wtorek, 31 maja 2016

Wieczorynka #7: "Bezsenni" Marcina Jamiołkowskiego. Fragment powieści

Hej hej! Dawno nie było czegoś do poczytania na wieczór, dzisiaj na szczęście mamy możliwość troszkę nadrobić straty. Jak zapewne pamiętacie (tym, którzy nie pamiętają, polecam zerknąć), pojawiały się na blogu dość entuzjastyczne recenzje dwóch książek Marcina Jamiołkowskiego, "Okupu krwi" i "Orderu". W związku z tym, że niedługo ukaże się tom trzeci cyklu, "Bezsenni", mamy przyjemność przedstawić jego fragment, udostępiony przez wydawnictwo Genius Creations. Zapraszam więc do czytania (:



Strona z bloga Bajki.

Dziewczyna idzie szybko przez otulone chłodnym mrokiem miasto. Pantofelki stukają rytmicznie, a dźwięk odbija się płytkim echem od otaczających ulicę kamienic. Mija szeroką bramę prowadzącą na ciemne podwórze i pogłos zmienia się na głębszy, donośniejszy. Kątem oka dostrzega jakiś ruch w głębi i czerwoną plamkę papierosa. Przyspiesza.
Szpilki ocierają niemiłosiernie i dziewczyna przeklina w myślach swój chybiony wybór. Przeklina koleżankę, która pomagała je wybrać w sklepie. Po chwili przeklina też ojca, który kazał jej wrócić o jedenastej do domu. Jest już trzecia w nocy i dziewczyna wie, że po powrocie przywita ją awantura, a jej efektem będzie szlaban. Jest wściekła.
Myśli o Pawle i oczy jej nagle wilgotnieją. Złość ustępuje na moment litowaniu się nad sobą. Rażąca niesprawiedliwość losu sprawia, że niepowstrzymane łzy płyną po policzkach, psując makijaż i rysując długie bruzdy aż do wygiętych ust. Wygląda teraz brzydko, zdaje sobie z tego sprawę i to pogłębia jej frustrację. Łez przybywa.
Przypominają jej się słowa Natalii:
– Będzie dyskoteka, będzie Paweł i zobaczysz, że będzie zajebiście!
Dyskoteka była, Paweł był i początkowo także było zajebiście. Ale przestało, kiedy Natalia z Pawłem wyszli z imprezy po kryjomu, nic jej nie mówiąc. Z jej Pawłem. Suka!
Wymawia to słowo na głos i kiedy uświadamia sobie, jak dobrze to brzmi, dodaje:
– Cholerna suka!
Ale nie przynosi to żadnego ukojenia.
Zapina kurtkę pod szyją, jest chłodno. Za plecami słyszy metaliczne stuknięcie i ogląda się nerwowo. Pusto. Jednak trzeba było poczekać na nocny autobus – myśli. Stara się przyspieszyć kroku, ale szpilka przypomina o sobie, boleśnie wgryzając się w piętę. Szlag by to!
Dźwięk powtarza się bliżej, a spanikowana dziewczyna podbiega kilka kroków i wskakuje do najbliższej bramy, ciemnej jak grobowiec.
Opiera się plecami o ścianę, serce łomoce jej jak po kilku okrążeniach na wuefie. Przyciska ręce do piersi i stara się uspokoić oddech. Nasłuchuje uważnie, ale nie słyszy żadnych kroków, żadnych odgłosów więcej. Wariatka! – usiłuje się pocieszyć. Panikara. Nic ci nie będzie. Masz po prostu stracha. Jest późno, ciemno, a ty masz szesnaście lat i głowę pełną horrorów.
Potrąca nogą butelkę, którą zostawił tu jakiś pijaczek. Łomot szkła sprawia, że żołądek podchodzi jej do gardła. Butelka zatrzymuje się i zapada cisza.
Ciemność rozjaśnia ognik, który wypełza nieśmiało ze szczeliny w ścianie. Jest niewielki, może wielkości połowy kciuka, i płonie bladoniebieskim światłem, przywodzącym na myśl palnik spirytusowy. Zaskoczona dziewczyna wyciąga w jego stronę dłoń, ale nie czuje ciepła. Płomień migocze i skapuje na ziemię jak kropla płonącego alkoholu. Rozlewa się w niewielką plamkę i przygasa, aby po chwili znowu się rozjarzyć.
Dziewczyna nie może oderwać od niego wzroku. Wyciąga palec i delikatnie zbliża go do ognia. Teraz dopiero dostrzega, że w jego wnętrzu, pod błękitem, świeci coś gorącego, niewielka żółto-czerwona iskra. Nie, nie iskra. Coś. Jest gorące i piękne. Kiedy palec już prawie go dotyka, płomień rozlewa się i płynie w głąb podwórza. Dziewczyna rozgląda się, oszołomiona. Nie pamięta, żeby uklękła. Zrywa się na nogi i biegnie za płomykiem, który czeka na nią nieopodal. Migocze niepewnie. Wabi. Zaprasza.
Jeszcze dwa kroki. Jeszcze krok.
Ognik znowu rozmywa się i chowa za zakrętem, zostawiając za sobą błękitny ślad, który wyparowuje i po sekundzie znika. Dziewczyna skacze za nim.
I nagle robi się jasno i ciepło. Stoi przed wielką kolumną ognia. I nie jest to już ten blady, rachityczny płomień, za którym podążała.
Zalewa ją blask tak jasny, że dziewczyna zamyka oczy. Czuje podmuch gorąca. Kiedy znowu je otwiera, dostrzega, że ogień drży.
Wpatruje się w niebieskie i białe strumienie plazmy, stapiające się ze sobą i wypryskujące na zewnątrz w postaci krótkich, jaskrawych jęzorów. W przelewające się czerwone i żółte kule, przywodzące na myśl lampę lava. Kule przenikają się wzajemnie i rozpuszczają, zmieniając kolory, rozpadając się lub łącząc w olbrzymie konfiguracje.
Im dłużej dziewczyna ogląda spektakl, tym chłodniejszy staje się ogień. Nie czuje ogarniającego żaru, nie zastanawia się nad tym zupełnie. Nie zdaje sobie sprawy, że jej włosy spłonęły kilka sekund temu, a skóra policzków popękała. Nie wie, że ubranie płonie już od dobrych kilku chwil. Że sztuczne włókna kurtki wtopiły się w skórę, że krótka spódniczka oblepiła uda, a rajstopy rozpadły się popękaną pajęczyną i osypały na ziemię. Że ocierający ją pantofel, wykonany z taniej imitacji skóry, już dawno zmienił jej stopy w czarne, pomarszczone kikuty.
Nie wie, że od kilku chwil leży na brudnym, zaszczanym przez koty chodniku, a nad nią pochyla się ogień.
Nie wie, że ojciec już od godziny obdzwania jej znajomych i że za kolejną godzinę zatelefonuje na policję, zgłaszając zaginięcie.
Nie chce wiedzieć.
Chce tylko widzieć płomień.

***

– Otwórz oczy!
Aż podskoczyłem, gdy coś wydarło mi się do ucha.
Zezel bezczelnie szczerzył do mnie klawiaturę. Nie komputerową oczywiście, ale w jego przypadku warto to podkreślić.
– Jest sobota – wystękałem. – Porąbało cię? Daj się wyspać.
– Wstawaj, wstawaj! – Poczułem szturchnięcie w żebra. – Dla ciebie ciągle jest sobota. Zaliczyłeś ich już za dużo w tym tygodniu, łamiesz zasady rządzące wszechświatem ludzi pracujących!
Burknąłem coś obraźliwego, ale chłopak ściągnął ze mnie kołdrę i odskoczył na bezpieczną odległość.
– Wstawaj, na dole jest jakaś ruda laska. Chyba na ciebie czeka.
Jego słowa przez chwilę nie chciały do mnie dotrzeć i odbijały się w czaszce jakimś znajomym echem. Uniosłem się na łokciu, jeszcze nie do końca rozbudzony, i nagle pamięć ostatnich dni wróciła niczym bumerang. Zwaliłem się z powrotem na poduszkę.
– Ach, ona. Zrób mi kawy, wszystko ci opowiem.
Zezel wahał się przez chwilę i wyglądało, że zaprotestuje w sprawie wykorzystywania go jako chłopca na posyłki, ale ciekawość zwyciężyła. Sapnął tylko, odwrócił się na pięcie i wybiegł do kuchni. Rozumiałem go, Ruda miała w sobie to coś.
Światło raziło mnie paskudnie, więc zamknąłem oczy. Przydałaby się miękka opaska, którą mógłbym założyć na głowę i...
Przypomniał mi się początek tygodnia, kiedy staliśmy z Anną na moście i wrzuciłem wizytówkę do rzeki, wpraszając się na Dwór Złotej Kaczki.
Nie wiedziałem, w co się pakuję.
Przypomniała mi się limuzyna, błazen, lokaj i Trzy Kolory. Przypomniała mi się opaska na oczy.

***

– Serio? – powiedziałem, patrząc na różową, jedwabną opaskę z czerwoną koronką, którą machał mi przed nosem błazen.
– Oczywiście, że masz wybór! Możesz jeszcze założyć to – odpowiedział, wyciągając przed siebie drugą rękę, w której trzymał czarny, płócienny worek. Akurat mój rozmiar. Czy ktoś szył takie rzeczy na zamówienie?
Posłałem mu zniechęcone spojrzenie, wziąłem opaskę i założyłem na głowę bez słowa. Jeśli już musiałem mieć zasłonięte oczy, to zdecydowanie wolałem koronki niż duszenie się w zapoconym worze. Lepiej pachnieć burdelem niż katem. Chociaż – o ile się nie mylę – te dwie profesje były kiedyś ściśle ze sobą związane. Miejski kat miał, zdaje się, przyjemność sprawować opiekę nad domami publicznymi...
Ktoś chwycił mnie pod ramię. Chyba lokaj, bo błazen miał najwyżej metr pięćdziesiąt i to wliczając jego fikuśną czapkę z dzyndzlami. Uwolniłem rękę i dla odmiany sam złapałem pod łokieć lokaja. Jeśli mam wziąć udział w tym spektaklu jako niewidomy, to przynajmniej zróbmy to poprawnie.
Szliśmy na spotkanie ze Złotą Panią. Mój anons został zaakceptowany, a przysłana limuzyna dowiozła mnie bez przeszkód do Filtrów Lindleya. Chyba że za przeszkodę uznać towarzystwo trzech miłych pań częstujących winem, małomównego lokaja i stukniętego błazna o pokręconym poczuciu humoru. Nie liczę kierowcy, który tylko raz otworzył dzielącą nas szybę, żeby skinąć na powitanie zarośniętym, szczeciniastym łbem. Miał fryzurę przypominającą szczotkę klozetową i porównywalne z nią umiejętności towarzyskie. Nie przeszkadzało mi to w żadnym stopniu.
Dziewczyny były trojaczkami albo efektem zabronionych badań z dziedziny inżynierii genetycznej – na pierwszy rzut oka wyglądały identycznie. Proste, czarne włosy do ramion, ciemna oprawa oczu, szminka w pastelowym odcieniu, nieznacznie poprawiająca ponętne usta. Takie same ciemne sukienki. Smukłe nogi, po długości których mogłem próbować odgadnąć, jak wysokie są moje współpasażerki. Dopiero po dłuższej chwili i kilku bezczelnych, bezpośrednich spojrzeniach uznałem, że nie są siostrami, lecz mają ten sam typ urody, który – podkreślony starannym makijażem – sprawiał, że wyglądały niemal identycznie. Jeśli to był obowiązujący na Dworze Złotej Pani kanon piękna, to istniały olbrzymie szanse, że tego wieczora się zakocham. Kilkukrotnie.
– Za kogo jest pan przebrany? – zapytała dziewczyna siedząca najbliżej i usiłująca otaksować mnie wzrokiem.
Wlepiłem w nią zdziwione spojrzenie i otworzyłem bezradnie usta. Zanim zdobyłem się na jakąś odpowiedź, odezwała się druga z dziewczyn:
– Och, Fuksjo! Nasz gość chyba nie wie, że dziś na Dworze jest bal maskowy.
– Fuksja, piękne imię… – wydobyłem z siebie w końcu. – To prawda, nie wiedziałem, że dziś bal maskowy.
– To wiele wyjaśnia – powiedziała trzecia, podając mi kieliszek. – Jestem Ochra. A to Fuksja i Sepia.
Wskazała kolejno swoje towarzyszki. Ukłoniłem się na tyle, na ile pozwalało miejsce.
– Herbert. – Przyjąłem kieliszek i wzniosłem w górę. – W takim razie proponuję wznieść toast za trzy piękne kolory!
Dziewczyny roześmiały się uroczo.
W pobliże Filtrów dotarliśmy nadzwyczaj szybko. Wyglądało na to, że dla limuzyny istniały tylko zielone światła. A może po prostu kierowca ignorował konsekwentnie wszystkie czerwone. Nie dane mi było się przypatrzeć temu fenomenowi, ponieważ szyby samochodu były nieprzezroczyste, zarówno z zewnątrz, jak i od wewnątrz. Grunt, że kierowca widział drogę przed sobą. Być może. Przejechanie o tej porze przez Warszawę bez chociaż jednego postoju na światłach to był wynik proszący się o wpis do Księgi rekordów Guinessa. Na pewno więcej było w tym magii niż prawdziwych umiejętności.
Limuzyna zatrzymała się w końcu. Milczący do tej pory lokaj wysiadł pierwszy, otwierając drzwi i wypuszczając nas jedno po drugim.
– Zapraszam – przemówił.
Byliśmy na terenie Filtrów. Nawet bramę minęliśmy bez czekania. No, no. Rozejrzałem się. Zapadał już zmrok, nieopodal majaczyła samotnie wieża ciśnień. Stanęliśmy obok niskiego, szarego budyneczku, ukrytego między rosnącymi rzadko chojakami. Wtedy właśnie błazen podsunął mi opaskę na oczy.
Kiedy się z nią uporałem, lokaj ruszył do przodu. Odrobinę mocniej zacisnąłem palce na jego ramieniu. Wędrówka na Dwór Złotej Pani z zawiązanymi oczami.
Tak, tego właśnie potrzebowałem.
Kiedy wykonałem pierwszy krok, poczułem klepnięcie w tyłek i udawany damski śmiech. Nie łudziłem się jednak, że to któraś z dziewczyn chciała zabawić się moim kosztem. Błazen miał swoje poczucie humoru. Westchnąłem ciężko.
– Proszę pochylić głowę – odezwał się mój przewodnik. – A teraz proszę uważać na schody.
Schodziliśmy głęboko pod ziemię. Starałem się liczyć stopnie, ale szybko straciłem rachubę, przysłuchując się rozmawiającym za moimi plecami kobietom. Od czasu do czasu błazen poszturchiwał mnie albo rzucał sprośne uwagi na ich temat, co dziewczyny kwitowały krótkimi parsknięciami. Najwyraźniej starały się go ignorować, ale nie do końca im to wychodziło.
– Schyl się! – usłyszałem nagle i przygarbiłem się odruchowo. Stopień uciekł mi spod nogi. Zachwiałem się niebezpiecznie i chwyciłem mocniej lokaja.
Błazen zaśmiał się radośnie z dowcipu, a ja postanowiłem bardziej zaufać jednak prowadzącemu mnie mężczyźnie.
– On tak zawsze? – rzuciłem.
Lokaj burknął pod nosem coś niezrozumiałego i dalej rytmicznie schodził w dół.
– Zawsze – odpowiedziała któraś z dziewczyn, chyba Fuksja.
O ile udało im się upodobnić do siebie nawzajem, to głosy miały zdecydowanie różne. Fuksja miała chyba najbardziej zmysłowy głos, jaki słyszałem w życiu.
– Hieronimusie, przestań zaczepiać pana Herberta – dorzuciła Ochra – bo potem on zaczepi ciebie.
– Nie uderzysz chyba mniejszego? – zakwilił błazen w udanym przerażeniu i kolejny raz szturchnął mnie w bok.
– To się okaże później – uciąłem, siląc się na radosny ton.
Nie miałem nigdy okazji odwiedzić Filtrów, ale wiedziałem, że gdzieś pod ziemią rozciągają się olbrzymie sztuczne zbiorniki, oczyszczające wodę. Podobno pięknie oświetlone. Czułem chłód i wilgoć w powietrzu – musieliśmy być blisko. Schody skończyły się i zostałem powiedziony dalej w podziemia. Czułem, że lokaj kluczy, celowo utrudniając mi określenie kierunku, no ale przecież po to zasłonięto mi oczy.
– Teraz duży krok, ostrożnie. – Lokaj pociągnął mnie i poczułem, że podłoga chybocze się groźnie. Weszliśmy do łodzi. Posadzono mnie na ławeczce. Poczułem zapach perfum i dotyk chłodnej, damskiej dłoni na swojej. Miałem nadzieję, że damskiej, a nie Hieronimusa.
Lokaj wziął się do wioseł.
– To naprawdę bal maskowy. – Fuksja najwyraźniej nachyliła się ku mnie, bo poczułem na policzku jej ciepły oddech. – Jeśli nie chcesz uchybić etykiecie, powinieneś się przebrać.
– Już chyba za późno – mruknąłem. – Poza tym liczyłem na audiencję bezpośrednio u Złotej Pani, z pominięciem zabawy.
Roześmiała się cicho.
– Pamiętaj, że to ona ustala zasady w swoim domu, a ty jesteś jej gościem i musisz grać według jej reguł. Nie chcesz chyba zacząć spotkania z nią od obrazy majestatu?
Nie chciałem.
– Teraz mamy bal. A to oznacza, że Złota Pani przyjmie cię po nim. Lub może znajdzie czas dla ciebie podczas przyjęcia, ale pamiętaj, że tutaj zabawy często się przeciągają. Znacznie.
– To znaczy jak długo?
Nie odpowiedziała. Zamiast tego ujęła moją drugą dłoń, tę z brązu, skrytą w rękawiczce.
– Kiedy znajdziemy się w pałacowym holu i pozwolą ci zdjąć opaskę, otrzymasz przywileje gościa. Na Dworze istnieją zasady, cała etykieta, której teraz ci nie wyjaśnię, bo nie ma na to czasu. Jeśli wejdziesz na Dwór nieprzebrany, Majordomus zaanonsuje cię z imienia i nazwiska. To będzie poważnym pogwałceniem reguł domu i znajdziesz się w nieciekawej sytuacji, łącznie z tym, że Królowa będzie cię mogła w pewien sposób kontrolować.
Pokręciłem głową. Nie chciałem być kontrolowany. Fuksja poklepała mnie po ręku.
– Kiedy więc tylko podejdzie do ciebie Majordomus, podaj mu hasło tego wieczora i każ się zaprowadzić do garderoby, w której będziesz mógł wybrać stosowne przebranie. Dla gości robi się naprawdę dużo, trzeba tylko wiedzieć, jak poprosić.
– A jak brzmi hasło wieczora? – zapytałem.
Odpowiedzi jednak nie otrzymałem, bo łódź przybiła do brzegu i zaczął się ruch. Hieronimus wylądował mi na kolanach i poczułem jego wilgotne cmoknięcie na policzku. Odepchnąłem go niezbyt delikatnie.
– Brutal! – usłyszałem w odpowiedzi.
Fuksja, Ochra i Sepia wyszły pierwsze, błazen wyskoczył zaraz po nich, podzwaniając czapką. Pozwoliłem lokajowi wyprowadzić się z łodzi. Pociągnął mnie od razu gdzieś w lewo, tak gwałtownie, że o mało nie straciłem równowagi.
Usłyszałem skrzypnięcie drzwi. Sądząc po głębokim, zgrzytliwym odgłosie – wielkich drzwi. Przemieściliśmy się o kilka kroków i lokaj znów mnie zatrzymał.
– Może pan zdjąć opaskę – powiedział.
Zsunąłem ją z ulgą. Światło mnie poraziło, a oczy momentalnie się zaszkliły.
Kiedy otarłem łzy, mogłem się wreszcie rozejrzeć.
Staliśmy w holu.
Był olbrzymi. Szeroki. Wysoki. Zastanowiłem się od razu, jak głęboko pod ziemią się znajdujemy.
Trzy kryształowe żyrandole wiszące pod sufitem zdobionym freskami oświetlały pomieszczenie. Pozłacane ściany potęgowały blask. Moją uwagę przykuł nieznaczny ruch po lewej stronie.
Wnęki w ścianach, otoczone arkadami opartymi na wąskich półkolumnach, zajęte były przez żywe posągi. Stali w nich przystojni, doskonale zbudowani młodzieńcy. Półnadzy, o ciałach pomalowanych na złoto, prężyli muskuły, spoglądając niewidzącymi oczami. Po drugiej stronie ściany wyginały ciała kobiety o harmonijnych kształtach i odsłoniętych biustach. Co jakiś czas figury zmieniały pozycje, ale robiły to powoli i z gracją. Byli piękni. Były piękne.
Na końcu holu znajdował się przestronny westybul o złotych ścianach, rozświetlony przez liczne lampy i kolejny żyrandol. Przede mną wznosiły się olbrzymie paradne schody, rozwidlające się na półpiętrze. Z nich właśnie, z godnością, schodził do nas wspomniany Majordomus.
Ubrany był w długą, ciemną, haftowaną marynarkę o dużych, złotych guzikach, z których tylko jeden był zapięty. Jej poły rozwidlały się na podobieństwo fraka. Pod nią pyszniła się jednorzędowa kamizelka, również haftowana złotem, o guzikach nieznacznie mniejszych.
Do tego bufiaste spodnie, kończące się trochę poniżej kolan, białe jedwabne pończochy, czarne, połyskujące pantofle. I żabot.
Herbert, przypomnij sobie… Kiedy na własne oczy widziałeś żabot?
Majordomus był już w połowie schodów, kiedy uświadomiłem sobie, że Fuksja nie podała mi hasła. Moje trzy towarzyszki wyprzedziły mnie już znacznie i chciałem je dogonić, ale w tym momencie błazen uwiesił się złośliwie mojej nogi.
Miałem go kopnąć? I zapewne uchybić etykiecie?
Jedna z dziewczyn odwróciła się nagle i podeszła do mnie. To była Ochra.
Podeszła blisko i spojrzała mi powłóczyście w oczy.
– Corvus – powiedziała cicho, tuż przy moim uchu. – Podziękuj Fuksji.
Błazen zatrząsł się, podzwaniając na mojej nodze.
Ochra odwróciła się, jakby spłoszona, i dołączyła do przyjaciółek.
Schyliłem się do Hieronimusa.
– Słuchaj, chłopie, nie chcesz znaleźć sobie jakiejś innej łydki do obściskiwania? Tamten facet na przykład – pokazałem idącego w moją stronę mężczyznę. – Zobacz, jakie ma zgrabne nogi.
– Y, y, y! – wydobył z siebie błazen.
Dłoń samoczynnie zacisnęła mi się w pięść.
Majordomus zatrzymał się przed dziewczętami, złożył ukłon i pozdrowił je życzliwie. Usłyszałem śmiechy i strzępki rozmowy. Kobiety odwróciły się do mnie i pomachały, a Fuksja przesłała mi krótki pocałunek.
Majordomus zbliżał się do mnie.
– Witam! Witam Obrońcę Miasta. Nazywam się Mirosław Tukk. Proszę za mną.
Schwycił błazna za ucho i odciągnął ode mnie, co przyjąłem z ulgą. Naprawdę nie wiedziałem, jakie konsekwencje poniósłbym, gdybym zrobił to sam.
Tukk odwrócił się, jakby chciał odejść, więc szybko osadziłem go w miejscu słowami:
– Proszę wybaczyć. Zdaje się, że trafiłem na bal maskowy, a, jak pan widzi, nie mam stroju. Czy może mi pan wskazać miejsce, w którym będę mógł się stosownie ubrać?
Mężczyzna posłał mi puste spojrzenie, jakby w ogóle mnie nie usłyszał. Zrozumiałem, że za chwilę otrzymam odmowną odpowiedź, więc nachyliłem się do niego i rzuciłem konfidencjonalnie:
– Corvus.
W oczach Mirosława Tukka zapaliło się coś na kształt zawodu.
Wyglądało na to, że naprawdę miałem narobić sporego zamieszania i – urągając zasadom obowiązującym na Dworze – wystąpić pod swoim nazwiskiem.
Ha! Nie ze mną dworskie intrygi! Dziękuję, Fuksjo!
– W takiej sytuacji proszę tędy – ruszył w głąb holu, omijając prowadzące w górę schody.
Ruszyłem za nim.

***

Kiedy Majordomus wprowadził mnie na salę balową, ubrany byłem w coś, co – miałem nadzieję – sprawi, że nie będę znacząco wyróżniał się w tłumie gości. Garderoba zaopatrzona była znakomicie. Gdybym zechciał, mógłbym się przebrać nawet za osła. Oczywiście gdybym przypadkiem miał partnera, który chciałby robić za ośli zad. Nie chciałem przebierać się w zupełnie nowy strój, zdjąłem więc tylko kurtkę, zostając w czarnych spodniach i białej koszuli. Wybrałem sobie prostą czarną maskę na oczy w stylu „Zorro – zestaw dla początkujących”, nie kłopotałem się jednak wyborem kapelusza. Za to pan Tukk podał mi piękną, zdobioną szpadę.
Dobyłem ją z pochwy i machnąłem na próbę charakterystyczne „Z”.
Zorro to jednak banał. Powinienem jakoś podkreślić swoją indywidualność, może nawet wymyślić sobie własny pseudonim.
Wyciąłem w powietrzu wielką literę „H”. Pierwsze skojarzenie, jakie mi przyszło do głowy, to „Hydrant”. Słabe. Uśmiechnąłem się do swoich myśli.
Zanim zostałem wprowadzony na salę balową, jeden ze służących zaanonsował głośno parę stojącą przede mną.
– Perseusz i Meduza!
Kobieta ubrana w obcisłą, elegancką suknię oraz mężczyzna w szarej tunice i skórzanej zbroi, z krótkim mieczem u boku, zostali nagrodzeni gromkimi oklaskami.
Przyszła pora na mnie.
– Zorro – szepnąłem, widząc pytające spojrzenie sługi.
– Zorro! – powtórzył głośno.
Oklaski były skąpe i wiele osób roześmiało się. Nie speszyłem się jednak – nie siliłem się przecież na oryginalność. Wkroczyłem głębiej.
Jeśli hol zaskoczył mnie swoim ogromem, tym bardziej zrobiła to sala balowa. Oświetlona przez dziesiątki kandelabrów i upstrzone świecami żyrandole, lśniła złotem, czerwienią, a nawet królewską purpurą. Wzdłuż bocznych ścian stały zastawione jedzeniem stoły, przy których z jednej strony kręcili się goście, z drugiej zaś usługujący im kelnerzy w weneckich maskach, przypominających ptasie dzioby.
Lewa strona pomieszczenia służyła jako parkiet do tańca – kilkanaście par pląsało w rytm walca, wygrywanego przez siedzącą nieopodal orkiestrę. Muzycy również byli przebrani – każdy miał na twarzy wilczą maskę, a ich dłonie skrywały rękawice o długich szponach. Żadnemu jednak to nie przeszkadzało. Grali swobodnie i profesjonalnie.
Środek sali zajmowała kolista, trzypiętrowa fontanna, na szczycie której zasiadał marmurowy Tryton, dumnie dzierżący trójząb. U jego stóp spoczywała wielka, połyskująca muszla. Basen fontanny miał około pięciu metrów średnicy. Coś połyskiwało w nim od czasu do czasu, jakby w wodzie widać było srebrzyste łuski wielkich ryb.
Minęła mnie roześmiana para przebrana za wampiry. A przynajmniej miałem nadzieję, że to tylko przebierańcy. Lubieżne spojrzenie, które rzuciła mi kobieta, ustąpić mogło jedynie śmiałemu wejrzeniu jej partnera. Aż mnie zmroził ten ich przenikliwy, pożądliwy wzrok. Tuż za nimi przebiegł struś. To znaczy ktoś przebrany za strusia. Trochę z boku, na wysokim podium, w stalowej klatce, kusząco poruszały się w rytm muzyki dwie nagie tancerki. Po drugiej stronie sali, na podobnym podium, ich ruchy naśladowało dwóch nagich młodzieńców.
Ruch nad głową. To huśtawka i chichocząca głośno dziewczyna w kolorowych rajstopach. Dwóch facetów przy orkiestrze, wysokich i chudych – jakby byli na szczudłach – pokazywało mnie palcami. Znowu minęła mnie jakaś para. To facet o białej jak śnieg karnacji, ubrany w czarny garnitur i drugi, czarnoskóry, ubrany na biało. Zaśmiali się. Coś otarło mi się o nogawki. Mała dziewczynka w pękatej sukience o bufiastych rękawach, z dłoniami pełnymi brokatu. Zacisnęła je przed moim nosem i dmuchnęła, a pod sufit uleciały kolorowe motyle. Cofnąłem się odruchowo. Znowu ktoś mnie potrącił. Huśtawka nad głową wróciła, wychylając się w drugą stronę. Zamknąłem oczy i odetchnąłem. Ustąpiły zawroty głowy i oszołomienie. Tu było za dużo magii. To ona oszukiwała umysł i utrudniała zrozumienie otaczającej rzeczywistości.
Spróbowałem chwilowo zignorować najbliższe otoczenie i spojrzałem w głąb sali.
Uspokoiłem się.
Nieco dalej, na wprost wejścia, na wielkim łożu, pośród czerwonych, zdobionych poduch, zasiadała sama Złota Królowa. Łoże znajdowało się na niewielkim podwyższeniu, okolonym schodami, a na nich siedzieli paziowie i damy dworu, wszyscy poprzebierani za zwierzęta. Przypomniałem sobie pierwsze spotkanie ze Złotą Panią i uznałem, że najpewniej taka jest obecnie moda wśród dworaków.
Królowa sączyła coś leniwie z pucharka podsuniętego przez młodego chłopca, który – spełniwszy swoją powinność – przycupnął obok łóżka.
Nie wiedziałem, czy etykieta nakazuje podejść i się przywitać, czy wręcz przeciwnie – nie byłem godzien zwracania się bezpośrednio do gospodyni.
Obserwowałem, co zrobią Meduza wraz z Perseuszem. Kierowali się prosto w stronę łoża. Poszedłem za nimi.
Dogoniłem ich, kiedy wstawali z kolan, a królowa machnęła ręką, jakby pozwalając im odejść.
Zbliżyłem się do podwyższenia i skłoniłem najuprzejmiej, jak potrafiłem. Nie był to żaden dworski, skomplikowany ukłon, raczej pełne szacunku pochylenie głowy. Nie chciałem klękać, więc trochę zaryzykowałem.
– Herbert – powiedziała, a mnie na dźwięk jej głosu przeszył dreszcz.
– Moja pani – odpowiedziałem, pochylając się jeszcze niżej.
Omiotła mnie spojrzeniem i poczułem się, jakby pieściły mnie delikatne dłonie kochanki.
– Baw się dobrze, chłopcze. Uzyskasz audiencję, kiedy nadejdzie czas.
Skłoniłem się i odszedłem w stronę jednego ze stołów z jedzeniem.
Rozglądałem się, sprawdzając, czy z tłumu nie wyłoni się jakaś znajoma twarz, ale nawet jeśli kogoś mógłbym znać, czego nie wykluczałem, przebranie skutecznie uniemożliwiało mi rozpoznanie go.
W zasięgu były tylko owoce morza. Spojrzałem na krewetki. One spojrzały na mnie. Przesunąłem się dalej.
Obok mnie stanął zażywny, pulchny jegomość, złapał kilka krewetek i wepchnął do ust, po czym oblizał palce.
– Znakomite – powiedział w moim kierunku. Oho. Czas na small talk.
– Nie przepadam – uśmiechnąłem się.
– Czy wie pan, że jeszcze kilka godzin temu pływały sobie w wodach północnego Atlantyku? A teraz proszę, są tutaj. – Wepchnął kolejne dwie sztuki do ust.
– Jest pan oceanografem czy po prostu amatorem?
Uśmiechnął się.
– Jeśli chodzi o krewetki? Wariatem. Odkąd dowiedziałem się, że opisano ponad dwa tysiące gatunków, chcę spróbować każdego.
– I jest pan pewien, że wszystkie nadają się do jedzenia? – skrzywiłem się.
– To tylko kwestia sosu i przypraw.
Roześmiałem się.
– Herbert – wyciągnąłem rękę.
– Tobiasz. – Uścisnął ją, na szczęście wycierając uprzednio dłoń w serwetkę.
Kelner podsunął nam kieliszki, więc napiliśmy się ochoczo. Tobiasz opróżnił swój w dwóch łykach i zgarnął z tacy kolejny.
– Krewetka, jak i ryba, jest stworzeniem wodnym, potrzebuje zatem pływać – oznajmił, widząc moje pytające spojrzenie.
– Wypijmy zatem za pana marzenia! – wzniosłem toast. – Oby miał pan szansę spróbować wszystkich gatunków!
Wychyliliśmy do dna. Wino miało cierpki posmak i paliło w gardle.
Spojrzałem przychylnym okiem na coś, co wyglądało jak paluszki rybne.
– Jest pan gościem, Tobiaszu, czy elementem dekoracji? – zapytałem, wskazując na paziów Złotej Pani, snujących się leniwie pomiędzy gośćmi.
– Nie należę do Dworu.
– Rozumiem.
Zbliżyła się do nas niska kobieta, może pięćdziesięcioletnia, o radosnym spojrzeniu i ujmującym uśmiechu. Ubrana była na czerwono, na głowie miała czerwony kapturek i nie potrzebowałem włączać myślenia, żeby wiedzieć, za kogo się przebrała.
– Tobiaszu! – powiedziała. – Znowu się opychasz!
– Mario. Dobrze cię widzieć! – Mężczyzna ucałował powietrze w pobliżu policzków przybyłej.
– To jest pan Herbert – przedstawił mnie. – To jest Maria. Moja Nemezis.
Kobieta wyciągnęła do mnie dłoń, którą uścisnąłem delikatnie.
– Jeśli za Nemezis uzna pan pilnowanie tego obżartucha, żeby nie umarł przedwcześnie na zawał, to zgadza się: to ja.
Uśmiechnąłem się.
– Z całym szacunkiem, wygląda pani wspaniale! Nigdy nie ośmieliłbym się tak pani nazwać.
– Wstrętny pochlebca. – Odwróciła się do Tobiasza. – A ty za co się przebrałeś, mój drogi? Bo raczej nie za złego wilka.
Tobiasz naciągnął na twarz maskę, którą do tej pory miał schowaną z tyłu głowy.
Obejrzeliśmy go wspólnie i parsknęliśmy śmiechem. Mężczyzna ubrany był w czarny frak i śnieżnobiałą koszulę. Znad kołnierzyka spoglądał na nas ptak o krótkim dziobie i jasnych, długich brwiach, ciągnących się za uszy.
– Pingwin długodzioby, moja droga! – powiedział z dumą.
– Czerwony kapturek! – rzuciła kobieta.
– Zorro – przyłączyłem się do zabawy.
– Wypijmy za to! – Tobiasz nie wiadomo skąd wyczarował trzy kieliszki.
Szumiało mi w głowie.
– Mam pytanie – odezwałem się. – Jesteście tutaj bardziej obyci niż ja. Mam audiencję u Złotej Pani, ale nie wiem, o której bal się zakończy. Chciałbym się dowiedzieć, kiedy mniej więcej mnie wezwie.
Popatrzyli na mnie uważnie i wybuchnęli śmiechem.
– Nie, Herbercie – Tobiasz przeszedł gładko na „ty”. – Nie potrzebujesz zegarka, lecz kalendarza.
Śmiał się, aż trzęsły mu się policzki, upodabniając go do zmęczonego boksera.
Maria położyła mi dłoń na ramieniu.
– Bal może potrwać pięć dni, a może nawet dłużej. Myślę, że powinieneś się po prostu dobrze bawić, a na pewno zostaniesz wezwany w odpowiedniej chwili. Nikt nie wyciągnie cię pijanego z łóżka.
Nie wiedziałem, czy cieszyć się z tego faktu, czy wręcz przeciwnie. Nie miałem zamiaru pozostawać tu tak długo, żeby się upić, ale najwyraźniej nie miałem wyjścia.
– Nunc est bibendum! – rzucił Tobiasz, wychylając kolejny kieliszek i zmuszając nas do tego samego.
Maria uśmiechnęła się.
– Powinieneś coś zjeść, Herbercie. Ten truciciel spije pana szybciej, niż powie pan „mam audiencję za trzy dni”.
Spojrzałem na stół pustym wzrokiem.
– Zjadłbym kaczkę.
Maria pokręciła głową, jakbym rzekł coś bardzo niestosownego. Rozejrzała się na boki, po czym nachyliła i dyskretnie szepnęła mi do ucha:
– Za takie słowa można tu stracić życie. Lub gorzej.
– Jest coś gorszego od śmierci?
– Cała masa rzeczy. Nie polecam jednak zaznajomienia się z tutejszymi lochami.
– Chyba że masz na myśli te słodkie stworzenia. – Tobiasz wskazał dwie młode dziewczyny przebrane za samice dzika.
Uśmiechnąłem się.
– Za długo już stoimy przy stole, to niezbyt przyzwoite. Zróbmy rundkę – zarządziła Maria.
– Znajdziecie mnie z drugiej strony – powiedział Tobiasz i ruszył przez salę.
Maria ujęła mnie pod ramię.
– Przejdźmy się. Oglądałeś już fontannę?
– Nie miałem tej przyjemności.
– Wobec tego podejdźmy, jest na co popatrzeć. Widziałeś z bliska syrenę?
– Ciężko powiedzieć. Połowę. Tę rybią. Na talerzu.
Spojrzała na mnie badawczo.
– Nie dopisuje ci humor, co? Naprawdę, nie przejmuj się. Nawet nie zauważysz, jak szybko tu płynie czas. – Złapała mnie za rękę i pociągnęła za sobą.
Fontanna lśniła srebrzyście, światła odbijały się w błękitnej toni księżycowym blaskiem.
Maria mnie oszukała. W fontannie nie było syreny.
Były trzy.
Nachyliłem się nad lustrem wody. Tuż pod nim przepłynął długi cień, a rozstępujące się fale odsłoniły twarz, która wynurzyła się nagle i zatrzymała zaledwie kilka centymetrów od mojego nosa. Cofnąłem się odruchowo i wstrzymałem oddech.
Kobieta, która wyłoniła się z fontanny, była piękna. Chyba najpiękniejsza spośród wszystkich, jakie miałem okazję zobaczyć. Spoglądały na mnie olbrzymie oczy o miodowych tęczówkach, które przy każdym ruchu głowy iskrzyły bursztynowo-miedzianymi odcieniami. Jasne włosy spadały na plecy i ginęły pod wodą. Skóra w pierwszej chwili przywodziła na myśl chorych na argyrię, ale nie miała niebieskiego odcienia – była srebrna i połyskująca. Miałem ochotę wyciągnąć rękę i dotknąć delikatnych policzków o ostro zarysowanych kościach. Przesunąć palcem po pełnych, ale nie nadmiernie, ustach. Dotknąć szyi.
Syrena wynurzyła się bardziej, wspierając na krawędzi fontanny, i ujrzałem jędrne, krągłe piersi o ciemnych, niewielkich sutkach.
Uśmiechnęła się leciutko, odsłaniając zęby na tyle, że ujrzałem kły, odrobinę większe i ostrzejsze niż ludzkie, zdradzające mięsożercę.
Nagle przekrzywiła głowę i popatrzyła na mnie ostrożnie, po czym wskoczyła do wody. Długi ogon machnął, lekko rozchlapując wodę.
– Piękna, prawda? – zapytała cicho Maria.
Rozejrzałem się. Niektórzy z gości pokazywali nas palcami, zaśmiewając się. Najwyraźniej znowu stałem się obiektem docinków.
– Czy one... – zawahałem, nie wiedząc jak zadać pytanie.
– Czy są inteligentne? Tak. Samoświadome? Jak najbardziej. Czy mówią? A i owszem. – Maria odpowiedziała na wszystkie moje niewypowiedziane pytania hurtowo. – Ale rzadko.
Popatrzyła na mnie z uśmiechem.
– Musisz uważać, Herbercie. Patrzenie w ich oczy powoduje straszliwą chorobę.
– Chorobę?
– Tak jest, chorobę. Łatwo zapaść na beznadziejną, tęskną i nieuleczalną miłość.
Uśmiechnąłem się.
– Spróbuję uważać.
Ale wtedy z wody wynurzyły się wszystkie trzy i przyjrzały mi się badawczo.
Trzy takie ślicznotki to było dla mnie zdecydowanie za dużo. Zamknąłem oczy i, nie wiedzieć czemu, pomyślałem o Ochrze, Sepii i Fuksji.
Znowu trzy.
Syreny zanurkowały, ale tylko po to, by po chwili wyskoczyć z wody i usiąść na brzegu fontanny.
Ludzie spojrzeli zaciekawieni.
A syreny zaśpiewały.
Pieśń nie miała słów. A przynajmniej ludzkich słów. Czyste dźwięki popłynęły przez salę, orkiestra urwała w pół taktu, tańczący znieruchomieli, wszystkie twarze zwróciły się w naszą stronę. Królowa uniosła się w łożu i patrzyła z rozchylonymi ustami.
Pieśń zdawała się mówić o smutku. O miłości, tęsknocie i przywiązaniu. O tym, jak ciężko wybaczyć zdradę i naprawić zaniedbanie. Jak nienawiść zamienia się w przyjaźń, a miłość w wierność.
A potem śpiewały o mieście, o jego mieszkańcach, o życiu pełnym pośpiechu i wyrzeczeń. O smutnym losie, o nadziei, o niepoddawaniu się do samego końca i o walce z piętrzącymi się przeszkodami. Słyszałem w tym śpiewie słoneczny dzień i szum fal. Słyszałem stukot kół tramwajowych i radosne głosy dzieci w parku, szepty zakochanych i krzyki zwaśnionych. Różne rzeczy słyszałem...
Nie wiem, jak długo trwała pieśń. Nikt chyba nie potrafił ocenić upływu czasu. Syreny śpiewały coraz ciszej, głosy opadały, stawały się coraz słabsze, aż na koniec dobiegły moich uszu trzy niegłośne pluśnięcia.
Cisza dzwoniła w uszach, chociaż wydawało się, że śpiew ciągle jeszcze rozbrzmiewa w sali.
Potem ktoś zaczął klaskać. Jak wichura zerwały się ogłuszające brawa, a uradowani ludzie pokrzykiwali hałaśliwie.
Byłem trochę zaskoczony. Ten występ był naprawdę poruszający, ale aż do tego stopnia?
Spojrzałem na stojącą obok Marię. Miała łzy w oczach i uśmiechała się smutno.
– Oj, ty chyba widziałeś syrenę, Herbercie – wyszeptała. – I to tę jedyną. Strażniczkę.
– Co się stało? – zapytałem. – Dlaczego to wzbudziło tak silne emocje?
– Syreny nie śpiewały już od ponad stu dwudziestu lat.
– Dlaczego?
– Kto wie? Może nie miały dla kogo śpiewać. Ich śpiew przynosi podobno szczęście i pomyślność. Ci, którzy postanowili przyjść na bal później, będą tego żałować do końca życia.
Zauważyłem, że zrobiło się zamieszanie, wszyscy zapragnęli nagle przysunąć się bliżej fontanny. Przez tłum przepchnął się jeden z paziów Złotej Królowej i zaprosił mnie gestem w stronę jej łoża.
Królowa nie leżała już w kuszącej pozie, lecz stała na podwyższeniu. Na sali zapadła cisza.
– Chciałam ci serdecznie podziękować, Herbercie, za tę niespodziankę. Syreny znów zaśpiewały i sprawiła to twoja obecność. Wszyscy jesteśmy ci wdzięczni.
Królowa powiodła ręką wokół i dojrzałem, jak głowy zgromadzonych pochylają się w pokorze.
– W zamian ofiarowuję ci jedno życzenie. Może być to prośba, zadanie lub rzecz. Kiedy tylko będziesz potrzebował.
Wzbudziło to cichy szmer podziwu, który przelał się przez salę i ucichł tak szybko, jak się pojawił.
Skłoniłem się.
Złota Pani klasnęła w dłonie, a orkiestra jakby przebudziła się z kamiennego snu. Zaśpiewały smyczki i klawisze, muzyka runęła w uszy skocznym rytmem mazurka.
Królowa wróciła na łoże.
Poczułem puknięcie w ramię. Z drugiej strony podjechał mi pod nos kieliszek.
– Proszę, proszę. A niby wydawało się, że umie tylko sarkać na dworską kuchnię – rzucił żartobliwie Tobiasz. – A tu nagle nie dość, że tresuje syreny, to jeszcze zbiera nagrody od Królowej. I to nieograniczone czasowo i terytorialnie.
– Zatańczysz ze mną, Herbercie? – Maria chwyciła mnie pod ramię.
– Nie wiem, czy umiem to tańczyć – skrzywiłem się. – A nie chciałbym się po raz kolejny kompromitować.
– Nie wierzysz chyba, że ktokolwiek teraz uśmiechnie się do ciebie krzywo? – Maria roześmiała się. – Chodź! Zatańczymy, nim odbiorą mi cię młodsze, a te już się kręcą wokół jak sępy nad padliną.
Nie zauważyłem, żeby ktokolwiek się koło mnie kręcił, ale postanowiłem nie dyskutować. Dopiłem wino duszkiem. Oddałem pusty kieliszek Tobiaszowi, który zasalutował nim do mnie, a potem opróżnił swój.
– Czy on się za szybko nie upije? – zapytałem jeszcze Marii.
– Ależ oczywiście, że tak. A potem wytrzeźwieje. A cykl ten będzie powtarzał, póki bal się nie skończy.

Wciągnęła mnie na parkiet i zawirowaliśmy.

poniedziałek, 30 maja 2016

"Współczesna czarownica" Deborah Blake

Kim jest czarownica? Większość osób z przyzwyczajenia odpowiedziałaby, że to starsza pani, latająca na miotle i zamieniająca bogu ducha winnych ludzi w żaby. Taki obrazek przedstawiają nam bajki i legendy, jednak pod tym pojęciem można znaleźć więcej niż jedno znaczenie. Obecnie nazywają się tak (i robią to same!) osoby, nie tylko kobiety, których wyznanie ma swoje źródło w wierzeniach pogańskich. Oznacza to między innymi kontakt z naturą – nie tylko w kwestii zdrowego jedzenia czy też ruchu na świeżym powietrzu, ale przede wszystkim związane z tym przeżycia duchowe. Życie zgodne z rytmem przyrody, dostosowane do potrzeb i sytuacji życiowej, daje możliwość głębszego odczuwania otaczającego nas świata, świadomość wsparcia w trudnych chwilach życia, a także pełniejszego wpływu na mające nadejść wydarzenia. Przede wszystkim jest to jednak piękna i oparta na własnej intuicji nauka, jak być dobrym, szczęśliwym człowiekiem. Brzmi dziwne?

Książka Deborah Blake „Współczesna czarownica” przedstawia kwestię wiary pogańskiej (a także różnych jej odłamów) bardzo rzeczowo, ograniczając się do samych jej podstaw. Podzielona na jedenaście rozdziałów, wyjaśnia dokładnie, czym jest czarostwo, jaka jest jego historia, omawia zmiany w jego postrzeganiu na przestrzeni czasu oraz, w szczególności, jakie są możliwe drogi, by zostać czarownicą. Okazuje się, że wcale nie jest to tak trudne czy skomplikowane, jak się wydaje, a tańce nago w świetle księżyca nie są obowiązkowe – choć, oczywiście, jeśli ktoś się w tym dobrze czuje, to droga wolna. Autorka w subtelny sposób wykłada czytelnikowi (zwracając się wprost do osoby czytającej na „ty”), jak wiele jest możliwych dróg oraz w jaki sposób znaczną większość jego elementów można dopasować do swojego stylu życia i preferencji.

Oprócz oczywistych podstaw, poznamy też użytkowe oblicze codziennej magii. Deborah Blake twierdzi, że obecność Boga i Bogini można poczuć, wykonując każdą zwykłą, domową czynność, na przykład: do potraw wystarczy dodać ziół i wypowiedzieć zaklęcie, służące zdrowiu osób, które mają je spożyć, wyszyć ochronną runę na wewnętrznej stronie bluzki dziecka bądź też wykorzystać wieczorną kąpiel do oczyszczenia się ze złej energii zgromadzonej w ciągu dnia. Wszystkie te zagadnienia rozważa na dwa sposoby: najpierw teoretycznie, w ramach indywidualnego doboru i opracowania własnej metody postępowania, później praktycznie, podając przykłady zaklęć czy też czynności. Miłym dodatkiem są też przytoczone wypowiedzi osób na temat ich początków, a wśród nich znajdziemy między innymi znaną już czytelnikom tego bloga Melanie Marquis.

Świetnym uzupełnieniem książki jest rozbudowana bibliografia dodana na zakończenie. Jak zaznaczyła autorka, ta pozycja ma stanowić jedynie krótki poradnik „jak zacząć”, będąc bardziej punktem zachęcającym do dalszych poszukiwań, jeśli okażą się konieczne, niż kompletnym dziełem na zadany temat. Muszę przyznać, że w tej mierze odczułam też pewien niedosyt: w treści można znaleźć wiele odnośników do literatury ze wskazaniem owej bibliografii właśnie, jednak takiego odczucia może nie doświadczyć w ogóle czytelnik nie obeznany zbyt dobrze z tematem, a do takich właśnie osób wydaje się być przygotowana „Współczesna czarownica”.

Dlatego też książkę ową polecam każdemu, kto chciałby się zapoznać z wierzeniami pogańskimi, a nie miał jeszcze z nimi kontaktu, może poza pobieżnym zapoznaniem z medialnym obrazem całości. Stanowi ona poradniczek krótki, przejrzysty, pisany przystępnie i zachęcająco, z wyjaśnieniem podstawowych zasad i uwzględnieniem tego, jak są widziane osoby wyznające wiarę pogańską przez otoczenie oraz jak wiele z tego postrzegania zależy od postawy własnej. Krótko mówiąc, jeśli się wahasz, bo wydaje ci się, że to wszystko zbyt dziwne i za trudne, przeczytaj „Współczesną czarownicę” – od razu zmienisz zdanie.

Za możliwość przeczytania książki dziękuję wydawnictwu Illuminatio.

Dane ogólne:
Tytuł oryginału: Everyday Witchcraft. Making Time for Spirit In a Too-Busy World
Autor: Deborah Blake
Wydawnictwo: Illuminatio
Rok wydania polskiego: 2015
Liczba stron: 256


sobota, 21 maja 2016

"Niebezpieczne kobiety" George R.R. Martin, Gardner Dozois

Wokół zbiorów opowiadań opatrzonych nazwiskiem George’a R.R. Martina chodziłam przez długi czas, przeglądając je podczas wizyt w księgarniach, poczytując trochę, głaszcząc okładki i odkładając. Obiecywałam sobie, że kiedyś będą moje. Wiązało się to z oczekiwaniami, że w tomach o tak interesującej tematyce (a mówię tu zbiorczo o wszystkich wydanych dotąd w Polsce przez Zysk i S-ka) na pewno znajdę coś dla siebie. „Niebezpieczne kobiety” miały być pod tym względem pozycją specjalną, jako że cierpię na stały niedobór postaci kobiecych, które byłyby nie tylko dobrze opisane, ale i konkretne, charakterne, sensowne i, przede wszystkim, niestereotypowe. Czy znalazłam chociaż trochę z tego gdzieś na niemal tysiącu stron tego tomiszcza, wśród dwudziestu jeden opowiadań różnych autorów? Przyjrzyjmy się rzeczy nieco bliżej.

Antologię otwiera tekst Joego Abercrombie o tytule „Też mi desperado”. Poznajemy w nim Płoszkę – młodą złodziejkę, która gdzieś na dzikim zachodzie ucieka z ukradzionym workiem pieniędzy przed wystawionymi do wiatru towarzyszami. Jest to opowiadanie z najszybciej rozgrywającą się akcją, największą ilością starć – ale też i jedno ze słabszych, mimo że poprawne warsztatowo. Problemem są w nim bohaterowie, stanowiący, jak zwykle to zjawisko nazywam, personalizację jednej cechy. Sprytny, okrutny i głupi – tu mamy trzy osoby, nie opis jednej. A bohaterka? Taka sobie. Nie nazwałabym jej niebezpieczną, bo zagrozić za bardzo nikomu nie potrafi, a wszelka jej pomyślność jest wynikiem szczęśliwego zbiegu okoliczności, nie celowego działania.

Megan Abbot w opowiadaniu „Moje serce też jest złamane” opisuje rodzinę, której w dziwnych okolicznościach zaginęło dziecko. Para zgłaszają zniknięcie małej Shelby na policję, opisując wszystkie okoliczności: wizytę Lorie w kawiarni, spotkanie ze znaną z widzenia kobietą, a także brzemienną w skutki chwilę nieuwagi, gdy nagle wszystko się zmienia. Niestety, Lorie nie pamięta nazwiska kobiety, nagrania z kamer i zeznania pracowników lokalu świadczą przeciwko niej, a ojciec dziecka zaczyna sobie przypominać niepokojące opowieści żony z dawniejszych czasów… Ten kryminał łamane na thriller żywo przypomina pewne bardzo medialne zaginięcie innej małej dziewczynki, tym bardziej, że i główną bohaterkę zaczynają śledzić paparazzi, z czasem doszukując się w jej zachowaniu oznak wskazujących na to, że ona sama jest winna zniknięcia dziecka. Prawda jest jednak jeszcze bardziej mroczna i zaskakująca… Tak, to opowiadanie podobało mi się bardzo, mimo początkowego niesmaku wywołanego pozorną zbieżnością z prawdziwymi wydarzeniami z Polski sprzed paru lat.

„Pieśń Nory” Cecelii Holland to już tekst typowo historyczny. Rok 1169. Nora, córka króla Anglii Henryka II dorasta w trudnych warunkach: jest świadkiem ścierających się ambicji ojca i matki, a także nieustających walk pomiędzy głową państwa a zwierzchnikami kościoła. Największym jej zmartwieniem jest jednak los rodzeństwa, stopniowo rozdzielanego i wywożonego w różne strony świata, a także mała Alais, przyszła żona brata, która dołącza do dworu. Opowiadanie jest krótkie i pisane lekkim, przyjemnym językiem, mam jednak wątpliwości co do jego zgodności z tematem. Gwoździem do trumny będzie wyraźna niekompletność tekstu – wydaje się wyrwanym z kontekstu fragmentem – i przesadny dramatyzm przy opisywaniu zwyczajnych nawet sytuacji.

„Dłonie, których nie ma” to dzieło kolejnej z autorek, których dotąd nie znałam, czyli Melindy Snodgrass. Podporucznik Tracy Belmanor, korzystając z chwili wytchnienia od napiętej sytuacji w jednostce, relaksuje się w miejscowej spelunie, gdzie natrafia na wyraźnie zaniedbanego mężczyznę. Niezbyt widzi mu się kontakt z kimś takim, jednak gdy ten zaczyna opowiadać co go spotkało i kim naprawdę jest, decyduje się zostać i posłuchać. Opowiadanie w opowiadaniu – taki zabieg wydaje się interesujący, jednak autorce niezbyt powiodło się zakończenie, które, ponownie, wydaje się urwane w dość znaczącym momencie. Całość wynagradza bohaterka – połowicznie, bo o niej wiadomo zdecydowanie za mało! – jest jednak klasyczną femme fatale, stereotypową w swej roli, ale z dobrze i ciekawie ujętym charakterem. Co do męskiej części pani Snodgrass nie miała już tak dobrej ręki – panowie są wyjątkowo mało wiarygodni. Bo w końcu który mężczyzna, spędzając noc w klubie, zastanawia się jak będą wyglądały tyłki kobiet po paru godzinach siedzenia na twardym?

„Bombowe laski” Jima Butchera to tekst nawiązujący do książek z cyklu Akta Dresdena. Nie znajdziemy w nim jednak tytułowego bohatera, a jego uczennicę, Molly, która ma za zadnie odnaleźć pewnego zaginionego sukkuba. Jak można się domyślić, bez komplikacji się nie obejdzie, a osobnicy wielu różnych ras, w tym takich, które mają wobec ludzi zamiary czysto destrukcyjnej natury, to tylko wierzchołek góry lodowej. Jeśli ktoś nie czytał książek Butchera (jak ja) to może znaleźć w tym opowiadaniu dwie rzeczy: po pierwsze, wielką zachętę do ich przeczytania, jako że jest to bardzo klimatyczne urban fantasy; po drugie: ogromny spoiler. Bohaterka jednak na plus – wreszcie jedna w miarę spełniająca moje oczekiwania.

Jednym z moich ulubionych historii z tej antologii jest zdecydowanie „Raisa Stiepanowa” Carrie Vaughn. Opowiada historię młodej pilotki latającej na rosyjskim froncie w czasie drugiej wojny światowej. Główna bohaterka, poza tym, że zdobywa kolejne odznaczenia w rankingu jednostki, przeżywając bardzo fakt, że młoda i ładniutka koleżanka jest od niej lepsza, ale ma też własne, prywatne sprawy – jej brat, walczący w na froncie, został uznany za zaginionego. Dla władz oznacza to zdradę, a dla Raisy – utratę reputacji i być może miejsca w formacji. To opowiadanie mogę z czystym sumieniem polecić – jest piękne, pełne akcji i emocji, a bohaterka wyjątkowo „swoja”.

„Zapasy z Jezusem” Joe R. Lansdale to historia opowiedziana z punktu widzenia nastolatka, który, nowy w biednej dzielnicy, jest regularnie bity i okradany przez miejscowych cwaniaczków. Pomaga mu pewien staruszek, który okazuje się być byłym bokserem. Zgadza się nauczyć młodego Marvina paru sztuczek i opowiada mu o swoim życiu: raz na pięć lat stacza walkę ze swoim rywalem, a ten, który wygra, może spędzić kolejne pięć lat z pewną pięknością… No dobrze, ten tekst, chociaż prymitywny i okrutny, ma swój urok. Gorzej z bohaterką. Wiemy o niej niewiele, jest miejscową „seksbombą”, która podobno rzuca na mężczyzn czary. Kompletnie nie trafia do mnie jej przeerotyzowana, płytka postać, nie posiadająca żadnych własnych cech poza cielesnością.

„Sąsiedzi” Megan Lindholm to historia bardzo statyczna, spokojna i nastrojowa, chociaż posiada i momenty dramatyczne. Sarah, starsza kobieta, która mieszka sama w rodzinnym domu, jest świadkiem zniknięcia sąsiadki, Lindy. To ją odwiedza kobieta – w kapciach, z plecaczkiem Hello Kitty, obwieszona lampkami, opowiadająca coś o podróży… Po czym odchodzi, nie wracając już do rodzinnego domu. Sarah wydaje się, że kolejnej nocy widzi z okna mężczyznę z jej plecakiem, który kijem baseballowym próbuje wybić szybę w stojącym przy drodze aucie. Policja zawiadomiona rano nie znajduje jednak żadnych śladów, nie wierzy też podejrzeniom Sarah, że włamywacz mógł mieć coś wspólnego ze zniknięciem Lindy. To naprawdę ładny, dobrze napisany tekst, a chociaż brak w nim kobiety naprawdę „niebezpiecznej”, nie żałuję spędzonego przy nim czasu.

Kolejne opowiadanie, „Wiem, jak je wybrać” Lawrence Block, to znowu przykład historii z zagadką kryminalną w tle, ponownie pojawia się też w nim archetyp femme fatale. Trudno powiedzieć coś o fabule, może poza „mężczyzna spotyka kobietę w barze i razem jadą do hotelu”. Tak, jest aż tak proste. Ciekawym elementem w tej pozornie banalnej całości jest zetknięcie dwóch postaci o wyraźnie skrzywionej psychice.

„Cienie dla Ciszy w Lasach Piekła” Brandona Sandersona oceniłabym jako najmocniejszy punkt tej książki. Cisza, karczmarka żyjąca na skraju cywilizacji z dwoma córkami, jest kobietą o dwóch twarzach. W dzień rubaszna gospodyni, w nocy łowczyni głów, zarabia w ten sposób na życie i zapłatę haraczu dla miejscowych władz. Opowiadanie to kompletna przygoda, z własnym, ciekawie opisanym światem, żyjącymi w nim demonami i magią, które tworzą wyjątkowy, jak zazwyczaj to u Sandersona bywa, klimat.

W „Królowej na wygnaniu” Sharon Kay Penman wracamy do opowieści historycznych. Konstancja de Hauteville jest księżniczką sycylijską i żoną Henryka Hohenstaufa, króla Niemiec. Gdy przychodzi wieść o śmierci jej ojca, wraz z mężem wyrusza w drogę do rodzinnego domu, by przejąć należną jej koronę, zanim zrobi to nieślubny syn starego króla. Konstancja jest bohaterką ciekawą – bardzo kobieca i emocjonalna, potrafi też wykazać się rozsądkiem i twardością charakteru, trzymając w ryzach swoich ludzi pod nieobecność męża. Czy jednak jest niebezpieczna? Z tych wątpliwość tłumaczy się autorka w osobnym przypisie – co zrobiło na mnie dość niemiłe wrażenie – snując domysły na jej temat, niestety wszystkie te informacje nie należą do właściwego opowiadania.

„Dziewczyna w lustrze” Leva Grossmana to krótki tekst z akcją dziejącą się w szkole magii. Towarzystwo uczennic postanawia zemścić się na jednym z chłopaków za jego rzekome przewinienia, a strasząc go, niestety, same zostają solidnie przestraszone. To opowiadanie nie zrobiło na mnie wielkiego wrażenia – nudne i zalatujące Harrym Potterem aż do przesady, a niebezpiecznej kobiety po prostu brakło. Ściśle rzecz biorąc, brakło kobiety w ogóle, bo trudno tak określić którąś z psotnych dziewczynek.

Zupełnie inny klimat ma „Druga arabeska, bardzo powoli” autorstwa Nancy Kress. Gatunkowo można określić je jako postapokalipsę, a opowiada o grupce ludzi, których cała uwaga kręci się wokół kwestii przetrwania. Kobiety dzielą się na dwie grupy – płodne, których zostało niewiele, i zarażone wirusem, czyli bezużyteczne. Jest też pielęgniarka – osoba starsza, sprawująca pieczę nad resztą, a zwłaszcza nad młodymi dziewczynami. Część grupy jednak wymyka się spod kontroli… Nie mogę stwierdzić, bym była tym opowiadaniem zachwycona. Jego fabuła jest przeciętna, łączy w sobie kilka banalnych wątków, nie dając w rezultacie niczego nowego, pojawia się trochę niespójności, a całość ratuje jedynie postać Susan, będącej mentorką i niedocenionym autorytetem.

„Miasto Łazarz” Diany Rowland to znów kryminał, choć z elementami postapokaliptycznymi. Detektyw Danny Faciane prowadzi dochodzenie w sprawie trupa wyłowionego z kanałów. Trop prowadzi do klubu ze striptizem, gdzie jednak uwagę mężczyzny odwraca jedna z pracownic. No cóż, klasyka, wydawałoby się, ale włożona w bardzo ładnie napisane ramy miasta po upadku, którego powodem była nagła zmiana koryta rzeki. Fabularnie niestety słabe, bo motyw słodkiej striptizerki uwodzącej policjanta, który dla niej odwraca się od wszystkiego, co dotąd cenił, nie jest niczym szczególnie odkrywczym, a zakończenie tej historii nie przekonuje mnie w ogóle.

Miałam sporo nadziei co do tekstu Diany Gabaldon, która jest ostatnio autorką dość wziętą, głównie ze względu na cykl „Obca”. Jednak „Prawiczki”, które, zdaje się, jakoś miały do wspomnianej serii nawiązywać, nie przypadły mi do gustu kompletnie. Dwóch młodych panów, przydzielonych do eskorty pewnej cwanej żydówki i pięknie przez nią wyrolowanych w najstarszy na świecie sposób, nie zdobyło mojej sympatii. Nie otrzymał jej też styl pisania autorki – mimo paru zwrotów akcji dość statyczny, prosty i monotonny, niezbyt przystający do dramatyzmu sytuacji, zwłaszcza, że tutejsza niebezpieczna kobieta jest postacią wyłącznie epizodyczną.

Trochę lepiej na tym tle wypada „Piekło nie zna furii” Sherrilyn Kenyon. Jest to krótki tekst o wyprawie czwórki młodych ludzi do nawiedzonego przez ducha starej Indianki miejsca. Jedna z nich, Cait, jest szczególnie wrażliwa na obecność nadprzyrodzonych mocy, a jej indiańskie pochodzenie pozwala jej poznać nie tylko prawdziwą historię zmarłej, ale i pobudki kierujące towarzyszami. Całość, co prawda, strasznie zalatuje The Blair Witch Project w prostszym ujęciu, ma jednak pewien klimat i pisane jest w sposób nieprzesadzony, wiarygodny, a opowieść o spoczywającej w tym miejscu założycielce miasta ma sporo uroku. Gdyby tylko autorka odpuściła sobie cały stos banalnych myśli na końcu…

„Ogłaszając wyrok” S.M. Stirlinga wyróżnia się nieco konstrukcją i zastosowanym językiem. Opisuje społeczeństwo amerykańskie po zagładzie, które zebrało się w grupy i wróciło do kultu natury, zdecydowanie matriarchalnego. Poznajemy bohaterów w momencie przygotowań do pierwszego poważnego procesu – jeden z nowych członków grupy dopuścił się gwałtu. Przywódczyni musi zdecydować, jak poradzić sobie w tym zdarzeniem w małej, zamkniętej społeczności, by nie zachwiać delikatnej równowagi i zachować posłuch. Tekst jest pełen nawiązań do wierzeń celtyckich, na taki jest też stylizowany język wypowiedzi bohaterów, co specyficznie brzmi w postapokaliptycznej Ameryce.

„Imię Bestii” Sama Sykesa to tekst krótki i intrygujący, jako że zawarto w nim sporo niedopowiedzeń. Mówi o parze stworzeń, nazywających samych siebie sziktami, którzy uczą swoją córkę jak być jednym z nich. Problemem jest to, że dziecko wydaje się nie posiadać niezbędnych do przeżycia i typowych dla gatunku instynktów. Ta historia ma wiele uroku, ponury klimat i jest niejednoznaczna w kwestii moralnej oceny postępowania zarówno pozornie zimnej i drapieżnej Kalindris i jej partnera, wyobcowanego dziecka jak i wrogiego rodzaju, określanego mianem Bestii. Kto tu jest potworem?

Współczesnym akcentem w antologii są „Opiekunki” Pat Cadigan. Opowieść o siostrach, których matka znajduje się w domu opieki, w którym dzieje się coś niepokojącego nie brzmi może jak coś szczególnie nowego, jednak tym, co robi klimat opowiadania, są opisy relacji między obiema paniami. Jest między nimi dość spora różnica wieku i przyzwyczajeń, a jednak mieszkają razem i starają się jakoś ułożyć życie, kręcąc się wokół matki chorej na Alzheimera. A gdzie niebezpieczne kobiety? No cóż, są sprawczynie zbrodni. Mało? Mało. Ale i tak warto było przeczytać.

Opowiadanie Caroline Spector pod tytułem „Kłamstwa, które powiedziała mi matka” stanowi nawiązanie do innego tomu opowiadań – a nawet tomów, traktuje bowiem o świecie, w którym szerzy się wirus dzikiej karty. Michelle Pond jest asem – jedną z najsilniejszych osób obdarzonych mocą tworzenia baniek (coś jak kule pistoletu), jest też opiekunką małej dżokerki – przedstawicielki drugiej kategorii zarażonych, której wirus zniekształcił ciało. Tymczasem w mieście pojawia się as, potrafiący na jakiś czas kraść zdolności innych… Cóż, superbohaterowie i ich moce, kto lubi, ten się w tym odnajdzie.

Gwoździem programu i powodem, dla którego wiele osób sięga po tę antologię jest tekst G.R.R. Martina „Księżniczka i królowa albo Czarni i Zieloni”. Jest to część historii upadku dynastii Targaryenów, w tym przypadku walk księżniczki Rhaenyry i jej przyrodniego brata, Aegona, o koronę. Walki te doprowadziły do upadku wielu rodów, a także do zagłady smoków. Znajdziemy w tym opowiadaniu piękne opisy bestii, ich charakteru, procesu oswajania, starć podniebnych, niestety wszystko to pisane jest bardzo suchym i sztywnym językiem, przywodzącym na myśl raczej zapis w kronice niż opowiadanie, z rzadka przeplatane krótkimi dialogami.

Jak oceniam więc całość antologii? Pierwszą rzeczą, która rzuca się w oczy, jest fakt, że teksty są różnorodne pod względem gatunków, nie ograniczając się do fantastyki, co mnie zaskoczyło. W końcu hasło na okładce głosi „Femme fatale w świecie fantastyki!”. Prawdziwie niebezpiecznych kobiet nie ma tam jednak tak wiele, jak tego oczekiwałam, ale te, które są, skutecznie nadrabiają braki reszty. Wiem już też, że nie polubię się z twórczością Diany Gabaldon, z kolei Jima Butchera chyba powinnam zacząć czytać. Antologia wydana jest pięknie, opatrzona bardzo urokliwą, przyciągającą oko grafiką na okładce, a do każdego opowiadania dodano notę o autorze, dzięki czemu wiadomo mniej więcej czego można się spodziewać. Mankament jest jeden: absolutny i bolesny brak korekty. Zdania pytające bez pytajników, błędy, brakujące słowa, przecinki na końcach zdań zamiast kropek… to powszechne zjawiska w tym tomie. To wielka szkoda, bo widać, że bardzo przyłożono się do strony graficznej przedsięwzięcia, kosztem niestety takiego „szczegółu”, jakim jest poprawność samego tekstu. A więc, czytelnicy, jeśli was oczy nie bolą od napotykanych co chwila byków i nade wszystko potrzeba wam jakiejś miłej postaci kobiecej do podziwiania, polecam, bo mimo wszystko warto było poświęcić czas temu tomiszczu.

Dane ogólne:
Tytuł oryginału: Dangeorus Women
Autor: G.R.R. Martin i inni
Wydawnictwo: Zysk i S-ka
Rok wydania polskiego: 2015
Liczba stron: 956

czwartek, 19 maja 2016

Tajemnicza przesyłka, czyli coś jakby unboxing

Hej hej! Zazwyczaj nie poświęcam takim wydarzeniom notki na blogu, jednak tym razem postanowiłam zrobić wyjątek, żeby pokazać, jak się to wszystko odbywało... a działo się trochę.

Zaczęło się od konkursu. Na swoim autorskim profilu Marcin Jamiołkowski dał swoim czytelnikom zadanie: mieli oni odnaleźć ukryty gdzieś w "Okupie krwi" numer telefonu, pod który Herbert Kruk dzwonił, by skontaktować się z Zezelem, i wysłać na ten numer smsa. Faktycznie, numer był, ale nigdy nie pomyślałabym, że ktoś może umieścić w powieści numer faktycznie działający zamiast fikcyjnego! A jednak. Wiadomość wysłałam, dostałam odpowiedź, książka miała powędrować do mnie <3

A więc dzisiaj przyszła. Pozornie zwykła, brązowa koperta, a w środku...


Paczuszka zawinięta w papier, owinięta sznurkiem, zapieczętowana... ładne! No to rozbieramy dalej...


What the...
Hmm. Lniana (?) tkanina i kolejny sznureczek. Toś nam, autorze, załatwił poprawę humoru na początek dnia ;D

Rozpakowujemy i...


Gapi się! O.O


Mała, czarna książeczka, elegancka, zgrabna. "Migawki" to zbiór opowiadań - publikowanych już w różnych miejscach w sieci, ale po raz pierwszy zebranych w jednym miejscu, i to na papierze! Wydane zostały, jak głosi nota autora, w liczbie szesnastu sztuk, można więc powiedzieć, że trafił mi się prawdziwy czarny, ekhm... biały kruk.

Zerknijmy do środka, a co! Wymaga to pokonania jeszcze jednego zabezpieczenia - naklejki z kłódką.
(Zerwałam, nie przecięłam w zaznaczonym miejscu, bunt!)


Czy w trakcie pakowania tomików ucierpiał jakiś kanarek?


(Dla Alicji. Czyli że dla mnie. Widzisz, Łotru? -Tiaa... Przepraszam, nie mogłem się powstrzymać... -DŁ)

Dedykacja, list i tajemnicze słówko*, a do tylnej okładki dodatkowo przyklejona zakładkowa wstążeczka i Migawkowy Certyfikat Autentyczności. Cudeńko! A, Panie autor, marginesy są ok! (;

* Ludziska, sprawa jest! Każdy egzemplarz ma jedno takie słowo. Zwracam się więc do reszty - dajcie znać, jakie jest u was!
Ja mam numer 13 - "dysponując" (;

Dziękuję autorowi za książkę i chwilę przedniej zabawy przy jej odpakowywaniu.

Łotr, paskud, uzurpował sobie już prawo do pierwoczytu, i się z tomikiem rozprawił, podśmiechując się pod nosem często a gęsto, zabieram się więc i ja.

środa, 18 maja 2016

Ta inna przyszłość - "Peryferal" Williama Gibsona

William Gibson to niezwykły facet. Częstotliwość jednej książki na dwa-trzy lata to nie jest przecież najlepszy wynik – ba, uznać to za "taki sobie średni" wynik byłoby grubą przesadą! - a mimo to uważa się go za ojca dwóch wielkich i ważnych dziś nurtów fantastyki naukowej, zarówno cyberpunku (Johnny Mnemonic, Neuromancer i kilka innych), jak i steampunku (Maszyna różnicowa). Pisze rzadko, ale kiedy już coś napisze, to zazwyczaj jest coś odkrywczego i niesamowitego. Co jest jeszcze dziwniejsze z uwagi na to, że jego styl pozostawia przecież wiele do życzenia: narracja skacze dowolnie i swawolnie z wątku na wątek, a natłok informacji jest tak duży, że ciężko odróżnić to, co jest istotne od tego, co stanowi wyłącznie kosmetykę. To żywy dowód na to, że można być jednocześnie pisarzem genialnym i w najprzyziemniejszy sposób kiepskim, co w żaden sposób nie będzie się wykluczać. Nie powinno więc dziwić, że kiedy tylko usłyszałem, że kolejną pozycją w cyklu "Uczta Wyobraźni" będzie jego najnowsza powieść, "Peryferal", natychmiast zapragnąłem po nią sięgnąć.

Niedaleka przyszłość. Kryzys gospodarczy i parę wojen sprawiły, że w obecnych Stanach Zjednoczonych jedyny biznes, który dobrze się trzyma, to produkcja i handel narkotykami. Na tle takiej ponurej rzeczywistości poznajemy Fisherów – dwójkę rodzeństwa. Starszy brat, Burton, jest byłym komandosem, inwalidą wojennym, który nosi trwałe psychiczne blizny po służbowych implantach. Młodsza siostra, Flynne, za dnia pracuje w Hefty Mart, rodzaju sklepu, który dzięki technologii druku 3D produkuje i sprzedaje przedmioty codziennego użytku – w nocy zaś bierze udział w nielegalnych grach sieciowych typu virtual reality jako profesjonalistka pod pseudonimem "Kruchy Lód". W czasie jednego z takich zleceń staje się świadkiem brutalnego morderstwa, zaś wkrótce potem kontaktują się z nią nieznajomi, którzy wyjaśniają, że gra wcale nie jest grą, a... transmisją z odległej, katastrofalnej przyszłości, w której bogacze toczą ciągłą walkę o władzę w opustoszałym Londynie – teraz tylko od Flynne zależy, czy tożsamość sprawcy zostanie odkryta.

Już od samego początku widać, że "Peryferal" jest książką noszącą typowe znamiona twórczości Gibsona – składa się z ponad setki krótkich rozdziałów, w których narracja przeskakuje pomiędzy dwiema różnymi rzeczywistościami: niedaleką przyszłością, zamieszkiwaną przez Burtona i Flynne, a przyszłością odległą, po masowej zagładzie rodzaju ludzkiego, gdzie pozostali bohaterowie próbują namierzyć sprawcę morderstwa, które widziała Flynne. To, w połączeniu z tendencją Gibsona do tworzenia barwnych scen, w których zupełnie nic nie sugeruje, które informacje są ważne dla fabuły sprawia, że w lekturze bardzo łatwo się zgubić. Jeśli jednak zdołamy przebić się przez tę grubą skorupę i nawiązać łączność z autorem, zacząć nadawać na takich samych falach jak on, odkryjemy, że trzymamy w rękach kawał dobrej powieści detektywistycznej, ze świetną, choć dość klasyczną intrygą, zupełnie nietypową konstrukcją świata przedstawionego i masą ciekawie zrobionych postaci.

Właśnie, bohaterowie. Tutaj sprawa jest co najmniej interesująca, bo w żadnym miejscu nie zadano sobie trudu, aby jakoś szczególnie dokładnie ich zarysować – wiemy o nich tyle, ile napisano, to znaczy niezbyt wiele, choć każdy z nich posiada jakąś jedną albo dwie cechy odróżniające ich od reszty – a mimo to, w miarę jak czytelnik oswaja się z książką, każdego z nich zaczyna się w jakiś sposób... czuć. Trudno to wyjaśnić, ale na samym końcu sprawia, że naprawdę trudno się z nimi rozstać. Przykładem niech będzie Conner, kolega Burtona z wojska - z ich dwóch miał zdecydowanie mniej szczęścia, stracił bowiem nogę, przedramię jednej oraz wszystkie palce drugiej ręki. Przykuty do czegoś pomiędzy wózkiem inwalidzkim a motocyklem obwieszonym zautomatyzowaną bronią spędza wieczory na jeżdżeniu po ulicach i szukaniu zaczepki. Z początku wydaje się niebezpiecznym szaleńcem, jednak z biegiem czasu ukazuje bardziej ludzką twarz – lekko zwichrowanego, jednak w gruncie rzeczy sympatycznego gościa z ciut absurdalnym poczuciem humoru.

Wspomniałem o świecie przedstawionym – a ukazano go w niesamowicie nastrojowy, wciągający sposób. Klimat budują właśnie takie drobne smaczki, o których Gibson wspomina mimochodem: przyczepa campingowa zalepiona pianką z polimerów, przez co wygląda bardziej jak gniazdo os niż ludzkie mieszkanie, wózek inwalidzki przypominający czołg, hełm do virtual reality nazwany lapidarnie "koroną królewny Śnieżki" czy prowokujący zachowania psychotyczne gaz bojowy o slangowej nazwie "dobra zabawa" – niby nic, a jednak sam rysuje się przed oczami obraz świata niedalekiej przyszłości, gdzie wszystko, ale to absolutnie wszystko ma się ku jak najgorszemu. Świetnie kontrastuje to z tą drugą przyszłością – z piękną zabudową londyńskiej starówki, wszechobecnym przepychem, czystością i bogactwem – światem, w którym za artystkę uchodzi kobieta tatuująca sobie całe ciało, a potem w czasie rutynowego zabiegu kosmetycznego zdzierająca z siebie naskórek w jednym dużym kawałku, kolejnym do kolekcji. Albo takim, w którym można sobie pozwolić na zamieszkanie w "strefie cosplayu" – wydzielonej dzielnicy, w której żyje się tak, jak przed setkami lat, gdzie zakaz wjazdu lub wlotu mają wszelkie nowoczesne pojazdy i obowiązuje ścisły, zgodny z realiami dresscode.

Podsumujmy. Czy "Peryferal" rzeczywiście jest powieścią tak wybitną jak najgłośniejsze dzieła jego twórcy? Z pewnością nie, choć pojawia się tu kilka świeżych, odkrywczych myśli. Czy jest powieścią dobrą? To zdecydowanie kwestia gustu – ja czytając go bawiłem się przednio, zdaję sobie jednak sprawę z tego, że taka forma opowiadania historii nie dla każdego okaże się możliwa do zniesienia. To może inaczej: czy warto przeczytać "Peryferala"?

Na to pytanie odpowiedzieć mogę wyłącznie twierdząco.

Dane ogólne:
Tytuł oryginału: Peripheral
Autor: William Gibson
Wydawnictwo: MAG
Seria wydawnicza: Uczta Wyobraźni
Rok wydania polskiego: 2016

Liczba stron: 512

wtorek, 17 maja 2016

Wiosenny tag książkowy

http://www.custode.com/
Dobry! Wiosna w pełni, trzeba się spieszyć z wiosennymi notkami, zanim zdąży zmienić się w lato. O mało się tak nie stało, bo nominacja do Wiosennego Tagu Książkowego została zapomniana już kolejny raz, pomimo upomnień ze strony Karoliny z bloga Zwiedzam Wszechświat. Z miesięcznym poślizgiem bierzemy się więc za odpowiadanie na zadane tematy (;

piątek, 13 maja 2016

Poszukiwacze Zaginionej Bransoletki - "Żałobne Opaski" Brandona Sandersona


Ze wszystkich tych rzeczy, które najbardziej cieszą mnie w czytaniu fantastyki, jedną z najważniejszych jest obserwowanie, jak twórca rozwija stworzony przez siebie świat i bohaterów. Naprawdę mało jest pisarzy-fantastów, którzy potrafią robić to w sposób przekonujący i taki, który przykuwa uwagę na dłużej – wielu wypala się po pewnym czasie, albo domykając opowieść, zanim zdążą na dobre ją zepsuć, albo, co jest gorsze, ciągnąc ją dalej na siłę, w imię kolejnej wierszówki. Potrzeba nie lada finezji, by stworzyć dłuższy cykl, który od początku do końca będzie po prostu warty przeczytania, dlatego autorów, którzy porywają się na coś tak złożonego, darzę szczególnym szacunkiem. Być może to dlatego tak lubię serię o Scadrial, tę, która rozsławiła Brandona Sandersona na światową skalę – chociaż to dopiero sześć książek, mamy tu grubo ponad trzysta lat historii świata, z jego bardzo gwałtowną ewolucją oraz prawami natury, które, chociaż z góry określone i przewidywalne, wciąż są w stanie zaskoczyć czymś nowym. I chociaż do najnowszej jego części, "Żałobnych Opasek", podchodziłem z narastającą dozą obawy, czy aby nie nastał ten moment, w którym dobre pomysły uległy wyczerpaniu, choć pozostało jeszcze mnóstwo do opowiedzenia... Kurczę, powiem to wprost – widzieliście kiedyś minę, jaką robi naprawdę gruby dzieciak, kiedy wpuszczają go do takiego fastfoodu, którego maskotką jest klaun i mówią "bierz, co chcesz"? Podobno taką miałem w czasie lektury. Banan od ucha do ucha.

czwartek, 12 maja 2016

"Roland" Stephena Kinga

Na mojej półce, oznaczonej „do pilnego przeczytania, kiedyś” widniała od dłuższego czasu pozycja (lub dwie, ewentualnie osiem, ps.: to prawda), kusząca pod paroma względami. Po pierwsze, jako książka gorąco polecana przez partnera, musiała się w końcu znaleźć w moich rękach – po prostu nie dałabym rady przeżyć życia, jeśli chociaż nie spróbowałabym się z tym zapoznać. Nie trzeba było jednak używać siły – drugim argumentem za sięgnięciem wreszcie po „Mroczną Wieżę” Kinga, bo o tym cyklu mowa, był sam opis, zapowiadający wyjątkowo intrygujący klimat w historii, z którą spędzę więcej czasu. Nic dziwnego więc, że zdecydowałam się na nią dopiero wtedy, gdy uporałam się ze wszelkimi zaległościami, by móc zagłębić się w świecie wykreowanym przez Kinga, nawet jeśli oznaczałoby to połknięcie za jednym zamachem wszystkich tomów, jeden po drugim. Teraz, gdy jestem już po lekturze „Rolanda”, muszę przyznać mimo wszystko, że wrażenia, w przeciwieństwie do oczekiwań, mam dość mieszane.

czwartek, 5 maja 2016

Crash Space #2 - Lis: Gra Karciana

Seria komiksów o Gabrielu "Lisie" Majewskim zarówno mnie, jak i Vyar zdecydowanie przypadła do gustu, a o jej niezwykłości może świadczyć fakt, że żadne z nas nie było do tej pory fanem klimatów superbohaterskich. Nic więc dziwnego, że kiedy tylko w eter poszła informacja o planowanej grze karcianej na jej motywach, nie mogliśmy się doczekać dnia jej premiery. Dziś, po prawie dwóch tygodniach zapamiętałego rąbania w karcianego "Lisa", nadszedł czas, abyście i Wy mogli się w końcu dowiedzieć dowiedzieć – czy było na co czekać.

wtorek, 3 maja 2016

Crash Space #1 - Android: Netrunner LCG - recenzja

Moja prywatna wojna z korporacją Jinteki trwa od dwóch tygodni. Jestem jednak pewien, że skończy się jeszcze tej nocy. Zaufane źródła donoszą, że spora porcja danych pojawiła się dziś rano na jednym z ich serwerów, a potem ktoś pracował przy niej przez cały dzień. Jeśli zaśpię, wykonają swój ostatni ruch i będzie za późno, by cokolwiek dało się jeszcze zrobić. Muszę dobrze zaplanować całą akcję.
Wieczór zastaje mnie w Wyldside – klub może i nie cieszy się najlepszą reputacją, ale dokładnie to mi odpowiada. Idealne miejsce, by pozbierać rozsypane myśli. Wypijam dwa piwa, kończę paczkę fajek, trochę tańczę i prawie daję się wciągnąć w bójkę, a kiedy wracam do domu, moje ostatnie dzieło właśnie kończy się kompilować.
Pasożyt. To prezent dla operatora po drugiej stronie kabla. Mam nadzieję, że mu się spodoba.

poniedziałek, 2 maja 2016

More Books! #14 Kwiecień - Maj '16, czyli dużo dobrej fantastyki i karcianki

Blog trochę poleżał odłogiem - ostatnie dwa tygodnie były dość intensywne, głównie ze względu na zajęcia z Prawdziwego Życia (R), jednak wraz z nadejściem majowego weekendu czas byłby ponadrabiać straty. Co prawda recenznecko nie było tak źle - chociaż większość z naszych sił wędrowała do portalu Konwenty Południowe, i jeszcze sporo powędruje, ale o tym zaraz...
Pogoda mieszana, a więc głowa meteoropaty przez większość czasu wydaje się być wypełniona watą i to aż po brzegi, co sprzyja długiemu wylegiwaniu się w łóżku, ale czytaniu i innym zajęciom wymagającym myślenia już niekoniecznie. Na szczęście, nie jest tak przez cały czas, więc zaległości czytelnicze nadrabiają się ciągle, odkąd zluzowaliśmy trochę z ilością egzemplarzy recenzenckich. Zaraz i tak narobią się kolejne, a oto dlaczego...