest znaleźć osobę, która chociaż by o niej nie słyszała. Jak to jednak z klasyką bywa, by w pełni ją docenić, warto sięgnąć po pierwotny tekst. Tutaj z pomocą przychodzi nam jedna z nowych propozycji wydawnictwa Ze Słownikiem – oto wydanie "Wojny Światów" H. G. Wellsa w języku autora, wzbogacone o słowniczek celem uczynienia lektury łatwiejszą.

Powieść, podzielona na dwa tomy ("The Coming of the Martians" oraz "The Earth under the Martians"), przedstawia dzieje inwazji mieszkańców Marsa, dalece bardziej technologicznie zaawansowanych, pozbawionych jakichkolwiek skrupułów i niemal mechanicznie okrutnych, na planetę Ziemię. Akcję śledzimy oczami bezimiennego głównego bohatera, mieszkańca Londynu i członka klasy średniej, zarabiającego na życie edytorstwem – on jest także narratorem tekstu. Razem z nim przeżyjemy pierwotne zainteresowanie niecodziennym zjawiskiem przeradzające się bardzo szybko w globalną panikę, otrzymamy relację "z pierwszej ręki" z okrutnych i straszliwych czynów, jakich dopuszczą się najeźdźcy na mieszkańcach błękitnej planety, oraz przekonujący obraz cywilizacji, która runęła jak domek z kart w ledwie kilka dni od lądowania obcych niedaleko Londynu. Relacja samotnego edytora w obliczu upadku społeczeństwa, oprócz szczegółowych i sugestywnych opisów rzezi, zawiera przede wszystkim obszerne studium ludzkiej natury postawionej w obliczu ekstremalnej, pozaziemskiej grozy – skrajny egoizm, stopniowe lub gwałtowne osuwanie się w szaleństwo, ale też rzadkie akty desperackiego heroizmu.

Uważam się za osobę, która biegle mówi po angielsku. Często czytam zagraniczną literaturę w oryginale, także naukową, nie mam trudności ze swobodnym wypowiadaniem się na różne tematy w tym języku. A jednak byłem zmuszony uznać "Wojnę Światów" w pierwotnej postaci za tekst problematyczny – by nie powiedzieć, trudny - nawet jak na moje możliwości. To nie powinno dziwić: pierwsze wydanie jednej z najgłośniejszych powieści Wellsa pochodzi bowiem z 1898 roku i napisane zostało językiem odpowiednim dla okresu Imperium Brytyjskiego. Językiem, który na przestrzeni prawie stu dwudziestu lat zdążył się mocno zmienić.

Dużą pomocą dla współczesnego czytelnika z kraju nad Wisłą może więc okazać się słowniczek najpopularniejszych wyrażeń i zwrotów, będący najgłośniej reklamowanym atutem tego wydania. Zamieszczony jest on zarówno na początku książki, przed właściwym tekstem (jako zbiór najpowszechniej spotykanych, choć nie wszystkich wyrazów), na jej końcu (jako bardziej kompletny, zatytułowany "słownikiem wszystkich słów użytych w książce"), jak i na marginesach. Słowa objaśnione w ten sposób w samym tekście zostały pogubione i już na pierwszy rzut oka widać, że tych podpowiedzi jest bardzo dużo. Czy spełniają one swoją rolę?

Tak... i nie. Spełniają – ponieważ to bardzo wygodne rozwiązanie, umieszczenie słów mogących sprawiać trudność wraz z objaśnieniami tuż obok tekstu, na marginesach. Nie do końca jednak, ponieważ objaśnienia te są mało konkretne. Problem w tym, że przytoczone wyrazy często mogą, oczywiście, mieć kilka różnych znaczeń – autorzy opracowania postanowili, zamiast wyróżnić to jedno, najważniejsze w danym kontekście, wrzucić je wszystkie razem (przykład – słówko "stretches" na stronie 31 – "rozciągać, rozprostować, odcinek, obszar", podczas gdy w zdaniu mowa o "rozległych, gęsto zaludnionych ziemiach"). Mało obyty z językiem czytelnik, na przykład taki, który dopiero się go uczy (a myślę, że przede wszystkim do nich byłoby skierowane takie opracowanie), mógłby mieć spore problemy w niektórych przypadkach – chcąc ocenić, które znaczenie najlepiej pasuje do kontekstu. Sprawy nie ułatwia wcale to, że zabrakło znanych ze słowników krótkich symboli, które zwykle pozwalają odróżnić przymiotnik od czasownika czy rzeczownika. Często brak również uwag o tym, w jakim czasie i osobie dane słowo zostało użyte w tekście oraz tego, jak wygląda forma nieodmieniona (te czasem się pojawiają, a czasem nie, co może być mylące. Na przykład słowo "smote" – "uderzył", to forma czasu przeszłego od "smite". Gdybym nie znał go wcześniej, nie domyśliłbym się, gdyż przypis przedstawia to jako "smote - uderzyć"). Dziwnym zabiegiem wydało mi się także zamieszczenie przypisów w kolejności alfabetycznej zamiast wedle pojawiania się w tekście – wydaje się mało intuicyjne i trzeba się do niego przyzwyczaić, ale po pewnym czasie korzystanie przychodzi naturalnie.

Nie znaczy to jednak, że opracowanie jest zupełnie pozbawione wartości. Korzystanie ze słowniczka na marginesach jest dużo wygodniejsze niz równoległe kartkowanie drugiej książki. Może się jednak zawieść ten, kto pomyśli, że dla w pełni satysfakcjonujących przeżyć z książką wystarczy mu tylko i wyłącznie zamieszczony przez wydawcę słowniczek – stanowi on jednak bardzo dobry punkt wyjścia i ułatwienie dla późniejszej pracy własnej. A sama powieść jest tak samo warta przeczytania, jak była sto dwadzieścia lat temu. Sprawia to, że mimo wyszczególnionych przeze mnie wad, propozycja wydawnictwa Ze Słownikiem może okazać się interesująca.

Za udostępnienie książki do recenzji dziękujemy Wydawnictwu Ze Słownikiem.

Dane ogólne:
Tytuł: "The War of The Worlds. Book 1 – The Coming of Martians" oraz "Book 2 – The Earth under the Martians"
Autor: Herbert George Wells
Wydawnictwo: Ze Słownikiem
Rok wydania: 2016

Liczba stron: 272 (tom 1), 188 (tom 2)

środa, 16 listopada 2016

„Mistrz i Zielonooka Nadzieja” Johanny Kern

Tematyka podróży astralnych znana jest czytelnikom głównie z poradników i podręczników do medytacji. Szczególnie poszukiwana jest przez osoby, które pragną zmienić coś w swoim życiu albo właśnie zmiany doświadczają, co niekoniecznie dobrze na nich wpływa. Takie sytuacje zdarzają się często, każdy z nas doświadcza ich co najmniej kilka razy w życiu, nie ma jednak dwóch ludzi, którzy odbieraliby zmiany tak samo i jednakowo sobie z nimi radzili. Jednak czasem pomoc przychodzi do nas z zupełnie nieoczekiwanej strony.

Joanna przenosi się z mężem i małym synkiem do Kanady - i tam zaczynają się jej problemy. Konieczność zmiany stabilnego życia na nieznane jeszcze możliwości, nauka języka, stopniowe nabieranie rozeznania w środowisku, poszukiwanie zajęcia, a przy tym stała, ale wyraźna utrata kontaktu z małżonkiem stopniowo coraz bardziej ją przygnębiają. Któregoś dnia postanawia zacząć medytować, wybiera w tym celu ćwiczenie polegające na stworzeniu wewnętrznego saktuarium. Tam też spotyka Mistrza, który wprowadza ją w tajniki sił rządzących wszechświatem i daje wskazówki, jak radzić sobie w życiu. Te lekcje mają jednak swoją cenę…

Właściwą treść książki poprzedza parę stron, na których zawarte zostały opinie ekspertów na temat pozycji, podziękowania autorki oraz krótki wstęp, w którym tłumaczy ona okoliczności powstania dzieła. Na końcu znajdziemy zaś notkę biograficzną, wykaz publikacji pisarki oraz galerię jej zdjęć. To bardzo dużo elementów dodatkowych, które tak rozmieszczone wprowadzają w książce spory chaos informacyjny. „Mistrz i Zielonooka Nadzieja” to powieść autobiograficzna i jako taka posiada niestety kilka zasadniczych wad. Problematyczna staje się, przy takim sposobie wyrazu, ocena postępowania głównej bohaterki. Stosowane przez panią Kern opisy jej życia prywatnego zostały potraktowane stanowczo za bardzo powierzchownie. Przykładem jest choćby wspomniana na początku kwestia decyzji o rozwodzie – trudno mi zrozumieć taki bieg rzeczy w odniesieniu do realnej osoby. Jest to po prostu opisane tak skrótowo, że aż mało wiarygodnie. Pani zaczęła żyć innym życiem, przestała dogadywać się z mężem, poinformowała go, że chce rozwodu, on się zgodził bez słowa… a potem przepłakała parę kolejnych dni (tygodni?). Gdzie jakaś próba rozmowy? Dochodząc do sedna sprawy – o ile mogłabym ocenić bohaterkę powieści, jej zachowanie i motywacje jako płytkie i mało sensowne, o tyle nie wypada tego czynić w przypadku osoby rzeczywistej, która na pewno  - i słusznie! – poczuje się taką oceną dotknięta. Sytuacja ta jest o tyle ważna, że odbija się na konstruowaniu całej dalszej motywacji i planów życiowych, w obu rozważanych wymiarach.

Rozważając jednak Joannę jako bohaterkę powieści, a porzucając zupełnie wątek rodzinny, dostajemy postać całkiem zgrabną i przyjemną. Jej przeżycia w wewnętrznym sanktuarium, nauka z Mistrzem i odkrywane po kolei poszczególnych wartości opisane dostały bardzo dokładnie i choć czuje się w tym pewną infantylność, to zanika ona stopniowo wraz z wewnętrznym rozwojem sytuacji. Bardzo podoba mi się przełożenie kolejnych stopni wtajemniczenia na drodze duchowej na postępowanie w realnym życiu, stopniowe otwieranie się na nowe idee i zapominanie o dawnych lękach. Śmiało można powiedzieć, że bohaterka przeszła przemianę całkowitą, z osoby obcej w nowym środowisku, przestraszonej i zamkniętej w sobie w odważną, pewną siebie kobietę, która podejmuje coraz to nowe wyzwania, w rezultacie sięgając coraz dalej. Nie pomyślcie jednak, że była do droga łatwa, jako że zwątpienie czaiło się za każdym rogiem – od niewiary we własne siły, strachu przed samotnością i niepewności materialną, aż po obawę w utratę zdrowych zmysłów. Różnicą pomiędzy „Mistrzem…” a innymi, podobnymi tematycznie publikacjami jest to, że również wsparcia Joanna musi szukać sama – brak w okolicy bratniej duszy, kogoś, kto zrozumiałby i wsparł. Takie osoby bohaterka będzie musiała dopiero na swej drodze spotkać.

Od strony technicznej zaś książka wygląda niestety kiepsko. Nawiązując do zarzutu z poprzednich akapitów, przedmowa autorki i jej podziękowania wymieniają też osoby, które opiekowały się jej dziełem, w tym… korektę. Tej niestety podczas czytania nie uświadczymy, podobnie jak porządnej edycji i składu. Tekst roi się od błędów, jest niewyjustowany, marginesy sprawiają wrażenie nieregularnych, również dialogi zapisane są błędnie. O ile książka warta jest poświęconego jej czasu, o tyle zupełnie nie zadbano o przygotowanie jej do druku.

Polecam książkę Johanny Kern osobom, którym brak wiary w siebie, takim, które poszukują motywacji do przeprowadzenia gruntownych zmian we własnym życiu i obawiają się snuć odważniejsze plany. Przykład autorki, która osiągnęła wiele mając tak specyficznego „pomocnika” nakłania do własnych poszukiwań, w subtelny sposób przemycając idee duchowego samorozwoju pozbawionego kompletnie metafizycznego żargonu, tak trudno przyswajalnego dla osób o bardziej realistycznej postawie. „Mistrz i Zielonooka Nadzieja” sprawdzą się dobrze też – po przymknięciu oka na formatowanie tekstu – jako lekka powieść o tym, jak życie może być czasem niezwykłe. 

Za możliwość przeczytania książki dziękuję autorce.

Dane ogólne:
Tytuł oryginału: Master and the Green-eyed Hope
Autor: Johanna Kern
Wydawnictwo: Humans of Planet Earth ASSN.
Rok wydania: -
Liczba stron: 568

piątek, 11 listopada 2016

"Kraina baśni" - recenzja kolorowanki

Będąc początkującym kolorowanko- maniakiem zaliczyłam chyba najbardziej klasyczną dla tego stanu przypadłość: miałam chęć kolorować wszystko, co tylko trafi w moje ręce. Nieważny był styl i temat, każdy line art zasługiwał na kolory, wręcz musiał je dostać i to z mojej ręki. Z czasem nadeszło opamiętanie, a wraz z nim wyklarował się pewien obraz tego, co koloruje mi się najlepiej. Znacznie zawęziło się pole tematyczne książek, z którego wybierałam swoje przyszłe „ofiary”, skupiając w swoim zasięgu portrety, postacie, motywy naturalne oraz wszystko, co zawiera się w szeroko pojętym klimacie fantasy. Jedną z pierwszych pozycji, które przykuły moją uwagę, była „Kraina baśni”, wydana przez AWM.

Pierwsza pozycja z serii „Malowany świat” (w cyklu tym ukazały się jeszcze „Zwierzęta” i „Łąka”) jest dość zróżnicowana tematycznie. Rysowana przez Mariolę Budek, zawiera 56 stron drukowanych obustronnie, z grafikami utrzymanymi w baśniowym stylu i klimacie. W większości pojawiają się tam motywy roślinne, składające się często na inne kształty, ptaki, motyle, sowy, wilki... Szczególnie podobają mi się te przedstawiające postacie – są to bardzo subtelne, czasem elfie kobietki o lalkowatych rysach twarzy i bujnych fryzurach, w otoczeniu natury bądź samodzielnie. Rysunki są bardzo szczegółowe, zawierają nie tylko zarysy postaci, ale mnóstwo elementów dodatkowych, które wymuszają wręcz większą kreatywność w doborze kolorów – w obrębie jednego kształtu znajduje się wiele mniejszych: wzorów, zawijasów, figur… Pod względem stylistyki są one bardzo uniwersalne, przypadną do gustu zarówno młodszym, jak i starszym fanom kolorowania – pod warunkiem, że ci nie stronią od bardziej bajkowej kreski. Nic zresztą nie stoi na przeszkodzie, by zamiast różowolicej panienki pokolorować mroczną gotkę czy też leśnego elfa, a grzecznego wilczka przemienić w zmieniającą postać wraz z pełnią księżyca bestię, prawda?


Pomimo szczegółowości, nie napotkamy tu żadnych problemów z wypełnianiem kształtów, grafiki są idealnie dopasowane do wielkości stron, nic nie jest za małe czy niewyraźne. Wydruk jest bardzo dobrej jakości, nie widać pikseli, a tusz nie rozmazuje się pod wpływem wilgoci. Świetnym dodatkiem jest wewnętrzny margines z zaznaczoną linią, pozwalające na wycięcie wybranych stron. Ja jednak nie odczułam póki co takiej potrzeby – książka nie jest ciasno klejona, daje się rozłożyć niemal na płasko bez szkody dla niej samej. Będzie to jednak spore ułatwienie dla tych, którzy będą chcieli swoje dzieło gdzieś wyeksponować, a biorąc pod uwagę fakt, że część grafik zajmuje dwie strony, był to wręcz zabieg niezbędny z czysto praktycznego punktu widzenia. Czego mi więc brakuje do szczęścia? Jednostronnego wydruku, który nie skazywałby kolorującego na poświęcanie jednych obrazków dla lepszego ukazania (czy nawet oprawy) drugich. 


Przy pracy używałam kredek ołówkowych i akwarelowych, pasteli suchych i flamastrów. Papier jest dość śliski, śnieżnobiały, o jednolitej powierzchni - dzięki czemu kolory wyglądają na tak żywe, jak być powinny. Sprawdza się on jednakowo dobrze przy pracy z mediami suchymi, jak i „na mokro”, świetnie radzi sobie też z rozcieraniem po jego powierzchni zarówno kredek (proponuję miękkie, kredki twardsze będą miały problem z pozostawieniem wyraźniejszego śladu), jak i pasteli. Już na początku wydawało mi się, że kartki są zbyt cienkie, by mogły dobrze współgrać z wodą czy flamastrami, a powodem tego jest fakt widoczności na białej części kartki nadruku z kolejnej. O ile jednak akwarele są tu dopuszczalne, o tyle radziłabym zachować ostrożność przy pracy z flamastrami, moje Colorino niestety przebiły na drugą stronę (co jest kolejnym argumentem za jednostronnym drukiem).


„Kraina baśni” jest jedną z ciekawszych i bardziej uniwersalnych pozycji na kolowankowym rynku, spokojnie można zaopatrzyć się w nią, by spędzać przyjemne chwile kreatywności z dziećmi, jak i samemu. Oznaczenie z okładki „od lat 5 do 105” idealnie oddaje istotę rzeczy – czasem aż ma się ochotę wymyślić krótką historyjkę odnośnie aktualnie kolorowanego obrazka. Szczególnie polecam wielbicielom natury i bajek.

Dziękuję serdeczniie Agencji Wydawniczej Jerzy Mostowski za udostępnienie egzemplarza do recenzji.
Kolorowankę można kupić też w Empiku lub na stronie księgarni Decomade.

Dane ogólne:
Tytuł: Malowany świat. Kraina baśni
Ilustracje: Mariola Budek
Wydawnictwo: AWM
Rok wydania: 2016
Liczba stron: 56

***

Zapraszam na Instagrama i Fanpage na Facebooku, gdzie można zobaczyć efekty mojego kolorowania, krok po kroku (:

czwartek, 10 listopada 2016

"W mocy wichru" Agnieszki Hałas



W jednym z miast Zatoki Snów grasuje morderca – przebrany za trefnisia zwyrodnialec poluje na prostytutki, zadając im okrutną śmierć. Otchłań upomina się o starą Żmijkę, pragnąc, aby wypełniła swoją część cyrografu, a jej jedyną nadzieją wydaje się być pojedynek z demonicznym katem, w czasie którego będzie musiała wytrzymać tylko trzy uderzenia. Krzyczący w Ciemności zaś wyrusza w długą podróż w nadziei, że uda mu się odkryć, kim był, zanim postradał pamięć – i nie zdaje sobie sprawy z tego, że im więcej wie, tym większe grozi mu niebezpieczeństwo. Taki początek serwuje nam Agnieszka Hałas w trzeciej odsłonie swojego cyklu o Zmroczy – oto "W mocy wichru".


Książka bardzo wolno nabiera tempa – w przeciwieństwie do wcześniejszych dwóch odsłon "Teatru Węży", gdzie bardzo dużo działo się na początku, a akcja jakby zwalniała dopiero później. Tu jest na odwrót. Jasne, mają miejsce pewne wydarzenia – pojedynek Marshii z demonem i jego dalsze konsekwencje, a także tajemniczy morderca prostytutek o dziwnie znajomym stylu, by wskazać tylko dwa z kilku wątków - ale chociaż sprawa jest dość poważna, nie czuć tu zbyt wiele napięcia. Ku mojemu rozczarowaniu, w trzecim tomie cyklu dużo mniej jest Brune'a, a znacznie więcej jego przyjaciółek. W okolicach drugiej połowy książki proporcje należycie się wyrównują – i właśnie dlatego zdecydowanie trzeba "W mocy wichru" dać moment na rozgrzewkę, ponieważ dopiero po chwili odpłaca z nawiązką za poświęcony jej czas.

Wspominam o "przyjaciółkach" Brune'a. Na pierwszym planie mamy przede wszystkim jedną – Anavri. Młoda adeptka czarnej magii jest postacią dramatyczną: posiada dar, którego wcale nie chce mieć, wie, że jego posiadanie to w świecie rządzonym przez Srebrnych wyrok i brzydzi się mocą, która doprowadziła jej brata do śmierci w męczarniach. To fajny motyw, ale w praktyce młoda arystokratka wcale mnie do siebie nie przekonała. W porównaniu z Krzyczącym jest zwyczajnie mało ciekawa, trudno też nie skrzywić się na wspomnienie deus ex machina, jakim było jej wprowadzenie w pierwszym tomie cyklu. Żadną tajemnicą nie jest też to, że pomiędzy nią a Brunem coś prędzej czy później zaiskrzy – no i zaiskrzyło. Opis tych umizgów, za co chwalę autorkę, był oszczędny, zgrabny i mało dosadny, a raczej finezyjny, ale i tak miałem ochotę przeskoczyć o parę stron do fragmentu, w którym coś się dzieje. Boli mnie to wszystko – bo Anavri jest w tej książce dużo. Aż ciśnie się na usta termin "syndrom Ciri".

Ale, jak wspomniałem wcześniej, "W mocy wichru" w końcu się rozkręca, a rozterki nastoletniej czarodziejki ustępują miejsca głównemu wątkowi – Brune'owi, który w końcu dowiaduje się tego i owego na temat swojego przeszłego życia. Poznajemy tu kawał jego historii, kim był, czym się zajmował i, w końcu, co doprowadziło do jego amnezji. Rozsypane fragmenty zaczynają z wolna układać się w satysfakcjonującą całość. Odrobinę rozczarował mnie tylko sposób, w jaki Krzyczący dowiaduje się tego ostatniego – po długich miesiącach poszukiwań po prostu mówi mu o tym napotkany demon i to jakby mimochodem. To... trochę przygnębiające. Również niespecjalnie spodobało mi się to, jak ukazano osuwanie się Krzyczącego w Ciemności w szaleństwo: wyobrażałem sobie, że to raczej stopniowy proces, który łatwo zauważyć tylko z perspektywy lat – a tutaj: klik, jesteś świrem. Cała reszta – solidna jak zawsze. Końcówka dość mocno i pozytywnie zaskoczyła niespodziewanym zwrotem – oczywiście nie zdradzę jakim, powiem tylko, że tekst z okładki nie kłamie.

Nie uszło mojej uwadze, że trzecia odsłona "Teatru Węży" różni się mocno od pozostałych także pod względem językowym. Być może to z uwagi na tematykę, a może z innego powodu, ale trudno oprzeć się wrażeniu, że bohaterowie jakby więcej przeklinają. O ile to całkiem naturalne dla dość licznej obsady postaci epizodycznych (strażnicy, prostytutki, wszelkiego rodzaju męty społeczne), o tyle kompletnie nie leżało mi to w ramach już ustalonego wizerunku pozostałych. To jednak drobny mankament, do którego jakoś dało się przyzwyczaić – sposób prowadzenia narracji i budowania opisów przez Agnieszkę Hałas pozostaje czymś, co można podziwiać.

Wyszła mi z tego całkiem imponująca litania narzekań. Fakt, mimo świetnego zakończenia, uważam "W mocy wichru" za najsłabszą z trzech części "Teatru węży". Brak jej świeżości pierwszej części i błyskotliwości w kreacji bohaterów rodem z drugiej. Nie zmienia to jednak niczego – trzecia powieść jest zwieńczeniem dobrej, wartej poznania historii i to z tego powodu warto po nią sięgnąć nawet mimo jej wad. Do czego was, drodzy czytelnicy, gorąco zachęcam.

Za udostępnienie książki do recenzji dziękujemy Autorce.

Dane ogólne:
Tytuł: W mocy wichru
Autor: Agnieszka Hałas
Wydawnictwo: Solaris
Rok wydania: 2013
Liczba stron: 580

poniedziałek, 7 listopada 2016

Crash Space #4 - Neuroshima Hex 3.0

Neuroshima pozostaje do dziś jedną z moich ulubionych gier fabularnych. Klimat filmów o Mad Maksie, Terminatorów, starych Falloutów czy "Alei Potępienia" w ujęciu panów z naszego rodzimego przecież podwórka jak mało co zapadł mi głęboko w serducho, a wymyślone przez nich rozwiązania mechaniczne, choć w dobie nieco swobodniejszych, bardziej nastawionych na narrację gier sprawiające wrażenie trochę topornych, do dziś mogą dać całą masę frajdy na sesjach. Trochę ubolewam, że spośród wszystkich produkcji wydawnictwa Portal nie ten znakomity rolplej dzierży palmę pierwszeństwa i cieszy się ogromną popularnością na całym świecie. O Neuroshimie wspominam jednak nieprzypadkowo – omawiana dziś przeze mnie gra – oraz wspomniany wcześniej obiekt ogólnoświatowych zachwytów braci grającej - jest bowiem luźno osadzona w tym samym postapokaliptycznym świecie, jaki wykreowali Oracz, Trzewiczek et consortes. Nie jest jednak erpegiem, a strategiczną planszówką. Oto i Neuroshima Hex... Edycja trzecia.

Zasady gry są proste – każdy z uczestników dysponuje zestawem trzydziestu pięciu heksagonalnych żetonów, składających się na jego "armię". Jeden z żetonów – Sztab – wykładany jest od razu na planszę (jej pola układają się także w sześciokąt foremny, o boku trzech pól) i reprezentuje on "bazę" danego gracza, której będzie musiał za wszelką cenę chronić. Pozostałe, układane w stos i dociągane losowo co turę (zawsze do trzech sztuk na ręce na początku kolejki, jeden odrzuć, dwa zagraj lub zachowaj), reprezentują wojowników i wspierające ich moduły, które możemy umieszczać na planszy w wybranych przez siebie pozycjach, a także różne akcje, jakie możemy z ich pomocą wykonać. Do tych akcji, czyli do żetonów natychmiastowych, zalicza się zmuszenie wrogiej jednostki do ruchu, przemieszczenie naszego modułu lub wojownika już wystawionego na planszę albo wywołanie bitwy – kiedy to nastąpi, na chwilę przerywamy wykładanie żetonów i rozpatrujemy działania, jakie wykonuje każdy z żołnierzy obecnych na polu walki. Celem gry jest, oczywiście, obrócenie wrogiej bazy w dymiące zgliszcza, przy jednoczesnym zachowaniu swojej – a w razie gdyby nie udało się to zanim któremuś z graczy skończą się żetony, wygrywa ten, którego baza jest w najlepszym stanie. Jak na cokolwiek luźne standardy świata spustoszonego atomówkami.

Nasi dzielni wojacy scharakteryzowani są przez szereg cech – inicjatywę mówiącą o tym, jak szybko podejmą oni działanie w czasie bitwy, pancerz gwarantujący możliwość zasłonięcia się przed atakami, a także zdolność do ataku w różnych kierunkach. W NS Hex ma bowiem znaczenie nie tylko to, gdzie umieścisz swoje oddziały, ale też w którą stronę je zwrócisz. Otwiera to masę interesujących możliwości taktycznych – możesz umieścić strzelca na dogodnej pozycji, z której będzie raził wrogą bazę ogniem z CKM-u, ale jeśli nie osłonisz jego flanki, przeciwnik na pewno wykorzysta okazję, by się go pozbyć. Co więcej, nawet będąc pod ostrzałem możesz wyjść obronną ręką, jeśli dysponujesz jednostkami, które reagują na sygnał do ataku szybciej niż podwładni przeciwnika.

Brzmi to zawile – ale fenomen Heksa polega na tym, że rdzeń zasad jest banalny do opanowania, a jednocześnie różnorodność żetonów jednostek stwarza niewiarygodną wręcz liczbę sytuacji do indywidualnego rozpatrzenia. Nawet grając non stop tymi samymi armiami możemy mieć pewność, że żadne dwie partie nie będą miały identycznego przebiegu. Intrygująca jest pewna dwoistość – kolejność, w jakiej dociągniemy swoje żetony jest kompletnie w mocy czynnika losowego, jasne, ale w momencie, w którym żetony dotkną powierzchni planszy, cała losowość znika. Po podjęciu decyzji o tym, gdzie ustawiamy swoich żołnierzy, wszystko jest już właściwie przesądzone, a dalszy bieg wypadków zależy tylko od naszych kolejnych posunięć. NS:Hex ma pod tym względem bardzo dużo wspólnego z szachami, jednak dzięki temu drobnemu elementowi nieprzewidywalności staje się grą dużo bardziej dynamiczną i, co tu kryć, ekscytującą - losowe żetony dociągane w każdej turze ograniczają liczbę dostępnych ruchów i zmuszają do ciągłego poszukiwania optymalnej strategii.

W pudełku znajdziemy cztery podstawowe armie – przez wszystkie lata istnienia gry na rynku wydawniczym Portal wydał też całą masę dodatków w postaci nowych zgrupowań postapokaliptycznej Ameryki, jakie możemy rzucić do boju. Te cztery wciąż jednak pozostają popularne, nie tylko wśród nowych graczy. Są też siłą rzeczy najmocniej zbliżone do kwintesencji grania w Heksa, mają jednak parę interesujących zagrań, którymi potrafią zaskoczyć, cechują się również sporą wszechstronnością. Posterunek – ostatnia regularna armia ludzkości – jest armią opierającą się przede wszystkim na lekkich, szybkich jednostkach rażących na dystans. Charakteryzuje ich duża mobilność – możliwość częstych zmian ustawienia własnych jednostek na stole między bitwami – a także rzadka zdolność sabotowania niektórych wrogich modułów, co pozwala sprzymierzeńcom na ich użytkowanie. Gangi Południowej Hegemonii, przeciwnie, najbardziej polubiły walkę w zwarciu, jednak ich największym atutem są sieciarze – jednostki zdolne do wyłączania wrogów z walki poprzez pozbawienie ich zdolności ataku. Pozwala to graczowi na, oprócz stosowania brutalnej siły w absurdalnych ilościach, do pewnego stopnia kontrolowanie sytuacji na stole i wytwarzanie luk w szeregach przeciwnika, które można później zabawnie (i krwawo) wykorzystać. Jeżeli jednak chodzi o brutalną siłę, stanowczo nie ma sobie równych trzecia z dostępnych armii – Borgo. Mutanci pozbawieni są jakiejkolwiek finezji, ich jednostki są upiornie szybkie i uderzają mocno, są w stanie też pokryć swoimi atakami chyba największy ze wszystkich obszar pola walki - umiejętnego lidera Borgo praktycznie nie da się zajść z zaskoczenia. Ostatnim, ale wcale nie najmniej ważnym stronnictwem jest Moloch – wielki konglomerat maszyn pokrywający całą powierzchnię Kanady i połowę niegdysiejszych Stanów. Jednostki Molocha cechują się ogromną różnorodnością, jednak bez wyjątku kolosalną siłą ognia przy stosunkowo małej mobilności. Moloch jest w stanie bez trudu zawłaszczyć coraz większy obszar planszy, posiada jednak mało żetonów natychmiastowych, co wymaga od gracza mocno defensywnego stylu gry.

Trzecia edycja Neuroshimy Hex wprowadza kilka nowych, opcjonalnych reguł, które gracze mogą wykorzystać do uczynienia rozgrywki mniej losową, a bardziej taktyczną. Najważniejszą jest chyba możliwość odrzucenia swojej ręki i dociągnięcia nowej, jeśli przypadkiem znajdą się na niej same żetony natychmiastowe. Reguła ta nie znajduje zastosowania zbyt często, widywałem jednak sytuacje, w których potrafiła zmienić losy partii. Wydaje się ona bardzo dobrze zapobiegać przypadkom, kiedy jeden z graczy przez dłuższy czas nie może wystawić żadnego żetonu na planszę, a także oferuje rzadkie możliwości przyspieszenia partii i zwycięstwa na czas, tak cenne, kiedy udało się uzyskać chwiejną przewagę w zażartej walce.

Trzecia edycja w porównaniu do poprzednich dwóch wykonana jest bardzo solidnie. Jedynym, do czego właściwie można się przyczepić, są liczniki punktów życia sztabów. Te wykonano z cieniutkiej tektury, a po złożeniu wykazują sporą tendencję do obracania się, kiedy nie trzeba. Dużo lepiej radzić sobie za pomocą toru umieszczonego po bokach planszy. Zdecydowanie brak mi tu świetnych, masywnych zegarów z "jedynki", których najdrobniejsze przestawienie wymagało pewnego wysiłku...

Ciekawą innowacją jest zestaw pięćdziesięciu pięciu kart, zwanych Hexogłówkami. Zawierają one zagadki dla samotnego gracza w postaci różnych propozycji sytuacji na stole, z których trzeba jakoś wybrnąć. Jak cała ta gra, nie są one skomplikowane - wszystkie można spokojnie przejść w jedno deszczowe popołudnie, stanowią jednak fenomenalną pomoc dla nowych graczy, którzy może i znają już zasady, ale wciąż uczą się niuansów rozgrywki, sztuczek i trików. Szkoda, że jest ich tak mało – przy takiej ilości dodatków, jakie się ukazały, mogłoby okazać się świetnym pomysłem wydanie dodatkowej talii zawierającej łamigłówki z udziałem armii innych niż tylko cztery podstawowe.

Hex jest grą dynamiczną i piekielnie emocjonującą, w umiejętny sposób łączącą elementy strategii i gry losowej. Wymaga od gracza nie tylko zdolności planowania, ale też modyfikacji tych planów wobec drastycznie zmieniających się okoliczności, a także zachowania zimnej krwi w obliczu z pozoru przesądzonej sytuacji. Od czasów pierwszej edycji pozostaje jedną z moich ulubionych planszówek i nie mógłbym jej polecić tylko osobie, o której wiem, że jest śmiertelnie alergiczna na dobrą zabawę. Zdecydowanie rzecz godna poznania dla gracza, który ceni sobie odrobinę strategii i kombinowania, a nie lubi poświęcać dla nich dynamiki zabawy. Oraz dla fanów świata Neuroshimy, ale to chyba rozumie się samo przez siebie.

Zdjęcie okładki pochodzi ze strony sklepu Rebel.pl.

Dane ogólne:
Tytuł: Neuroshima Hex, edycja trzecia
Autor: Michał Oracz
Wydawnictwo: Portal
Rok wydania: 2014
Czas rozgrywki: 20-40 minut
Liczba graczy: 2-4, z dodatkami 2-6
Wiek: 12+

niedziela, 6 listopada 2016

"Nie przebaczaj #2" - recenzja komiksu


Jakiś czas temu zdarzyło mi się recenzować pierwszy zeszyt polskiego komiksu, który wyłamywał się z panującej ostatnio mody na superbohaterów, zamiast tego mając nadzieję dać nam solidną porcję akcji w stylu Tarantino. Mowa, rzecz jasna, o "Nie przebaczaj", narysowanym przez Mariannę Strychowską do scenariusza autorstwa Jakuba Ryszkiewicza. Mimo paru wad, zdecydowanie pasował mi ogólny klimat całości, brudny i ponury, zarazem swojski i dziwnie wyjątkowy. Jakiś czas temu premierę miał zeszyt numer dwa – i to jemu będziemy się dziś przyglądać z najwyższą uwagą.

Od wydarzeń z pierwszej części minął nieokreślony czas. Rewolucja postępuje w najlepsze, gdy kompania Lazara niesie oświecone idee od wioski do wioski, zostawiając za sobą zgliszcza i sterty trupów. Jest wśród nich również Stiopa – ten, w niespodziewanym przypływie ludzkich odruchów, przygarnia małą, osieroconą dziewczynkę, którą odtąd decyduje się chronić. Prowadzi to do coraz większych napięć pomiędzy nim a resztą grupy. Ostatecznie Lazar podejmuje decyzję, że ruszą w dalszą drogę – rewolucjoniści swoją, a Stiopa i jego podopieczna swoją.

Tymczasem Tadeusz, przygarnięty przez starą Cygankę, powoli wraca do zmysłów. Babina opatruje jego rany, kiedy całymi dniami leży nieprzytomny, z rzadka tylko budząc się z koszmarnych majaków, a gdy w końcu wstaje z łóżka... Rozpoczyna się jego trening. Młody uczy się, jak walczyć na noże, strzelać, a z każdym ciosem otwartej dłoni w potylicę nabiera ponurej, cichej dyscypliny. Wreszcie, nauczony wszystkiego, czego mógł się nauczyć od starej kobiety, wyrusza spotkać paru starych znajomych. Pierwszym na liście jest nikt inny, jak właśnie Stiopa.

Widać spory postęp od czasu pierwszego komiksu, jeśli chodzi o warstwę wizualną. Rysunki Marianny Strychowskiej zachowały swój intrygujący, indywidualny styl, wahając się od szczegółowych i dokładnych do ledwie pobieżnych szkiców, jedne i drugie stały się jednak znacznie lepsze. Szczególne wrażenie zrobiła na mnie mocno dopracowana mimika bohaterów, zdecydowanie dużo bardziej adekwatna do sytuacji i bardzo dobrze oddająca targające postaciami emocje. A w "Nie przebaczaj", jak w każdej porządnej opowieści o zemście, emocji nie brakuje.

Również sposób przedstawienia bohaterów mocno zyskał. O ile pamiętacie moją recenzję pierwszego zeszytu, zarzucałem mu, że z całej plejady bohaterów wyróżniał się tylko czynownik Lazar. Tym razem jest dużo ciekawiej – Tadeusz aż kipi gniewem i żądzą odpłaty, tajemnicza baba, która przygarnęła rannego jest stosownie posępna i niepokojąca, Lazar równie diaboliczny, co poprzednio, zaś Stiopa... Stiopa wygląda na prostego chłopa, który zrobił w życiu wiele złego, ale w środku tli się jakaś namiastka poczucia słuszności. Każde z nich przekonuje swoim sposobem bycia i w jakiś sposób intryguje. A to wcale niemały krok do przodu.

"Nie przebaczaj #1" zarzucałem też, że zbyt wiele wydarzeń upchnięto w jeden zeszyt, przez co całość trochę się rozmyła. W drugim zeszycie dzieje się równie dużo, ale miałem wrażenie, że tempo wyważono znacznie lepiej. Na każdą zaprezentowaną scenę poświęcono dokładnie tyle miejsca, ile było to potrzebne dla zbudowania odpowiedniego nastroju. Bardzo podobała mi się, na przykład, prezentacja majaków Tadeusza – krótkie, urywane sekwencje świetnie oddały to, jak upływ czasu odczuwać może osoba na krawędzi świadomości i sennych widów.

W "Nie przebaczaj #2" pada znacznie więcej słów, niż w oryginale. Dialogi na ogół napisane są nieźle i równie nieźle pasują do postaci. Muszę jednak przyznać, że o ile jestem w stanie zrozumieć taką a nie inną decyzję w doborze słów, trochę męcząco czytało mi się rosyjski napisany fonetycznie po polsku. Ponieważ jednak jest to raczej niezbędny zabieg, który pojawił się już w pierwszym zeszycie, a po parokrotnej lekturze zeszytu zdążyłem się do niego przyzwyczaić, myślę, że nie jest to wada, a po prostu cecha tej pozycji.

Podsumowując: jeśli po lekturze pierwszego zeszytu ktoś mógłby mieć wątpliwości, że "Nie przebaczaj" będzie komiksem co najmniej solidnym, zasługującym na uwagę choćby dzięki samemu klimatowi, powinien porzucić je teraz. Drugi odcinek serii sprawił, że zapowiada się ona wprost wyśmienicie – widać, że autorzy mocno skupili się na szlifowaniu swojego warsztatu tam, gdzie tego wymagał. W efekcie otrzymaliśmy być może jedną z najciekawszych pozycji na polskim rynku wydawniczym komiksu. Nie mogę się doczekać, co jeszcze pokaże duet Ryszkiewicz i Strychowska, bo bez wątpienia mają jeszcze coś do pokazania.

Za udostępnienie komiksu do recenzji dziękujemy autorom.

Dane ogólne:
Tytuł: Nie przebaczaj #2
Autorzy: Jakub Ryszkiewicz (scenariusz), Marianna Strychowska (ilustracje)
Wydawnictwo: niezależne
Rok wydania: 2016
Liczba stron: 94

piątek, 4 listopada 2016

„Mnich” Matthew Gregory'ego Lewisa

Pod koniec XVIII wieku Europa zakochała się w powieści gotyckiej. Nic w tym dziwnego – wyobraźnia, przesycona do bólu realizmem i racjonalizmem myśli oświeceniowej, nie chciała już szukać najbardziej rozsądnego wytłumaczenia obserwowanych zjawisk. Pragnęła zaś powrotu do prostej uczuciowości, niewyjaśnionych tajemnic i budzących ciarki opowieści o nienazwanym, czającym się w każdym niemal ciemnym zakamarku. Dość szybko w centrum uwagi znalazły się klasztory z ich pełną mistycyzmu atmosferą i skrzętne skrywanymi przed niepowołanym okiem sekretami. Wiadome było, że mnisi nie zawsze stronią od uroków ludzkiej egzystencji, folgując pragnieniom w sposób mniej lub bardziej dyskretny;  nie trzeba było też wiele, by przypisać im o wiele więcej, niż sami miewali za uszami. Jednym z najbardziej rozpoznawalnych dzieł poruszających wspomnianą kwestię jest „Mnich” Matthew Gregory'ego Lewisa.

Antonia jest młodą i naiwną dziewczyną, wychowywaną w odosobnieniu przez matkę, zrażoną do świata przez nieszczęśliwie zakończony związek. Wraz z nią przybywa do Madrytu, kiedy ich sytuacja finansowa staje się tragiczna, by błagać o łaskę i opiekę członków rodziny od strony ojca. Pod opieką ciotki, dość lekkomyślnej i żywiołowej kobiety, bierze udział w nabożeństwie prowadzonym przez opata tamtejszego zakonu franciszkanów, Ambrozja, znanego z umiejętności przemawiania i wyjątkowej pobożności. Tam zwraca na nią uwagę don Lorenzo de Medina, bardzo zainteresowany panną i chętny do pomocy w jej sprawie. Najpierw jednak musi on uporać się z własnym problemem. Otóż Agnes, jego siostra, nowicjuszka w klasztorze Klarysek, zostaje przyłapana na planowaniu ucieczki. Lorenzo wraz z Rajmondem, ukochanym Agnes, zamierzają wydostać pannę za wszelką cenę. Nie wiedzą jeszcze, że przeorysza, dowiedziawszy się o sprawie, postanowiła ożywić dawno zapomniane prawo i ukarać niewierną mniszkę z całą surowością.

Głównych wątków w tej opowieści mamy kilka. Pomimo niewielkiej, wydawałoby się, ilości bohaterów, stopień skomplikowania ich historii jest znaczny, często też się one ze sobą przeplatają. Na prowadzenie wysuwają się trzy: Agnes, Ambrozja i Antonii, początkowo rozważanych osobno, ale stopniowo spajających się ze sobą coraz bardziej. Klasztorne otoczenie zbiera wszystko w całość: Ambrozjo, przypadkowo odkrywszy romans młodej mniszki, oddaje ją w ręce mściwej przeoryszy, za co ta rzuca na niego klątwę; owo zaklęcie szybko daje o sobie znać. Nowicjusz u franciszkanów, tajemniczy Rosario, okazuje się być kobietą, bez pamięci zakochaną w opacie, co stawia świątobliwego męża w bardzo niezręcznym położeniu – i będzie pierwszym powodem do porzucenia przez niego dotąd wyznawanych wartości. Antonia zaś pozostanie ofiarą zaniedbań i niepamięci osób, które obiecywały ją wspomóc, swoją niewinnością zwracając uwagę osoby, której nigdy nie powinna była spotkać. Każdy z bohaterów zostaje wrzucony w sytuację, w której musi wybierać, co jest dla niego w danej chwili ważniejsze i odłożyć na bok inne kwestie – jak Lorenzo „zapominający” na jakiś czas o Antonii, by ratować siostrę – często, niestety, z tragicznym skutkiem.

Lewis daje czytelnikowi szczegółowy wgląd z historię każdej z postaci. Robi to najczęściej w postaci dłuższego wtrącenia: jako wspomnienie bądź opowieść któregoś z bohaterów. Takie fragmenty, posiadające bardzo często sporą objętość, bywają pisane dość chaotyczne i przetykane licznymi dygresjami, co bardzo dobrze oddaje moment wzburzenia postaci, którą sytuacja skłoniła do wytłumaczenia swojego postępowania. Bohaterowie sami w sobie są jednak dość schematyczni: niewinna i naiwna Antonia, podstarzała, ale wciąż przekonana o swej urodzie Leonella, szarmancki Lorenzo, wrażliwy Rajmondo, porywcza Agnes… Momentami wydaje się, że ich byt definiowany jest jedną cechą przyporządkowaną im już na samym początku, nie sposób jednak odmówić autorowi konsekwencji w ich kreacji. Trochę brakuje jakiegoś rozwoju w charakterach i postępowaniu, co w obliczu drastycznie zmieniających się losów byłoby bardziej na miejscu. Tacy jacy są, pozostają jednak charakterystycznymi elementami stylu i gatunku, którego reprezentantem jest ta powieść. Na tym tle wyróżniają się mocno Ambrozjo i Matylda, u których jedynym elementem stałym jest wzrastający pociąg do złego. Mnich został potraktowany ze szczególną pieczołowitością: jego postępowanie jest zawsze solidnie umotywowane, decyzje ukazane zostały w odniesieniu do jego przeszłości i wychowania, kształtującego charakter z całą listą zalet i przywar, zakrawający momentami na swoistą analizę psychologiczną. Ambrozja się nie lubi, potępia się go z całego serca, ale tym gorsze są momenty, w których zaczyna się mu współczuć. Z drugiej strony Matylda – postać dość tajemnicza, z tylko lekko zarysowaną przeszłością, jest, jako bohaterka, bardzo nierówna; z czasem daje się jednak zauważyć elastyczność, z jaką dopasowuje się do zmieniających się nastrojów ukochanego. Ona właśnie była dla mnie elementem drażniącym – zdecydowanie zbyt szybko można domyślić się, jaka jest jej rola w tej historii.

Tym, co stanowi w znacznej mierze o wartości pozycji jest jej nastrojowość. Całość dzieje się przeważnie na dość niewielkiej przestrzeni (poza, oczywiście, wspomnieniami postaci), dzięki czemu lokacje poznamy dość dokładnie. Warstwa opisowa w „Mnichu” jest bardzo rozbudowana, autor nie szczędzi czytelnikowi szczegółów wystroju wnętrz, zagospodarowania terenu czy ulic miasta o różnych porach dnia, a sceny w kryptach to już majstersztyk budowania klimatu grozy poprzez samą wizję otoczenia. Akcja jest nierówna, dynamiczne i pełne emocji sceny przeplatają się z przydługimi wspomnieniami bądź momentami zadumy, a te z kolei urozmaicone bywają wierszami, spośród których część jest autorstwa Lewisa, inne zaś pochodzą z odrębnych pozycji i są opatrzone stosownymi przypisami. Nie radzę pomijać wierszowanych wstawek – to naprawdę ładny i nastrojowy kawałek poezji, w dodatku przetłumaczony wiernie i z polotem. Czyta się to zadziwiająco płynnie i gdy raz się zacznie, trudno jest się otrząsnąć z nastroju po zaprzestaniu czytania.

„Mnich” pozostaje jednak specyficzny ze względu na to, że, jak wspomniano nawet w opisie okładkowym, „trąci myszką”. Przejawia się to w rozmaity sposób, ale ogólne wrażenie daje się odczuć dość szybko: bohaterowie bywają skrajnie naiwni i prości, ich światopogląd wydaje się tak odległy od dzisiejszych realiów, że często ma bardzo obcy, choć nie pozbawiony uroku wydźwięk. Antonia i Rajmondo – rodzina de las Cisternas chyba ma tę przesadną egzaltację w genach – stanową w książce najwyraźniejsze przykłady tego zjawiska. Również i elementy, uznane swego czasu za wulgarne i brutalne - czy też wręcz antyklerykalne! - na współczesnym czytelniku wcale takiego wrażenia nie zrobią, wręcz przeciwnie. „Mnich” w porównaniu do wielu dzieł twórców dwudziestego pierwszego wieku jest wręcz zaskakująco delikatny i „grzeczny”, całą swoją grozę opierając bardziej na sugerowaniu scen pełnych okrucieństwa niż opisywaniu ich. Elementem robiącym niejakie wrażenie pozostaje erotyka; nie ma tu co prawda żadnej dosadności w opisach, ale w trakcie rozwoju fabuły motywy te ewoluują z platonicznych uniesień do brutalnie egzekwowanych żądz, a obserwowanie przemian, jakie pod tym względem zachodzą w niektórych postaciach, jest cokolwiek niepokojące.

Dzieło Lewisa jest powieścią wielowątkową i złożoną, trzeba więc przyszykować się na to, że wiele razy fabuła odejdzie na dość długi czas od głównego wątku. Pełna nawiązań, wątków mrożących krew w żyłach, ale i dość ironicznego humoru, będzie idealna dla osób, które wolą grozę w mniej dosadnym wydaniu i cenią konsekwentnie budowany nastrój. Nie da się ukryć, że „Mnich” się zestarzał, wiele kwestii zdążyło się zdezaktualizować, a intryga jest przewidywalna, to przecież całość zachowała swój niesamowity urok gotyckiego romansu grozy, idealnego na długie, jesienne wieczory.

Za możliwość przeczytania książki serdecznie dziękuję wydawnictwu Vesper.

Dane ogólne:
Tytuł oryginału: The Monk: A Romance
Autor: Matthew Gregory Lewis
Wydawnictwo: Vesper
Rok wydania: 2016 (pierwsze wydanie polskie: 1964)
Liczba stron: 464
___________________________________
Zdjęcie drugie przedstawia okładkę wydania z 1991 roku - w tej własnie wersji trafiło w moje ręce po raz pierwszy. Zużyte, zniszczone, niekompletne, "nielegalne" - jako że byłam zdecydowanie na taką lekturę za młoda. Cieszę się, że mogłam do tej książki wrócić.

środa, 2 listopada 2016

Więcej Kotów w internetach #02, czyli o tym, co czytaliśmy w październiku

Hej, kochani! Po wczorajszym stosiku przyszedł czas na małe rozliczenie z minionym miesiącem. Okazuje się, że wcale nie był on tak aktywny, jak się tego spodziewaliśmy - ilosć tekstów niestety odrobinę spadła. Winą za to obarczam jesienną aurę, która dawała się we znaki chłodem i słotą, przynosząc grypę, która w krótkim czasie rozłożyła wszystkich. Wspomniałam już w poście stosikowym o tym, że czytało się dobrze - tak dobrze, że na początku miesiąca, kiedy jeszcze nie zdążył zasypać nas grad nowych książek do recenzji, udało się złapać za coś swojego. Zostały nawet zaczęte i obiecane do dokończenia teksty o tych "swobodnych" książkach - i leżą niedokończone nadal, a my zalegamy z paroma bieżącymi już. No ale - wzięliśmy się za siebie i w krótkim czasie zostanie nadrobione wszystko. Tym większa motywacja jest, że doszło nam kilka nowych współprac, jest więc o czym pisać! (:

Póki co, zapraszam na krótki przegląd tego, co ukazało się w różnych miejscach internetu, za naszą sprawą, własnie w październiku.

„Gamedec. Granica rzeczywistości” Marcin Sergiusz Przybyłek - recenzja dla akcji Polacy nie gęsi...
„Gamedec. Granica Rzeczywistości” jest klasycznym już – przez wielu uznawanym za kultowy! – zbiorem opowiadań autorstwa Marcina Przybyłka. Zawarte w nim krótkie historie umiejscowione są w odległej przyszłości, kiedy zaawansowana technologia umożliwiła podłączenie mózgu do sieci, a całą planetę opanował szał przebywania w wirtualnych światach. Tytułowy Gamedec nazywa się Torkil Aymore i mieszka na Cotomou, Warsaw City. Jego praca, co zresztą sugeruje nazwa, ma w sobie coś ze śledczego, a coś z informatycznego troubleshootera. Na zlecenie różnych zainteresowanych prowadzi on dochodzenia w sprawach, których natura w jakiś sposób związana jest z cyberprzestrzenią, a ściślej – problemami, które rodzą się w setkach popularnych w przyszłości gier. Działalność hackerów? Żaden problem. Trzeba udowodnić komuś oszustwo? Wezwij gamedeca. Etap nie do przejścia? Już dobrze wiesz, co…

"Motyla noga" - recenzja kolorowanki, na blogu
Mało co pomaga na nagły stres bardziej, niż rzucenie mocniejszym słowem w przestrzeń. Osobom, które spotyka na co dzień większa dawka nerwów niż zwykle, wyszło naprzeciw wydawnictwo Nasza Księgarnia, proponując wyjątkową kolorowankę „Motyla noga”, zawierającą słówka, które przekleństwami może jeszcze nie są, ale zawierają odpowiedni ładunek emocjonalny. Jest to genialna odpowiedź na zagraniczne „Sweary coloring books” i podobne pozycje, ma nad nimi jednak tę przewagę, że jest uniwersalna – nie trzeba uważać, by nie dobrało się do niej dziecko, więcej, spokojnie kartami można podzielić się z młodszymi fanami kolorowania. 


„Pacjenci” Jürgena Thorwalda - recenzja dla akcji Polacy nie gęsi...
Nie sposób nie zauważyć, jak wielkiego przełomu w medycynie dokonała wojna. Trudne warunki i konieczność natychmiastowego ratowania życia spowodowały, że zaprzestano myślenia o tym, że ludzkie organy są zbyt delikatne, by w nie ingerować. Rewolucyjne zmiany dokonały się zwłaszcza w postrzeganiu serca, które uważano za siedlisko uczuć bądź duszy, a w przeszczepie widziano zagrożenie dla ludzkości. Młodzi chirurdzy, wracający z frontu, gdzie wyciągali odłamki pocisków z organów wewnętrznych, wiedzieli już, że mogą ona wytrzymać znacznie więcej. Prawdziwe wyzwanie stanowił dla nich dopiero problem z mechanizmem odrzucenia przeszczepu, a także zapobieganie infekcjom, które, niestety, pomimo sporego postępu na polu farmakologicznym, do dziś pozostają w pewnym stopniu aktualne.

„Timeline: Polska”, recenzja gry dla portalu Konwenty Południowe
Jak powszechnie wiadomo, historia własnego kraju to coś, co warto znać chociaż pobieżnie. W końcu jest nieodłącznym twórcą i elementem naszej kultury w obecnej postaci, a nawet jeśli ktoś się z nią nie utożsamia, to i tak warto - choćby po to, by nie musieć się wstydzić w towarzystwie. Wedle tego przekonania, w ramach obowiązkowej edukacji kładzie się nam do głowy dziesiątki istotnych dat. Lata jednak mijają, a to, co siedzi w głowie nieużywane, niszczeje i w końcu zanika. Jak wiele tej historycznej wiedzy zostało od czasu, kiedy opuściliśmy mury szkoły? Teraz można się o tym szybko, lekko, łatwo i przyjemnie przekonać dzięki nowej propozycji wydawniczej Rebel – oto Timeline: Polska.

„Wampiry w średniowiecznej Polsce” Łukasza Maurycego Stanaszka, recenzja na blogu
Wampiry – to ostatnimi czasy jeden z popularniejszych motywów w kulturze masowej. Popyt na nieumarłych krwiopijców, który zaczął się od napisanej przez Brama Stokera historii ekscentrycznego hrabiego z Rumunii, na przestrzeni blisko stu trzydziestu lat zdążył zaowocować setkami różnych dzieł, zarówno literackich, filmowych, jak i wśród gier wideo lub towarzyskich. Wieczna egzystencja wśród nocnych cieni kojarzy się nam niemal wyłącznie z czymś romantycznym i pociągającym, co pokazuje niedawna popularność pewnej sagi o wiecznie młodym licealiście, który w chwilach wolnych od chłeptania posoki mógłby pracować jako kula dyskotekowa. Zapominamy widocznie, że koncepcja powracającego zza grobu kanibala istniała już setki lat wcześniej – i, zamiast motylków w brzuchach u spragnionych mocnych wrażeń nastolatek, budziła wtedy graniczący z obłędem egzystencjalny strach w sercach wszystkich, którzy stawali w obliczu nagłej śmierci kogoś z sąsiedztwa.

„Grimm Fairy Tales #05: Śpiąca królewna” - recenzja komiksu, na blogu
Patronat medialny Kota w Bookach
„Śpiąca królewna” to baśń, która została nie tak dawno, bo w 2014 roku, odświeżona w pięknym filmie Disneya, „Maleficent”. Tam jednak przedstawiono wydarzenia z zupełnie innego punktu widzenia, sprawiając, że trudno było nie zastanowić się nad tym, jak perspektywa zmienia sposób postrzegania kwestii dobra i zła. Wersja podstawowa tej opowieści była z drugiej strony jedną z najbardziej infantylnych i naiwnych bajek mojego dzieciństwa, nie niosąc ze sobą żadnego przesłania oprócz oklepanego sloganu o prawdziwej miłości. Nawet wersja dla czytelników pełnoletnich nie oferuje zbyt wiele, zamieniając jedną wartość na jej zupełne przeciwieństwo. Czy to nie prosi się o więcej, o dalsze próby zgłębienia tematu i pokazania, że rzecz ma potencjał większy, niż by się to mogło wydawać? Na szczęście mamy jeszcze serię komiksów „Grimm Fairy Tales”, która podjęła ten wątek w zeszycie piątym.

„Przyszła na Sarnath Zagłada” H. P. Lovecrafta, recenzja na blogu
Jak najlepiej opisać dorobek Howarda Phillipsa Lovecrafta osobie, która wcześniej nie miała z nim styczności? W największym skrócie: jego teksty to opowieści o zwykłych ludziach, stających wobec czegoś tak wielkiego, potężnego i niebezpiecznego, że przekracza to granice ich pojmowania. Zbudowane są na kanwie "mitologii Cthulhu", czyli opisanego przez twórcę całego panteonu obcych, mrocznych bóstw, których kompletnie nie obchodzi istnienie ludzi i Ziemi, a którzy mogliby unicestwić nasz świat bez wysiłku - nawet tego nie zauważając. To horror, ale horror na olbrzymią, niespotykaną wcześniej skalę – źródłem strachu nie jest tu bowiem jakieś zjawisko o charakterze lokalnym, nie psychopatyczny morderca, zjawa czy demon, a przytłaczająca świadomość tego, jak niewiele znaczą nasze życia w obliczu ogromu Wszechświata i bezlitosnych sił, jakie nim władają.

„Paradoks marionetki. Sprawa Klary B.” Anny Karnickiej, recenzja dla portalu Konwenty Południowe
Martin Lubovic chce zostać lalkarzem. To specyficzne pragnienie jak na syna pary doktorów, ale w życiu nic nie pasjonowało go bardziej niż marionetki, ich tworzenie, poruszanie nimi, przedstawienia... Kiedy dostaje informację, że Praska Szkoła Lalkarzy skłonna jest przyjąć go w szeregi swoich studentów, nie posiada się ze szczęścia, ale musi też spełnić jeden warunek: zdobyć swoją własną lalkę, i to nie byle jaką! Takie przyjemności niestety sporo kosztują, w poszukiwaniu pracy Martin trafia więc do pewnego sklepu ze starociami. Nie rozumie tylko, dlaczego jego wieloletnia przyjaciółka, Klara, jest tak bardzo przeciwna jego planom i dlaczego nagle zrywa z nim kontakt… Wiadomość o jej tragicznej śmierci będzie tylko początkiem dziwnych wydarzeń.

„Dwie karty” Agnieszki Hałas, recenzja na blogu
Bogowie odeszli, zostawiając świat w rękach śmiertelników – by jednak cały się nie rozsypał, rozdarty szponami demonicznych władców, podarowali im magię. Jej dwie strony, srebro i czerń, tworzyły nierozerwalną całość. I cały system działał... Dopóki nie nastąpiło Skażenie, które jednoznacznie połączyło ciemną stronę czarostwa z cierpieniem i obłędem. Od tych wydarzeń minęło kilkaset lat. Dziś u władzy stoją Srebrni, kryjący się za metalowymi maskami oraz zastępami jednookich golemów, podczas gdy na Czarnych, zwanych żmijami, poluje się bez wytchnienia jako zagrożenie dla dobra publicznego i powszechnego porządku. Dzikie talenty z wrodzoną zdolnością do kształtowania Zmroczy są ulubionym składnikiem ofiar składanych przez "dobrych" magów, aby świat zachował magiczną równowagę – Ekwilibrium. Tak w przybliżeniu prezentuje się zarys omawianej dziś powieści – oto "Dwie Karty" autorstwa Agnieszki Hałas.

„Siódme życie markiza de Sade” Jacquesa Ravenne, recenzja na blogu
„To nie mój sposób myślenia był przyczyną mych nieszczęść, lecz mentalność innych” – autor tych słów, markiz Donatien Alphonse Francois de Sade stał się postacią legendarną. O nim samym i jego kontrowersyjnej twórczości powstało już wiele publikacji, zarówno sensacyjnych, jak i poważniejszych, naukowych. Trudno jednak uznać, że temat został omówiony już wystarczająco wyczerpująco, a wręcz przeciwnie – mimo tak dużej popularności życiorysu tego zdeprawowanego arystokraty, jego postać nie przestaje intrygować. Warto na przypadek tak szczególny spojrzeć nieco szerzej, by w pełni zrozumieć, co zdecydowało o jego sławie. Takim właśnie studium przypadku jest książka „Siódme życia markiza de Sade” Jacquesa Ravenne. 

„Wersal. Prawo krwi” Elizabeth Massie, recenzja na blogu
Najpierw książka, potem film – mówi niepisane prawo czytelnicze. A co, jeśli wersja papierowa powstała po tej oglądanej na szklanym ekranie? Powieści pisanych na podstawie gier czy filmów mamy coraz więcej, a sięgają po nie głównie wierni fani danej serii. Osoby luźniej związane z tematyką często się rozczarowują, jako że pozycje tego rodzaju bywają zwykle raczej kiepskie, częściej stanowiąc uzupełnienie dla bardziej znanego pierwowzoru albo wręcz „jeszcze raz to samo”. Sięgając po „Wersal. Prawo krwi” o tym, że jest to właśnie tego typu książka dowiedziałam się dość późno, a to przez zwyczajne niedopatrzenie, informuję więc z góry, że serialu, do którego książka nawiązuje, nie znam, nie jestem więc w stanie ocenić zgodności jednego z drugim. Samą powieść potraktowałam więc jako coś w rodzaju zachęty do obejrzenia choć paru odcinków wersji ekranowej.

„Elantris” Brandona Sandersona - recenzja dla akcji Polacy nie gęsi
Brandon Sanderson okazuje się być jednym z najciekawszych pisarzy fantastyki ostatnich lat. Mając na koncie co najmniej trzy cykle (z czego jeden, „Archiwum Burzowego Światła”, rozmiarów iście monumentalnych, choć składa się dopiero z dwóch tomów) oraz kilka osobnych powieści, od kilku lat nie przestaje zadziwiać swoich czytelników. A czym? Bez wątpienia regularnością i konsekwencją, z jaką konstruuje swoje światy, przemyślanymi postaciami, którymi je zaludnia, a także, co stanowi jego znak rozpoznawczy, tworzeniem interesujących, spójnych systemów magii, stanowiących później kanwę dla wielu ciekawych motywów i zwrotów fabuły. To dużo, jednak jeszcze nie czyni jego twórczości wyjątkową. Aby dowiedzieć się, co jest sekretem fantasty z Nebraski, warto wrócić do jego debiutanckiej powieści – „Elantris” – wznowionej niedawno nakładem Wydawnictwa Mag.

„Pośród cieni” Agnieszki Hałas, recenzja na blogu
Tom drugi podejmuje akcję wkrótce po tym, gdzie zakończyły ją "Dwie karty". Krzyczący w Ciemności z grubsza pozbierał się po wydarzeniach w sekretnej kryjówce Marshii Lavalle, których omal nie przypłacił życiem. Do spokojnej rutyny Podziemi nie dane mu jest jednak wrócić – dorobiwszy się już pewnej reputacji w tym fachu, zawsze należy się liczyć z tym, że prócz fanów, zleceń i sympatyków pojawią się także tacy, którym nie do końca w smak działalność "skażonego" maga w ich rewirze. Chętnych, by uszczknąć dla siebie kawałek Brune'a zdecydowanie nie brakuje – są Srebrni, z ich najpotężniejszą dotąd machiną wojenną i misją zachowania Ekwilibrium, urażeni arystokraci, lokalny element przestępczy, jeden czy drugi demoniczny władca... Nie oni są jednak największym zagrożeniem, ale obłęd, który z wolna wkrada się w sny Żmija i stopniowo ciska go głębiej w szpony uzależnienia od opium. Dotknięty amnezją mag Czerni musi odkryć prawdę o tym, kim był wcześniej, zanim będzie za późno.

„Fobia” Dawida Kaina, recenzja dla portalu Konwenty Południowe
Czego boisz się najbardziej? Pająków, ciemności, a może otwartych przestrzeni? Statystyki mówią, że już około jedna czwarta społeczeństwa przeżywa w życiu jakieś poważne lęki, a liczba ta sukcesywnie wzrasta. Pewne jest, że taka przypadłość potrafi skutecznie uniemożliwić prowadzenie normalnego życia. Część osób podejmuje próby, by jakoś z tego stanu wyjść, zapisuje się na terapię, zażywa środki farmakologiczne, inni stopniowo usuwają się z towarzystwa, chcąc odizolować się od tego, co wywołuje w nich strach. Jednak w końcu zawsze przychodzi moment, w którym konieczne staje się podjęcie decyzji: poddać się i stracić coś ważnego, czy spróbować przełamać się, by to uratować.

„Pixel Art Playing Cards”, recenzja dla portalu Konwenty Południowe
Pixel art to, jak sama nazwa może sugerować, nurt w grafice komputerowej polegający na tworzeniu obrazu piksel po pikselu. Choć pierwotnie termin ten oznaczał dowolny obrazek cyfrowy uzyskany za pomocą techniki innej niż grafika wektorowa, w miarę rozwoju technologii jakby słuch o nim zaginął. Ostatnio jednak pixel art przeżywa drugą młodość – szczególnie w dobie fascynacji popkulturą lat osiemdziesiątych oraz coraz powszechniejszą modą na retro. Właśnie do tych, którzy cenią sobie taką estetykę, Trefl kieruje jedną ze swoich tematycznych talii kart – oto „Pixel Art Playing Cards”.

„Świat Rynn” Steve'a Parkera, recenzja dla portalu Konwenty Południowe
W czterdziestym pierwszym tysiącleciu Imperium Człowieka jest tylko wojna. A zatem - by nie utonąć w morzu innych relacji z niezliczonych frontów, bitwa musiałaby być wyjątkowo zażarta, mieć rekordową liczbę strat po tej czy innej stronie albo doniosłe konsekwencje. Bitwa o Świat Rynn, główną siedzibę Szkarłatnych Pięści, pomiędzy siłami zakonu a orkowym Waaagh! pod wodzą Snagroda, Arcyzgliszczyciela z Charadon, spełniła wszystkie te trzy warunki. To właśnie to starcie, którego ogień pochłonął prawie cały zakon, dziesiątki tysięcy Orków, a wszystkie ważniejsze miasta Rynn obrócił w zwęglone ruiny, jest tematem pierwszej powieści z cyklu „Bitwy Kosmicznych Marines", wydanego przez Copernicus Corporation w tym roku. Oto „Świat Rynn" Steve'a Parkera.

Wdoczna powyżej mieszanka gatunkowa była, jak na nas, czymś wyjątkowym, jako że staramy się nie odchodzić za bardzo od fantastyki. Muszę jednak przyznać, że było dla mnie ogromną przyjemnością zając się czymś z innego kręgu zainteresowań literackich i powrócić do rozmaitości z początków istnienia bloga - w przyszłości ta tendencja się więc raczej utrzyma (:
Zaczynamy pracę na konto osiągnięć listopadowych, za oknem znowu słychać szum deszczu - miłego wieczoru! (:

wtorek, 1 listopada 2016

More books! #20 Październik - Listopad '16, czyli półka jesienna fantastyczno-historyczna

Zadziwiająco szybko upłynął nam październik, zajęty w znacznej mierze sprawami raczej prywatnej natury. Dodatkowo ustawiony pod znakiem kataru i innych nieprzyjemnych, ale typowych dla tej pory roku dolegliwości, nie pozwolił niestety wybrać się na krakowskie Targi Książki. 
Czytelniczo wygląda nienajgorzej, jeśli wziąć pod uwagę okoliczności, ale z kolei z tekstami trochę się ociągamy - grypa sprzyja czytaniu, za to z napisaniem czegoś jest już trudniej. Powoli zaczynamy wychodzić na prostą, ale w nadchodzących dniach większość naszej aktywności skupiać się będzie - jeszcze bardziej niż zwykle - na zaprzyjaźnionych portalach. 
Pod względem książek, miesiąc był bardzo łaskawy, pozwolił nawet coś zakupić. Recenzentki napłynęły jednym nurtem jakoś w początkach trzeciego tygodnia, nie zdążyliśmy się więc pochwalic wszystkimi - po prostu było ich za dużo, by wrzucać wszystko od razu, zrobiłby się środkowomiesięczny stosik z tego (: Osoby obserwujące kociego instagrama widziały trochę więcej, jako że właśnie tam lądują zdjęcia w miarę prędko i na bieżąco - nieodmiennie więc zapraszam do śledzenia (: Tymczasem, popijając orzechowe latte, przyjrzyjmy się październikowym darom jesieni - tym razem przedstawionym na półce.


Hmm, patrząc po jakości, tak zacienione miejsce jak pólka mogło nie być najlepszym pomysłem na robienie zdjęć. Książki są w kolejności trochę pomieszanej, zacznijmy od lewej.

1. „Łańcuch śmierci. Czystka w Armii Czerwonej 1937 - 1939” Pawła Wieczorkiewicza, od wydawnictwa Zysk i S-ka. Ta cegiełka na 1224 strony przybyła do nas dzięki uprzejmości akcji Polacy nie gęsi i tam też niedługo pojawi się jej recenzja.
2. „Berło i krew. Królowie i królowe Europy na wojnie 1914 - 1945” Jeana des Cars, Wydawnictwo Literackie. Niesamowita książka - przeczytana już i zrecenzowana, tekst czeka na akceptację na stronie Polacy nie gęsi.
3. „Czarna wdowa. Na zawsze czerwona” Margaret Stohl. Książkę otrzymaliśmy od wydawnictwa Zielona Sowa, z którym udało nam się w tym miesiącu nawiązać współpracę (: Recenzja niedługo na blogu.
4. „W mocy wichru" Agnieszki Hałas, wydane przez Solaris, a przyleciało do nas od samej autorki. Tom trzeci i ostatni cyklu „Teatr Węży”, z którego poprzednie dwa, „Dwie karty” i „Pośród cieni”, zostały już zrecenzowane i moża o nich przeczytać u nas.
5. „Mnich” Matthew Gregory Lewis, od wydawnictwa Vesper. Idealna lektura na tę porę roku! Przeczytana już, recenzja czeka na publikację (:
6, 7. „Opowieści sieroty” tom 1 i 2, Catherynne M. Valente, wydawnictwo Mag. Zakup własny, jako że wyjatkowo zaintrygował mnie tytuł i opis.
8. „Podziemia Veniss”, Jeff VanderMeer, wydawnictwo Mag. Dorzucona do paczki z poprzednimi pozycjami z Uczty Wyobraźni, miała wyjątkowo atrakcyjną cenę.
9. „Elantris” Brandona Sandersona, również Mag, nowe wydanie, przekazane nam do recenzji przez akcję Polacy nie gęsi. Recenzja już do wglądu (:
10. „Biała noc” Jima Butchera, nowy tom cyklu „Akta Dresdena”, wydawnictwo Mag. Otrzymaliśmy go dzięki akcji Polacy nie gęsi. Czytanie w toku.

Ostatnie pięć pozycji to książki, które mamy dzięki uprzejmości portalu Konwenty Południowe:

11. „Pierścień ognia” Jakuba Pawełka, tom czwarty cyklu „Przymierze”, wydawnictwo WarBook. Czyta się (;
12. „Crux”, Ramez Naam, wydawnictwo Drageus. Łotr czyta i chwali.
13. „Czarna Kolonia”, Arkady Saulski, również Drageus. Tom pierwszy cyklu „Kroniki Czerwonej Kompanii”, drugi będzie miał premierę pod koniec listopada. Kończy się czytać (:
14. „Świat Rynn”, Steve Parker, wydawnictwo Copernicus Corporation. Pierwszy tom serii „Bitwy Kosmicznych Marines” ze świata Warhammera 40 000, zrecenzowany juz przez Łotra.
15. „Synowie Fenrisa”, Lee Lightner, Copernicus Corporation. Po trochę słabszych „Wilczych ostrzach” rokują trochę lepiej. W kolejce do łotrowego czytania.

Tyle z książek, ale to przecież jeszcze nie wszystko...

Z kolorowanek mam nadal niesamowitą radość :3 Ale i trochę pracy w nie jeszcze włożę, zanim podzielę się wrażeniami.
16. „Kraina Baśni” od wydawnictwa AWM - same uroczości, dość uniwersalne jeśli chodzi o stylistykę, ale wyraźnie wpadające w klimat fantasy. Osoby śledzące blogowy fanpage i instagrama widziały już conieco z mojej pracy nad niektórymi obrazkami z niej (:
17. „Podróż do Krainy Szekspira” to nowość od Zielonej Sowy, sporo poważniejsza w tematyce i bardziej wymagająca, bo wydrukowana na specyficznym papierze. Niedługo podzielę się pierwszymi efektami pracy i wrażeniami ogólnymi (:
18,19,20,21. Tak, aż cztery komiksy, czyli całość cyklu „Giacomo Supernova” od wydawnictwa Gindie. Komiks będzie recenzowany dla portalu Konwenty Południowe. Po pierwszym czytaniu; Łotr się dorwał niemal z miejsca i przechichrał całość, wspominając niektóre z sytuacji jeszcze długo po, ja natomiast zmierzyłam się dopiero z pierwszym zeszytem... Hmm, trudno to tak prosto opisać, recenzja będzie na dniach (:

To tyle na razie, czas nadrabiać zaległości (:

Mała prośba do czytających - z prawej strony pojawiła się ankietka, koci uśmiech więc każdemu, kto zapozna się i kliknie w wybraną przez siebie opcję, dając nam wskazówki na przyszlość (:

Miłego dnia!