piątek, 13 maja 2016

Poszukiwacze Zaginionej Bransoletki - "Żałobne Opaski" Brandona Sandersona


Ze wszystkich tych rzeczy, które najbardziej cieszą mnie w czytaniu fantastyki, jedną z najważniejszych jest obserwowanie, jak twórca rozwija stworzony przez siebie świat i bohaterów. Naprawdę mało jest pisarzy-fantastów, którzy potrafią robić to w sposób przekonujący i taki, który przykuwa uwagę na dłużej – wielu wypala się po pewnym czasie, albo domykając opowieść, zanim zdążą na dobre ją zepsuć, albo, co jest gorsze, ciągnąc ją dalej na siłę, w imię kolejnej wierszówki. Potrzeba nie lada finezji, by stworzyć dłuższy cykl, który od początku do końca będzie po prostu warty przeczytania, dlatego autorów, którzy porywają się na coś tak złożonego, darzę szczególnym szacunkiem. Być może to dlatego tak lubię serię o Scadrial, tę, która rozsławiła Brandona Sandersona na światową skalę – chociaż to dopiero sześć książek, mamy tu grubo ponad trzysta lat historii świata, z jego bardzo gwałtowną ewolucją oraz prawami natury, które, chociaż z góry określone i przewidywalne, wciąż są w stanie zaskoczyć czymś nowym. I chociaż do najnowszej jego części, "Żałobnych Opasek", podchodziłem z narastającą dozą obawy, czy aby nie nastał ten moment, w którym dobre pomysły uległy wyczerpaniu, choć pozostało jeszcze mnóstwo do opowiedzenia... Kurczę, powiem to wprost – widzieliście kiedyś minę, jaką robi naprawdę gruby dzieciak, kiedy wpuszczają go do takiego fastfoodu, którego maskotką jest klaun i mówią "bierz, co chcesz"? Podobno taką miałem w czasie lektury. Banan od ucha do ucha.




Od wydarzeń z "Cieni Tożsamości" minęło sześć miesięcy. Waxillium stara się dojść do siebie po tym, co musiał przeżyć – rozgoryczony i zły na Harmonię, stara się pozbyć przykrych myśli przez angażowanie się w coraz to bardziej niebezpieczne akcje u boku konstablów Elendel, powoli przygotowując się do kolejnego już ślubu ze Steris. Kolejna ceremonia zostaje jednak gwałtownie przerwana przez walącą się wieżę ciśnień. Na domiar złego, Bezimienni Nieśmiertelni składają mu kolejną wizytę, próbując raz jeszcze prosić go o pomoc w imieniu Bohatera Wieków. Wspominając, jak bóg go oszukał, z początku odmawia – kiedy jednak okazuje się, że w sprawę zamieszana jest jego porwana siostra, podejmuje się długiej i niebezpiecznej podróży na południe... A będzie to podróż obfitująca w przeżycia, których nie wyobraziłby sobie nawet po piętnastu latach spędzonych w Dziczy.

Kto uważnie śledził moje wcześniejsze recenzje, szczególnie Bohatera Wieków, może pamiętać, że niezbyt przypadł mi do gustu sposób, w jaki skala wydarzeń nagle się powiększyła. Nie sądzę, żeby pan Sanderson mój tekst czytał albo ktokolwiek mu go zrelacjonował, cieszę się jednak, że w trzecim tomie po Finalnym Wstąpieniu ustrzegł się błędów, które wcześniej uczyniły historię dużo mniej prawdopodobną niż mogłaby być. Co prawda i tutaj dochodzi do znacznego powiększenia zakresu, jednak tym razem dużo lepiej uzasadnionego, przemyślanego i znacznie łatwiejszego do zaakceptowania – w końcu to, że Wax i Wayne wdepnęli w coś dużego było wiadome już pod koniec "Stopu Prawa", z "Cieniami Tożsamości" subtelnie utwierdzającymi czytelnika w tym przekonaniu, tutaj jednak wreszcie całą grupę (nie tylko Waxa, Wayne'a i – o, zgrozo! - Marasi, ale także zmiennokształtną MeeLan, a nawet samą Steris, która postanowiła nie siedzieć w domu bezczynnie) czeka pierwsza poważna konfrontacja z ukrytym dotąd wrogiem. I konfrontacja nie byle jaka – ma chyba wszystko, co dobra powieść przygodowa w klimatach steampunkowego westernu zawierać powinna: napad na pociąg, strzelaniny, wielkie machiny latające, odrobinka intrygi, zaginione cywilizacje i ich niesamowita technologia, a nawet wątek niemal żywcem wyjęty z "Poszukiwaczy Zaginionej Arki" – wszystko to jednak przepuszczone przez filtr, jakim jest Scadrial nabiera nowego, niepowtarzalnego smaku i chociaż gdzieś to już widzieliśmy, nie sposób odmówić żadnemu z tych motywów ani świeżości, ani specyficznego uroku! Co więcej, coraz śmielej zarysowuje się też powiązanie z innymi cyklami Sandersona, także osadzonymi w jego wieloświecie, Cosmere. Kto czytał i zna, ten się domyśla, o czym teraz mówię – a pozostałym nie chcę zepsuć niespodzianki.

Po raz kolejny jestem też zmuszony przyznać, że Brandon Sanderson jest niekwestionowanym mistrzem w bawieniu się światami, które tworzy. Myślałem, że na temat wymyślonego przez niego systemu magii wiedziałem już wszystko – i było to po części prawdą, bo zasady jego działania, jasne i przejrzyste, pozostały takie same, jak do tej pory. Znowu jednak przyszło mi złapać się za głowę, kiedy zobaczyłem, co jeszcze da się z nimi zrobić, jak twórczo zinterpretować, otwierając drogę do nowych, niewiarygodnych jego zastosowań. Pod tym względem "Żałobne Opaski" są chyba najmocniejszą z dotąd napisanych sześciu części – oprócz, rzecz jasna, pierwowzoru, z którym stoi niemal na równi!

Cóż dodać? "Żałobne Opaski" to nie lada gratka dla każdego, komu przypadło do gustu Ostatnie Imperium. Ale oni akurat wcale nie potrzebowali mojej recenzji, by to wiedzieć. Do tych zaś, którzy nadal trwają w niewiedzy, po raz kolejny apeluję – proszę, przeczytajcie ten cykl. Przecież wszyscy lubicie dobre książki. Zasługujecie na to, by zrobić sobie tę przyjemność.

Dane ogólne:
Tytuł oryginału: Bands of Mourning
Autor: Brandon Sanderson
Wydawnictwo: MAG
Rok wydania: 2016
Liczba stron: 384

0 komentarze:

Prześlij komentarz

Daj znać, że widzisz ten post - zostaw komentarz albo "lajka"! (: