
Dziki Zachód z roku na
rok traci coraz więcej ze swojej dzikości. Dobiegła końca wojna
między Północą i Południem. Dumni niegdyś Indianie w coraz
większej desperacji posuwają się do coraz bardziej ponurych
sposobów na życie, podczas gdy ich pobratymcy siłą zostają
zepchnięci do rezerwatów. Na całym kontynencie wyrastają
miasteczka, całe tabuny osadników ciągną do Oregonu. Na tle tego
wszystkiego poznajemy Ochotników z Teksasu (chodzi o Texas Rangers,
czyli właściwie „Strażników Teksasu”) – a wśród całej
barwnej gromadki przede wszystkim Augustusa „Gusa” McCrae, gadułę
i lenia, a także jego dokładne przeciwieństwo, pracowitego,
mrukliwego samotnika, Woodrowa F. Calla. Cóż robią najgroźniejsze
strzelby w kraju, gdy wojna na pograniczu bezprawia dobiega wreszcie
końca? Co tylko mogą – na przykład zakładają firmę handlującą
bydłem i końmi. Okolice sennego miasteczka Lonesome Dove to
nieszczególna okolica na lukratywny biznes, a i to mimo bliskości
granicy z Meksykiem, niewysychającym źródłem jednego i drugiego
towaru (ranczerzy z południa na pewno nie będą za nimi tęsknić).
Kiedy na horyzoncie pojawia się stary znajomy z oddziału, mąciwoda
i lekkoduch Jake Spoon (obecnie ścigany listem gończym za
przypadkowe zabójstwo – przez niezbyt rozgarniętego szeryfa),
kompania handlowa Hat Creek podejmuje kolektywną decyzję o tym, by
popędzić stado bydła do Montany, ukazanej przez starego rozrabiakę
jako ostatni kawałek dzikiej ziemi w Stanach. Towarzyszyć im
będzie, a jakże, gromada kowbojów, jeden lub dwóch meksykańskich
kucharzy, niezastąpiony murzyn-tropiciel Joshua Deets, a także...
dama lekkich obyczajów, Lorena Wood.
„Na południe od
Brazos”, czego łatwo się domyślić z powyższego wstępu, jest
przygodową powieścią drogi. Śledzić będziemy przede wszystkim
losy kompanii handlowej Hat Creek na ich pełnej zagrożeń i
niespodziewanych wypadków, a mimo to żmudnej i nierzadko monotonnej
drodze do ziemi obiecanej w Montanie. Tak długa i niebezpieczna
wyprawa ma to do siebie, że zmienia ludzi – na lepsze, na gorsze,
ale zawsze gruntownie, dlatego warto w nią ruszyć w doborowym
towarzystwie. Obsada „Na południe od Brazos” jest właśnie taka
– bohaterowie powieści są ludźmi prostymi, o prostych ambicjach,
marzeniach i pragnieniach, a jednak sportretowanymi tak biegle, tak
trafnie i spójnie, że czytelnik ma wrażenie obcowania z
prawdziwymi, żywymi ludźmi, którzy w czasie podróży wspólnie
walczą o przezwyciężenie codziennych trudności, przekomarzają
się, piją i dowcipkują. Każdy z nich ma coś dla siebie
charakterystycznego, co sprawia, że nie sposób nie polubić prawie
wszystkich członków tej zgrai. Deets jest pogodnym optymistą,
któremu do szczęścia potrzeba tylko światła poranka, podczas gdy
Call, z pozoru stanowczy, żelaziście konsekwentny typ, pod surową
skorupą kryje szarganego poczuciem winy wiecznego chłopca,
uciekającego przed konsekwencjami własnych wyborów. Cicha,
eteryczna Lorena robi wszystko, co może, by po prostu jakoś żyć w
świecie okrutnym dla młodych, pięknych kobiet, a skrycie marzy o
tym, by zobaczyć San Francisco. Gus jest próżniakiem i ochlapusem,
w którym bije serce lwa. Każdy z nich ma w sobie coś, z czym można
sympatyzować – co sprawia, że boleśnie jest odczuć stratę choć
jednego z nich... Może za wyjątkiem Jake'a, bo ten jest postacią
tak cholernie niesympatyczną, że sam zdzieliłbym go w pysk, gdybym
tylko mógł. Serio. Wal się, Jake.
Trochę gorzej na tym
polu wypadają bohaterowie pozostałych wątków, jakie przyjdzie nam
śledzić – a jest ich kilka. Pierdołowaty szeryf Fort Smith, July
Johnson, wyrusza w tułaczkę po Ameryce w poszukiwaniu własnej
żony, Elmiry, która uciekła z domu, by odnaleźć swoją pierwszą
miłość, włóczęgę Dee Boota. Elmira jest osobą... po prostu
beznadziejną, widzącą tylko własne potrzeby i chyba nienawidzącą
wszystkich ludzi wkoło, Johnson z kolei jest skończonym idiotą, że
tego nie widzi. Oboje wydają się, choć realni jak reszta, to
obrzydliwie miałcy i pozbawieni charakteru w porównaniu z drużyną
kowbojów. Jednak o prawdziwym kunszcie literackim autora świadczy
to, że jest w stanie opowiedzieć historię o bohaterach, których
absolutnie nie da się lubić – w taki sposób, że chętnie się
ją czyta. A McMurtry robi dokładnie to.
Można się domyślić z
moich wcześniejszych wypowiedzi, że „Na południe od Brazos”
będzie opowiadać historię raczej nieskomplikowaną – i
faktycznie. To książka o życiu kowbojów na szlaku. Nie ma tu
miejsca na intrygę, na nagłe zwroty fabuły, które wysadzają
czytelników z foteli. Najważniejszy western McMurtry'ego to książka
statyczna, tocząca się do swojego zakończenia powolnym tempem
tabunu sunącego przez pustkowia w upalny dzień. Ale to w porządku
– to nie jest powieść o wielkich wydarzeniach, ale o niedużych
ludziach na tle większego obrazka. W istocie mamy tu do czynienia z
prawdziwą mozaiką ludzkich życiorysów i obszernym studium tego,
jak przerozmaite charaktery nawiązują więzi ze sobą nawzajem,
zmieniają się pod ich wpływem. Mottem powieści, obranym bardzo
trafnie, jest „uva uvam vivendo varia fit” – „winogrono
dojrzewa, żyjąc przy innych winogronach” – a autor okazuje się
świetnym obserwatorem i analitykiem, potrafiącym z niewiarygodnym
pietyzmem oddać szczegóły tego procesu.
Realistyczne portrety
uzupełniają niewiarygodnie żywy, wciągający obraz świata sprzed
prawie dwóch setek lat, wykreowany przez McMurtry'ego, dając
czytelnikowi wrażenie, jakby sam tam był. Ameryka z początków
osadnictwa jest miejscem groźnym i surowym, gdzie na nierozważnych
podróżnych czyhają groźne drapieżniki, gwałtownie zmienna
pogoda czy śmiercionośne choroby, a jednak największym zagrożeniem
okazuje się być ludzka chciwość, zapalczywość i zła wola.
Czytelnik zaś, dzięki zdumiewająco plastycznej warstwie opisowej
(kojarzącej się trochę z barową gawędą, bo i napisana jest
językiem swobodnym, dowcipnym), chłonie ten świat całym sobą.
Lektura czegoś takiego jest doświadczeniem, które trudno
zapomnieć.
Krótko
mówiąc: pokochałem tę książkę. I wiecie co? Ja nawet nie lubię
westernów – jedyne, które do tej pory potrafiłem strawić, to
filmy z Clintem Eastwoodem, choć nie ukrywam, że oglądałem je z
niesłabnącą uwagą. „Na południe od Brazos” jest dziełem
wspaniałym, do głębi poruszającym, prawdziwym arcydziełem nie
tylko w obrębie swojego gatunku, ale i literatury w ogóle. Mogę je
jedynie szczerze polecić, zwłaszcza tym z czytelników, którzy
cenią sobie nawet jeśli nie westerny, to chociaż powieści
przygodowe, obyczajowe, czy zainteresowanym tym okresem
historycznym... Albo po prostu lubiących dobre, kompletne, spójne historie o
ludziach i ich osobistych dramatach.
Za udostępnienie książki do recenzji dziękujemy wydawnictwu Vesper.
Dane ogólne:
Tytuł oryginału: Lonesome Dove
Autor: Larry McMurtry
Wydawnictwo: Vesper
Rok wydania: 2017
Liczba stron: 840
Fantastyczna książka. A wydanie - miodzio!
OdpowiedzUsuńTak, uwielbiam takie cegły (:
Usuń