środa, 27 stycznia 2016

Jezu, ależ ja mam wyobraźnię! - "Wszyscy na Zanzibarze" Johna Brunnera

Gdyby ktoś ciekawski zapytał mnie "Hej, Milczek, jakie książki ty właściwie najbardziej lubisz?", najbardziej prawdopodobna odpowiedź, jaka by mogła paść może być jednocześnie najmniej jasną, jakiej mógłbym udzielić. A brzmi ona: "kompletne". Co to znaczy, że książka jest "kompletna"? Nie chodzi mi, rzecz jasna, o to, że lubię książki, które pisarz zdążył dokończyć, zanim dopadły go terminy i trzeba było odesłać gotową pracę do wydawnictwa, chociaż byłoby miło, gdyby zawsze tak było. Kompletna książka – to w moim mniemaniu coś, co trzymane w dłoniach sprawia wrażenie, jakby trzymało się w niej nie szyty plik kartek, a szklaną kulę z zamkniętym w środku maleńkim światem. To książka, opisany w której świat, bohaterowie i fabuła idealnie do siebie przylegają, tworząc pozbawioną kantów, kątów i załamań sferę. Coś ogromnego, ale jednocześnie bardzo małego. Nie potrafię opisać tego inaczej, więc mam nadzieję, że rozumiecie, albo chociaż czujecie, o czym mówię. To wrażenie najczęściej towarzyszy mi od pierwszych stron i zwykle nie opuszcza mnie już nigdy ilekroć myślę o danej powieści, ale spotyka mnie bardzo rzadko - nie ma zbyt wielu książek, które mógłbym nazwać kompletnymi według tej niejasnej definicji. Trzy, które przychodzą mi na myśl natychmiast to chwalona przeze mnie wiele razy "Trylogia Ciągu" Williama Gibsona, "Król w Żółci" Roberta Chambersa oraz "Lód" Jacka Dukaja. No... I jest jeszcze czwarta. Nosi tytuł "Wszyscy na Zanzibarze" i napisał ją John Brunner.

Całkiem niedaleka przyszłość – rok 2010. Na świecie jest nas coraz więcej. Coraz wyraźniejsze widmo przeludnienia w parze z niezbyt dobrymi nastrojami społecznymi i ogólnym rozkładem uniwersalnych wartości powoduje, że świat nie jest dziś zbyt przyjemnym miejscem, by w nim mieszkać. Na górze intrygi i małe wojny wielkich korporacji, podczas gdy na dole szerzy się zbrodnia i działalność grup przestępczych, zaś dzięki rozwojowi multimediów i legalizacji narkotyków – nie tylko miękkich, pragnę nadmienić – na obu tych pułapach pogłębia się izolacja jednostki, choć praktycznie niemożliwe jest dzisiaj, by człowiek przebywał w samotności. Wszystko to sprawia, że życie to ciągły stres. Co gorsza, każda z tych setek osób, które codziennie mijamy na ulicach, może okazać się wściekiem – kimś, komu konieczność ciągłego denerwowania się wszystkim zwyczajnie uderzyła do głowy i uznał, że mógłby po prostu zorganizować sobie trochę wolnej przestrzeni - za pomocą siekiery, staloręki, noża albo gazognata...


Na tle takiej ponurej, ale jednocześnie okrutnie-radośnie krzykliwej i barwnej wizji świata poznajemy wielu bohaterów – wielu z nich tylko na chwilę, w końcu przyszłość jest niebezpieczna! - ale dwóch dżentelmenów aspiruje tu do miana głównych protagonistów. Co ciekawe, obaj mieszkają w tym samym mieszkaniu w Nowym Jorku i choć niewiele o sobie wiedzą, pozostają ze sobą we względnie dobrych stosunkach i starają się nie wchodzić sobie nawzajem w drogę. Pierwszy z nich to Donald Hogan – specjalista na poziomie akademickim w dziedzinie genetyki, znawca kultury mało znanego komunistycznego kraiku znanego jako Yatakang oraz... Uśpiony agent amerykańskiego rządu, w stopniu pułkownika. Drugi, Norman House, to wschodząca gwiazda wśród zarządu megakorporacji General Technics. Wątki tych dwóch panów, choć rozdzielne, przeplatają się ze sobą i łączą jak dwie części olbrzymiej układanki, którą przypomina misterna, warstwowa konstrukcja fabuły tej powieści. Pierwszy z nich zostanie niebawem powołany do czynnej służby, by zbadać prawdziwość doniesień o niezwykłym odkryciu yatakańskiego profesora Sugaiguntunga – odkryciu, które na zawsze może odmienić świat ogarnięty gorączką na punkcie eugeniki. Drugi natomiast stanie się współuczestnikiem precendensowego wydarzenia – oto bowiem po raz pierwszy w historii korporacja kupi sobie kraj na własność...


Pierwsze wrażenie... przytłacza. Już na wstępie zostajemy po prostu zbombardowani toną z pozoru niepowiązanych ze sobą informacji. Pierwszy rozdział przypomina słuchowisko radiowe, w którym regularna audycja przetykana jest bez ostrzeżenia głośnymi, krzykliwymi reklamami albo urywanymi telefonami od słuchaczy. Nie wiadomo, co się dzieje, ale klimat aż się z tego wylewa! Zastosowano tu jednocześnie ciekawy zabieg, bowiem pośród tego bełkotu ukrywają się – dobrze zakamuflowane – informacje istotne dla fabuły. Bardzo szybko przyłapiecie się na tym, że wracacie do tego prologu, by łowić ukryte w nim smaczki w miarę jak akcja nabiera rozpędu i coraz więcej szczegółów wychodzi na jaw.

Ogółem, są cztery "rodzaje" rozdziałów we "Wszystkich na Zanzibarze": te z cyklu "Kontekst" stanowią fragmentaryczny opis świata – to fragmenty audycji telewizyjnych, reklam albo książek wyrwanych żywcem ze świata powieści, mające przybliżać pewne wątki i tworzyć dla nich zgrabny fundament. To, jak się okazuje, bardzo wygodny sposób na poradzenie sobie z problemem "pigułki informacyjnej" obecnym w fantastyce naukowej. "Świat tu-i-teraz" to właśnie ten szum, o którym pisałem przed chwilą – zalew z pozoru nieistotnych informacji, którego rolą jest przede wszystkim stworzenie klimatu zbyt dusznego, zbyt głośnego i zbyt szybkiego świata przyszłości - i w tej roli spisuje się doskonale. "Na zbliżeniu" to wątki poboczne z udziałem bohaterów epizodycznych – krótkie historie mające jeszcze umocnić tę fantastycznie szczegółową i ekscytującą wizję świata i społeczeństwa przyszłości. Wreszcie "Ciągłość" to coś, co można w dużym przybliżeniu nazwać właściwą fabułą. To trochę zawiłe, dlatego powiedzmy sobie wprost – "Wszyscy na Zanzibarze" stawiają czytelnikowi spore wymagania. To książka dla myślącego człowieka, który nie boi się wrócić do wcześniej przeczytanego fragmentu, by odkryć w nim coś, na co wcześniej nie zwrócił uwagi!

Samo to, jak zbudowana jest ta książka, jest tematem na co najmniej pracę magisterską. Ale na tym nie kończy się jej niezwykłość. Brunner użył tutaj każdego dostępnego pisarzowi narzędzia w tylko jednym celu – stworzeniu atmosfery tak gęstej, tak wszechogarniającej, że aż sprawiającej każdy możliwy pozór realności – a kiedy te narzędzia mu się skończyły, poszedł po kolejne. Wszystko tutaj, mimo z pozoru chaotycznej kompozycji całości, wydaje się - dopiero po dłuższych oględzinach! - z matematyczną wręcz harmonią układać razem, służyć jednemu celowi. Na przykład język – tworząc powieść, nie tylko fantastykę naukową, ale w obrębie tego gatunku szczególnie, lepiej unikać wprowadzania zbyt wielu nietypowych słów, by po prostu nie zostawić czytelnika w tyle. Tutaj jednak podłapanie slangu, jakim mówią bohaterowie, przychodzi niemal naturalnie. Jeszcze jakiś czas po zakończeniu lektury przyłapywałem się na podświadomym używaniu słów takich jak "wiracha" ("cwaniak", "chojrak"), "kinol" (w sensie – "facet", "mężczyzna"), "spoksy" (leki uspokajające) czy "dwojaczenie" (biseksualizm). To po prostu wsiąka w czytelnika – tak, jak czytelnik wsiąka w książkę.

Powoli kończy mi się miejsce, a mógłbym jeszcze gadać i gadać, i gadać... Dlatego mam inną propozycję: po prostu weźcie "Wszystkich na Zanzibarze" i dajcie się porwać... lub nie, bo podejrzewam, że taka złożona forma nie każdemu przypadnie do gustu. Zapewniam jedynie – ta książka warta jest każdej minuty, każdej godziny poświęconej na rozgryzanie jej, na oswajanie się z nią. "Wszyscy na Zanzibarze" to pozycja po prostu wybitna, oszałamiająca rozmachem, zapierająca dech swoim dopracowaniem. Absolutne mistrzostwo i pozycja obowiązkowa dla każdego, kto lubi fantastykę naukową. Dodatkowe punkty, jeśli lubicie czasem nieco dystopii albo czujecie, tak jak ja, pewne ciągoty do cyberpunku. I jeszcze więcej punktów, jeśli prócz czytania książek, lubicie je też przeżywać.



Dane ogólne:
Tytuł oryginału: Stand on Zanzibar
Autor: John Brunner
Wydawnictwo: MAG
Rok wydania polskiego: 2015
Liczba stron: 668

2 komentarze:

  1. "Wszystkich na Zanzibarze" kupiłam w tym miesiącu i na razie grzecznie czeka na swoim miejscu na stosiku. Jednak przez twoją recenzję mam wrażenie, że za chwilę zacznie się "przebijać" przez wyżej położone książki (oby nie ucierpiały zbytnio...), a w końcu posmaruje się klejem i wskoczy w moje ręce... Słowem ty mi wielkiego apetytu narobiłeś, a ja muszę się z konsekwencjami męczyć ;P

    miedzysklejonymikartkami.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To nie ja. Jeśli się nad tym dłużej zastanowisz, to ta książka, przejmując kontrolę nade mną, narobiła smaka Tobie...

      Usuń

Daj znać, że widzisz ten post - zostaw komentarz albo "lajka"! (: