sobota, 18 lipca 2015

Magia wraca do Warszawy. "Okup krwi" Marcina Jamiołkowskiego

   W Warszawie cuda się dzieją. Różnie to można rozumieć, chociaż mieszkańcy zapewne mieliby trochę do powiedzenia na ten temat. Powieści, których akcja rozgrywa się w stolicy mamy trochę na rynku, trochę mniej fantastycznych, z czego kilka nawet znajdzie się dobrych - tradycja polska ma w końcu własne podania, których grzech nie wykorzystać, a gdy dorzucić do tego jeszcze troszkę ogólnomagicznych spraw, może wyjść coś zgrabnego i przyjemnego do czytania z ciekawie brzmiącego gatunku zwanego urban fantasy. Przyznam, że początkowo taka koncepcja brzmiała dla mnie nieco abstrakcyjnie, chociaż pociągająco, z prostego powodu: kilka sztuczek, niedostępnych dla każdego, wyjątkowo przydałoby się w życiu codziennym.

   Herbert Kruk jest krawcem - bardzo dobrym w swoim fachu przedstawicielem zawodu zdominowanego na ogół przez kobiety. Mieszka w podwarszawskiej wsi, wiedzie żywot spokojny z piękną partnerką u boku. W przeszłości zdarzało mu się trafiać z przygody w przygodę, dzieciństwo zburzyło (a potem postawiło od nowa) odkrycie, że posiada zdolności, które można określić jedynie słowem: magia. Teraz jednak woli się rzeczą za bardzo nie chwalić, nawet najbliższym osobom. Pozorny spokój nudnego dnia burzy pojawienie się mężczyzny, przedstawiającego się jako Schrödinger, który oferuje mu zlecenie: Herbert ma dostarczyć przesyłkę w konkretne miejsce w określonym momencie. Sprawa pozornie łatwa aż do przesady, jednak zawartość paczki pozostaje pilnie strzeżoną tajemnicą, z założeniem, że parę innych osób może się nią interesować. Krawiec-mag oczywiście odmawia, zdziwiony że ktoś mógłby potrzebować właśnie jego do takiej roboty. Musi jednak zmienić zdanie, gdy gość jako argument przetargowy pokazuje mu… pudełeczko z uchem jego ukochanej wewnątrz. Tylko wykonanie zadania daje szansę na zobaczenie Melanii jeszcze żywej.

   Herbert to dość nietypowe imię, trzeba przyznać. Sama postać też szczególna: krawiec z zawodu, co początkowo wydaje się być synonimem nudnego życia, ale tylko do momentu w którym zdamy sobie sprawę jak to z tym jest naprawdę. Jako bohater też jest specyficzny: szantażowany przez porywaczy ukochanej jedynym, co robi jest… wypełnienie ich żądań. Żadnego niemal kombinowania, żadnych wątpliwości że przecież kryminalistom się nie będzie poddawał, ani jednego pomysłu że rzecz można by zrobić inaczej (no, dla sprawiedliwości trzeba dodać, że z tym, że po drodze coś może wpadnie…). Zupełnie nie jestem przyzwyczajona do tego typu podejścia, i w trakcie czytania dosłownie bawiło mnie to, że tak, jest to sposób skuteczny i prosty, ale ech… serio? A jednak, pomimo takiego rozwiązania, w książce nie brak ani akcji, ani ciekawych wątków, a już na pewno komplikacji spotykających maga po drodze.

   Poza Herbertem są jeszcze dwie osoby zasługujące na miano „głównych” w książce: pani detektyw Anna i nastolatek zwany Wygą. Poza nimi pojawia się dobrych parę osób (jak Melania, ojciec Herberta, nawet Schrödinger), jednak ich role są epizodyczne w większości. Policjantka to osobowość ciekawa i może zainteresować osoby zwracające uwagę na kobiece postacie w literaturze, jako że stanowi obraz osoby niezależnej i radzącej sobie w życiu pomimo licznych przeszkód, do czego sama chętnie się przyznaje: trudniej jej znaleźć zajęcie ze względu na płeć, jest też wynajmowana do bardziej „kobiecych” spraw jak śledzenie zdradzających mężów, co nie bardzo ją satysfakcjonuje. Jest osobą konkretną i profesjonalną, ale daje się też poznać od strony bardziej osobistej jako dość rozrywkowa dziewczyna, choć singielka i kociara. Naprawdę dobrze napisana postać. Podobnie jest z Wygą, nastolatkiem, który uciekł z domu. Spotkany przypadkiem okazuje się przydatny, chociaż z początku współpracuje niechętnie. Jak na przedstawiciela swojej grupy wiekowej jest dość bystry (chociaż może to krzywdzące co teraz napisałam, ale stereotypy… stereotypy ugruntowują się coraz bardziej przy pełnej współpracy części tych dzieciaków), nawet pomimo faktu, że tą cechę ujawnia niejako przypadkiem. W postaci na przykład czytywanej czasami poezji.  Aż się prosi, by się wszyscy ładnie zżyli i stworzyli barwny i skutecznie działający zespół.

   Sam pomysł na fabułę i motywy przewodnie jest może szczególnie wyjątkowy, jako że zlecenie rzucone spokojnie żyjącemu, acz wyjątkowemu w swej naturze człowiekowi pojawia się dość często, a ratowanie damy w opresji to już w końcu klasyk światowej literatury, że tak powiem. Biednej Melanii nie ma się czasu polubić, a szkoda, bo w początkach lektury zaczęła sprawiać wrażenie ciekawej osoby. Dokładka w postaci szkoły dla młodych magów (tak… u nas, pod Warszawą, ot, miłe miejsce… Czy do Ciebie też sowa nie przyleciała w tym roku?) daje smaku, bo też i zupełnie nie jest ona tym, czego można by się po takim miejscu spodziewać, a do czego przyzwyczaiły nas bardziej medialne ujęcia tej kwestii. Najciekawszą częścią książki jest jednak sam tytułowy Okup krwi, czyli historia tego, jak Warszawa została pozbawiona magii,  i co musi się stać, by ona w to miejsce wróciła, co stanowi niejako tło akcji. Herbert w założeniu nie może korzystać ze swoich umiejętności w stolicy, chociaż już na miejscu okazuje się, że rzecz jest trochę bardziej skomplikowana. A jak tu znaleźć sposób na odnalezienie porwanej panny? Nie wiadomo. No, to idziemy dostarczyć przesyłkę, z nadzieją, że Melania nie straci niczego więcej poza tym jednym uchem… Odświeżającym momentem jest szalona jazda z taksówkarzem z przypadku – czy ten człowiek w ogóle miał prawo jazdy? – jego postać pasuje bardzo do legend krążących wokół tego zawodu, i w miły, choć abstrakcyjny sposób pokazuje że spełnianie marzeń bez względu na konsekwencje to jednak super sprawa. Nawet tych dziwnych!

   Magia jest zdecydowanie jednym z najciekawszych elementów książki. Jamiołkowski nie bawił się w sentymenty i ozdobniki, zostawiając ją w postaci surowej, czysto użytkowej. Żadnego machania rękami, żadnych różdżek, iskier i dymów (no, chyba że papierosowy…), składnikami zaklęć są wyłącznie przedmioty będące akurat pod ręką: nić, popielniczka, bilet autobusowy. Moc aktywują pozornie zwykłe słowa, brzmiące jak formułka wypowiadania w zapowiedziach na stacji kolejowej bądź instrukcja obsługi jakiegoś przedmiotu – po prostu wśród rozmów na ulicy nie sposób byłoby wyłowić tych właśnie słów wśród innych, by zidentyfikować je jako niezbyt pasujące do otaczającej rzeczywistości. To się podoba, nawet bardzo.

   A wszystko podane prosto i przejrzyście, językiem bardziej potocznym niż porządnym, korzystającym po trosze ze slangu miejskiego (Wyga, cały Wyga, chociaż nie tylko on), suto okraszonym poczuciem humoru, które może do wysublimowanych nie należy, ale z pewnością pasuje do klimatu jak ulał i sprawia, że całość nabiera życia. Historia opowiadana jest z punktu widzenia Herberta, narracją pierwszoosobową pozwalającą na płynne wprowadzanie retrospekcji i dodatkowych wyjaśnień, płynących z przemyśleń głównego bohatera. I tu mi zgrzytnął jeden szczegół: momenty, w których opowiada on jakieś wspominki ze swojej przeszłości, a może bardziej – sytuacja na przystanku, gdzie w chwili magicznie wygospodarowanego czasu teoretyzuje na temat magii, jej pochodzenia i tego, skąd się biorą u niektórych zdolności do korzystania z niej. Ta chwila sama w sobie nie jest zła, rzeczą, która mi się nie podoba jest maniera Herberta, który brzmi, jakby właśnie zasiadł przy ognisku i zamierzał snuć opowieść o dawnych dobrych czasach. Jest to ton, przy którym zasypia się po pierwszych dwóch słowach albo prosi starego, żeby sobie darował tym razem; nasz mag ma widać po prostu takie skłonności, które można określić luźno i swobodnie jako plecenie trzy po trzy w odpowiedzi na konkretne pytanie. Po prostu nie leży to w chwilach, gdy następuje tylko krótka przerwa pomiędzy kolejnymi zwrotami akcji.

   Czy muszę mówić jak drażniący jest fakt urwania historii w kawałku, i obiecania reszty potem, czyli najzwyczajniej w momencie, w którym dzieje się dużo i historia zaczyna się powoli wyjaśniać? Krótko mówiąc: trzeba czekać na drugi tom, a z mojego zniecierpliwienia łatwo można wywnioskować, że rzecz jest warta zachodu. Wizja miasta przedstawiona w „Okupie krwi” przyciąga tylko lekko zmodyfikowaną realnością, sprawiając, że nabiera ono charakteru miejsca, w którym chciałoby się żyć ze świadomością tego, że ma ono też drugie, zdecydowanie ciekawsze oblicze, które może być codziennością. Nie mogę nazwać tej wizji „urokliwą” bo też i niczego podobnego w powieści Marcina Jamiołkowskiego nie znajdzie się; jej klimat jest raczej poważno-kpiący, bez ozdobników. Użyję jednak określenia „pociągająca”, i nie będzie w tym przesady, bo czekam niecierpliwie na pojawienie się drugiego tomu, a pierwszy gorąco polecam.

Za możliwość przeczytania książki dziękuję wydawnictwu Genius Creations, a książkę można kupić TU.
Dla zainteresowanych kolejnym tomem: plan wydawniczy GC.

Dane ogólne:
Tytuł oryginału: Okup krwi
Autor: Marcin Jamiołkowski
Wydawnictwo: Genius Creations
Rok wydania: 2014
Liczba stron: 210


1 komentarz:

  1. Nie powiem, czuję się zachęcona, Co prawda, motyw porwania żony nawinął mi się przy czytaniu opisu do Po drugiej stronie cienia (Piotr Sender), ale ksiązki tej jeszcze nie czytałam, poza tym jak pisałaś, ratowanie dam w opresjach to chodliwy temat. Tak więc śmiem twierdzić, że książka Jamiołkowskiego to kolejny dowód na to, że Polacy potrafią pisać i warto po nią sięgnąć :) W sumei nawet nie próbowałam się bardziej zainteresowac tą książką, pamiętam, jak wychodziła, ale jakoś tak... bez echa...?

    OdpowiedzUsuń

Daj znać, że widzisz ten post - zostaw komentarz albo "lajka"! (: