środa, 6 stycznia 2016

Pisarskie katharsis. "Złamane pióro" Małgorzaty Marii Borochowskiej

   Jak to jest z tym spadaniem na samo dno? Czy rzeczywiście trzeba być aż tam, żeby móc się odbić? Czy musimy wiedzieć, jak to jest, kiedy nie ma już żadnej nadziei by wziąć się za siebie, nie chcąc tego przeżyć ponownie? Jedno jest pewne: takie katharsis ma zbawienne skutki, jeśli tylko ma się na tyle siły, by faktycznie odbudować się po upadku, do czego też na pewno potrzebne jest wsparcie, które czasem przychodzi z zupełnie nieoczekiwanej strony. Pierwszą i najtrudniejszą rzeczą jest jednak to, jak poradzimy sobie z własnymi problemami, i tu pojawia się odwieczny dylemat: walka czy ucieczka.

   Emily postanawia przenieść się na wieś. Jest to decyzja, której nie pochwala jej rodzina, nawet najbliższa przyjaciółka, Alicja, próbuje ją od tego odwieść. Decyzja jest spontaniczna, podyktowana emocjami, chęcią ucieczki i odizolowania się, tłumaczona na szybko chęcią napisania książki. Zostaje też szybko zrealizowana, a szczęśliwa właścicielka domu po dziadkach, z trzema kartonami książek i laptopem jako ostatnimi niezbędnymi do przeniesienia dobrami, dociera na miejsce, by zakopać się w odosobnieniu. Pierwsza przeszkoda to zamknięta na amen furtka, a w ramach drugiej, trzeciej i czwartej występuje grupka przyjaciół z sąsiedztwa, pałająca aż nazbyt widoczną chęcią pomocy nowej w okolicy, młodej i niebrzydkiej pannie. Jednym z trójki pijanych rycerzy jest Jacob Stuart – znany Emily z widzenia i opowieści przyjaciółki, która była jego studentką i z wykładów wyniosła entuzjastyczny zachwyt jego osobą. Ciemnoskóry architekt wydaje się być żywo zainteresowany nową sąsiadką.

   Zanim pomyśli się, że „Złamane pióro” to po prostu zwyczajny romans, trzeba się dowiedzieć czegoś o bohaterce. Tą odrobinę informacji, przesądzającą o charakterze książki, ale nadal tak skąpą, by nie pozwalała się domyślić całej skomplikowanej prawdy, dostajemy już na samym początku:
25-letnia uciekinierka ma jakieś problemy rodzinne, na co wskazują jej wyraźnie negatywne reakcje na samą próbę nawiązania rozmowy w tym temacie. Nie jest też pisarką, choć za taką się podaje, nie potrafi jednak zupełnie tego odegrać, i jest to szczegół, który zyskał sobie moją szczególną sympatię jako jedna z mocniejszych cech charakteru Emily, nadająca jej wiarygodności jako postaci: niepewność w nowej roli. Dziewczyna, chociaż naprawdę pisze, zupełnie nie umie o swojej twórczości opowiadać, najprostsze pytanie sprawia jej problem, w większości kwituje je odpowiedziami w stylu „nic interesującego”. Czy tak zachowuje się pisarz? Takich sekretów-haczyków jest więcej i nie byłoby w tym może nawet nic dziwnego, gdyby nie pogarszające się z dnia na dzień nastroje głównej bohaterki i jej coraz gwałtowniejsze reakcje na uprzejme zainteresowanie sąsiada, oraz fakt, że z czasem tylko bardziej zacierają się dla niej granice między rzeczywistością a tworzoną przez siebie fikcją. W tym kontekście, rzucane na wstępie hasła o wychodzeniu z domu niewoli i spadaniu na samo dno tracą zupełnie swój banalny wydźwięk – możemy się tylko domyślić, że sprawa jest poważna.

   Bohaterów nie jest wielu, poza główną trójką pojawia się kilka ról epizodycznych, potraktowanych jednak z odpowiednią dbałością o szczegóły, czyli: są i stają się odpowiednim przyczynkiem wydarzeń, bądź, w zależności od potrzeb, ich tłem, posiadając nadal indywidualne charaktery. Co do postaci pierwszoplanowych - poza Emily, która pod względem komplikacji osobistych wiedzie oczywisty prym - jest jeszcze Jacob, będący osobą nie mniej doświadczoną przez los, za to o wiele bardziej dyskretną i cierpliwą. Pan Stuart zrobił na mnie wrażenie swoistego anioła stróża, który zapomina o własnych problemach, by zająć cię znalezioną cierpiącą duszyczką. Jest też ideałem faceta: dojrzały, odpowiedzialny, opiekuńczy, ale niepozbawiony pewnej zadziorności i temperamentu. I – nade wszystko – wytrwale zabiegający o względy opornej i niewdzięcznej kobiety. Bohater jak z romansu, prawda? Piękny, szlachetny, tajemniczy, do czasu, gdy walnie pięścią w stół i zacznie głośno przeklinać.  W tym układzie jedynie Alicja wydaje się być tak swojsko typowa, że aż miło: trochę więcej widzi, czasem coś szczerze powie (chociaż ta szczerość jest bardzo zachowawcza, co się chwali), i potrafi się pięknie obrazić. Ogółem: kreacja bohaterów w „Złamanym piórze” nie wzbudziła we mnie żadnych zastrzeżeń, postacie są żywe i wiarygodne, posiadają własne, unikalne charaktery, różnią się zachowaniem i sposobem wypowiadania się, a interakcje między nimi opisane zostały na tyle szczegółowo, by pozwolić czytelnikowi na odczucie zawartych w nich emocji i domyślanie się ukrytych w wypowiedziach przekazów.

   Specyficzną cechą powieści pani Borochowskiej jest narracja: spojrzenie z punktu widzenia bezosobowego obserwatora, skupione na postaci Emily, przeplecione zostało fragmentami pisanej przez nią powieści. Wtrącenia te utrzymane są w klimacie przypominającym heroiczne fantasy, chociaż po chwili oczywistym staje się fakt, że jest to przełożenie perypetii życiowych panny Crewe na realia przez nią wykreowane, będące pełnym absurdalnie wykrzywionych nawiązań do wydarzeń i postaci rzeczywistych światem marzeń sennych. Takie rozwiązanie pozwala na lepszy wgląd w psychikę głównej bohaterki, wskazuje na jej problemy emocjonalne, we wtrętach powieściowych pojawiają się też wyraźnie nawiązania do jej przeszłości, z których szybko daje się poskładać dość ogólny obraz sytuacji; dla mnie były korzystne jeszcze z jednego względu: pozwalały lepiej zrozumieć jej postępowanie, które z czasem staje się coraz bardziej irracjonalne. Na szczególną uwagę (i mój zachwyt) zasługuje zjawisko stopniowego zastępowania opisów rzeczywistych wydarzeń właśnie scenami z książki: im głębsza jest depresja i alienacja bohaterki, im mniej ma kontaktu z rzeczywistością, tym więcej w treści jest tego, co pisze, a to, co się dzieje z nią samą, schodzi na dalszy plan, zastępowane metaforycznymi opisami rodem z koszmarnego snu. Jest to bardzo nacechowany emocjonalnie zapis samoudręczenia, w którym coraz mniej jest nadziei na ratunek, ale nadal trwa tam walka. Po prostu nie sposób było pozostać obojętnym wobec takiej konstrukcji zdarzeń.

   W bardzo interesujący sposób został poruszony kontrowersyjny obecnie temat rasizmu: w sytuacji, gdy jedna z postaci pobocznych okazuje się być rasistą, afiszującym się ze swoimi poglądami w otoczeniu ciemnoskórego głównego bohatera, starcie było nieuniknione. Muszę przyznać, że sytuacja konfliktowa została rozegrana w sposób zasługujący na uznanie. Żeby nie zdradzić zbyt wiele powiem tylko, że sama postać rasisty była bardzo typowa dla naszych czasów i zakładanej grupy wiekowej, natomiast scena „starcia” słownego obu zainteresowanych przywiodła mi na myśl film „Paragraf 187” i grającego przez Samuela L. Jacksona nauczyciela, który w podobnie szczery i odważny sposób stawiał czoło nękającym społeczeństwo problemom. Na szczęście Jacob miał więcej szczęścia od niego.

   Jedyne zastrzeżenia mam do strony technicznej: wydawnictwo postarało się o korektę (nazwisko wyraźnie wyszczególnione w stopce redakcyjnej), jednak nie bardzo widać jej działania w tekście. Brak znaków interpunkcyjnych, szyk zdań, nad którym trzeba chwilę pomyśleć, zanim dojdzie się, o co tak właściwie chodziło i liczne literówki to najczęściej występujące problemy. Nie jest to coś, co bardzo utrudniałoby czytanie, jednak jeśli korektor twierdzi, że był i sprawdzał, to coś byłoby nie tak. Być może ów tak przejął się lekturą, że baboli nie wyłapał… No cóż, rozumiem, ale nie pochwalam. Druga rzecz to wyróżnione inną czcionką fragmenty będących twórczością bohaterki dla odróżnienia ich od właściwiej akcji. Początkowo wszystko wydaje się być w najlepszym porządku, zastosowanie w tym celu kursywy sprawdza się znakomicie; gorzej rzecz wygląda przy kolejnym tekście, gdzie użyto już inną czcionkę. To po prostu kiepski wybór: toporny, bijący po oczach swoją pokracznością font (czy to Comic Sans? Nienawidzę go). Rozumiem, że zastosowanie go miało podkreślić niepoważny charakter tej części tekstu, można jednak było wybrać lepiej. Kończąc narzekanie, przyczepię się jeszcze do jednej rzeczy: ilustracja okładkowa jest ładna i bardzo dobrze współgra z klimatem książki, jednak sam projekt, rozmieszczenie elementów i kiepska jakość wykonania okładki wołają o pomstę do nieba. Jest to niestety cecha charakterystyczna wydawnictwa Poligraf: niedbałość w stosunku do oprawy; w tym przypadku szczerze nad tym ubolewam, bo „Złamane pióro” zasługuje na o wiele lepsze traktowanie.

   Trudno mi odnieść się do swoich oczekiwań w związku z książką pani Borochowskiej, jako że niewiele byłam w stanie stwierdzić na jej temat tylko na podstawie wstępnych oględzin. Ilustracja okładkowa powiedziała mi, że będzie dramatycznie, tytuł kazał spodziewać odrobiny artyzmu – poezji? -  a umieszczone na tylnej okładce fragmenty  sugerowały być może romantyczne perypetie genialnej pianistki (swoją drogą, czy to nie spoiler czasem?). Wszystkie te rzeczy można w treści znaleźć, ale stanowią one jedynie niewielką część całości. Czytało się dobrze, powiem nawet: świetnie, książka jest wciągająca, intryguje i nie wypuszcza do samego końca. Czytając naprzemiennie o Emily „tu” i „tam” czułam pewien sentyment; na myśl przychodziła mi „Panna Nikt” Tomka Tryzny i jej bohaterka, podobnie żyjąca w dwóch światach i podobnie tragiczna, czytając „Złamane pióro” równie emocjonalnie brałam do siebie przeżycia opisywanej postaci, coraz bardziej niecierpliwie chcąc wiedzieć, co się z nią dzieje wtedy, gdy jej myśli błądzą w sennych koszmarach. Polecam do wieczornego czytania, wrażliwszym osobom z paczką chusteczek obok. Ja do wrażliwych nie należę, a były potrzebne.

Za możliwość przeczytania książki dziękuję autorce.

Dane ogólne:
Tytuł oryginały: Złamane pióro
Autor: Małgorzata Maria Borochowska
Wydawnictwo: Poligraf
Rok wydania: 2012
Liczba stron: 360

0 komentarze:

Prześlij komentarz

Daj znać, że widzisz ten post - zostaw komentarz albo "lajka"! (: