Czytając fantasy nie sposób czasem nie pomyśleć, że
właściwie to o wiele lepiej żyłoby nam się w świecie, o którym mowa w książce. Nie
liczą się w tym przypadku rzeczy takie jak wojny i rozmaite inne tragedie
dziejące się na fantastycznym lądzie, często w skali, którą trudno przełożyć na
jakiekolwiek wydarzenia u nas – w końcu jak często zdarza się nam upadek
cywilizacji, eliminacja całej rasy, powstanie nowej bądź wielka międzywymiarowa
bitwa? Ważne są inne różnice: ludzka mentalność, dawniejszy, wyidealizowany do
granic możliwości obraz stosunków międzyludzkich oraz… magia. Coś, czego
brakuje wokoło, a co bardzo umiliłoby życie. Pamiętam dobrze, że gdy byłam o
wiele młodsza, przeczytałam u Andre Norton o bramach, które miały przenosić
zbłąkanych wędrowców do świata, do którego pasowaliby najlepiej bądź tego, w
którym są potrzebni. Takie rzeczy działały w dwie strony, ale czy któryś z
bohaterów chciał wracać? Lubiłam wtedy myśleć, że przypadkowo spotkane
specyficzne formacje skalne lub stare, powyginane drzewa znaczą właśnie takie
miejsca. Nadal jednak jestem w tym samym paskudnie przyziemnym miejscu, a
jedyną formą portalu do innej (lepszej? Na pewno ładniejszej…) rzeczywistości
pozostają książki. A wspomnienia te wróciły do mnie dzięki Arturowi Laisenowi i
jego „Studni Zagubionych Aniołów”.
Aleksandra Kozłowska, Mirella Wąsiewicz - Islandia i Polacy. Z dala od
wąsatych januszów
-
*Na Islandii jest super. Jedna z ulic w Reykjaviku jest wymalowana w kolory
tęczy, ksiądz (czy pastor) machaniem pozdrawia paradę równości, chłopcy
mogą...