
Sara Weronika
Sokolska – patrząc na nią, trudno domyślić się, jaka moc kryje się w tej
smukłej postaci, wyglądającej raczej jak zbuntowana nastolatka niż poważna czarownica.
Zarówno ocena powierzchowności jak i zachowana byłaby jednak bardzo myląca:
Sanika dysponuje rzadko spotykaną siłą, którą wykorzystuje w służbie królowi, a
może przede wszystkim: swojemu miastu. Kraków właśnie staje się ośrodkiem
zmian, które stanowczo zmierzają w złym kierunku: na ulicę wychodzi coraz
więcej stworów, giną potężne artefakty, ochronne czary ulegają osłabieniu, a
Sanika, obarczona coraz większą ilością obowiązków, zaczyna powoli domyślać
się, co właściwie się dzieje i jakie jest tych zmian źródło.
Nie ukrywam, że
poczułam sympatię do książki jeszcze zanim zaczęłam ją czytać. Może nie jest to
zbyt rozsądne, jednak mam spory sentyment do wszelakich wiedźmich klimatów, i
byłam zdecydowana polubić dzieło pani Kubasiewicz bez względu na to, jak
tytułowa bohaterka zostanie potraktowana. Wobec takiej postawy trudno było o
rozczarowanie; jak się okazało jednak, nie miałam się o co martwić. Już na
wstępie mamy trupa – w końcu, co bardziej ożywia atmosferę niż trup? – i mocną
scenę przedstawiającą Sanikę w akcji.
Ten początek nie stanowi wstępu do kolejnych wydarzeń, a przynajmniej nie w dosłowny sposób, przez co początkowo miałam złudzenie, iż mam przed sobą zbiór opowiadań. Nic bardziej mylnego: opowiadanie otwierające książkę jest osobną historią, dziejącą się nieco wcześniej niż główna akcja, niemniej jednak pozostaje z nią w pewnym, nie do końca oczywistym z początku związku. Konstrukcja taka przypomina mi zastosowaną w „Ostatnim życzeniu” Sapkowskiego, tomie opowiadań o Wiedźminie, gdzie właściwe teksty poprzedzone zostały krótkimi przerywnikami, opisanymi jako „Głos rozsądku”; znajdzie się też kilka podobieństw w sposobie budowania akcji, wrażenie to jednak mija, gdy dochodzimy do właściwej części książki.
Ten początek nie stanowi wstępu do kolejnych wydarzeń, a przynajmniej nie w dosłowny sposób, przez co początkowo miałam złudzenie, iż mam przed sobą zbiór opowiadań. Nic bardziej mylnego: opowiadanie otwierające książkę jest osobną historią, dziejącą się nieco wcześniej niż główna akcja, niemniej jednak pozostaje z nią w pewnym, nie do końca oczywistym z początku związku. Konstrukcja taka przypomina mi zastosowaną w „Ostatnim życzeniu” Sapkowskiego, tomie opowiadań o Wiedźminie, gdzie właściwe teksty poprzedzone zostały krótkimi przerywnikami, opisanymi jako „Głos rozsądku”; znajdzie się też kilka podobieństw w sposobie budowania akcji, wrażenie to jednak mija, gdy dochodzimy do właściwej części książki.
Nasza nadworna
wiedźma jest osóbką, której zdecydowanie nie chciałoby się widzieć w roli wroga.
Jej moc, pochodzenie i przeszłość są owiane tajemnicą i początkowo niewiele się
o nich dowiemy , strzępy informacji dają raczej pewne wskazówki i budzą więcej
pytań, niż dają odpowiedzi. Mówi się, że nikt nie podskoczy kobiecie w glanach,
a jeśli ta kobieta w dodatku rzuca sarkazmem tak chętnie, jak zaklęciami, to
kończą się żarty. Charakter tytułowej postaci może zostać odebrany różnie, mi
jednak przypadła do gustu jej pełna czarnego humoru i ironii swoboda. Tym, co
wyróżnia Sanikę wśród innych bohaterek o podobnych założeniach koncepcji, jest
konsekwencja w takim a nie innym jej prowadzeniu: wiedźma jest sarkastyczna, bo
inaczej nie potrafi. Obecnie zwykła, szczera rozmowa jest dla niej teraz niemal
niewykonalna, co można uzasadnić jakimiś wydarzeniami z przeszłości, sama
czarownica niewiele jednak na ten temat mówi. Ten problem pojawia się
niejednokrotnie w samej książce, nawet we mnie wywołując irytację: „wzięłabyś,
babo, po prostu powiedziała o co ci chodzi…” Da się zrozumieć jej postępowanie
wyłącznie dzięki wspomnianym już wcześniej krótkim wstawkom dotyczącym jej
przeszłości. Psychiczna alienacja panny Sokolskiej pogłębia się wraz z postępem
wydarzeń, gubią się nici porozumienia, a nadmiar obowiązków i odpowiedzialności
z przeświadczeniem, że nikomu nie można ufać, robią swoje. Nie jest
przesadzona, nie sili się na „bycie fajną” za wszelką cenę, to po prostu jej
styl bycia, który wiele osób (zwłaszcza tych, które jej nie znają) zapewne by
zniechęcił. Wszystko to daje obraz postaci przemyślanej, napisanej w
szczegółowy, konsekwentny sposób. „Lis musi zrobić to, co lis zrobić musi.”
Gorszą przeprawę
miałam z resztą magicznej braci. Loża czarodziejów stanowiła dla mnie trudny
orzech do zgryzienia jako przykład organu władzy, którego uprawnienia i moc
sprawcza są niepodważalne, jednak zupełnie niczego nie da się od nich
wyegzekwować. Krótko mówiąc: czarodziejski beton. Trudno mi było przyjąć ich
postawę taką, jaka została w książce przedstawiona, chociaż jest ona
uzasadniona i przez aktualną sytuację na królewskim dworze, i przez sam jej
charakter jako zbiorowości. Można sobie pozwolić rozbić tę niewzruszoną całość
na elementy składowe i rozważyć osobno, począwszy od niejakiej Lidii
Skibińskiej. Ta pani to czarodziejka w najklasyczniejszym tego słowa znaczeniu:
gdybym chciała zrobić postać do gry RPG „Wiedźmin: gra wyobraźni”, wyglądałaby
i zachowywałaby się ona zapewne w podobny sposób: piękna, pewna swojej mocy,
zimna, arogancka i… cierpiąca na ciągły ból tylnej części ciała o to, że ktoś
może być od niej lepszy czy choćby bardziej doceniany. Dodajmy tu malutki
szczególik: Lidka dostała kiedyś solidnego kopniaka od Saniki, i mamy przepis na
burzę z piorunami przy każdym możliwym spotkaniu. Na szczęście autorka nie
poprzestaje na takim potraktowaniu panny, dodając jej trochę więcej charakteru
i empatii, co czyni ją łatwiejszą do strawienia i daje nadzieje na to, ze jeśli
nie pomoże, to chociaż przeszkadzać za bardzo nie będzie. Męska część
zgromadzenia została potraktowana odrobinę po macoszemu, bo wiadomo o tych
panach znacznie mniej, nie są oni jednak przez to mniej interesujący, z
Krystianem Chmielewskim na czele jako moim ulubieńcem. Ten stanowi po prostu
dobre uzupełnienie dla Saniki jako głos rozsądku, umiejętnie prowadząc jej
myśli na właściwe tory, chociaż mało co mówiąc wprost. Jest też tak
zabawno-irytujący, jak lubię. A reszta braci? Arogancki, przekonany o własnej
nietykalności, pełen pychy kilkuosobowy twór, który zbyt rzadko pojawia się w trakcie
lektury, by móc o nim coś więcej powiedzieć.
Kraków z
powieści pani Kubasiewicz to miasto współczesne, a więc w pełni
zelektryfikowane i skomputeryzowane. Jest odpowiedzią na pytanie „co by było,
gdyby te wszystkie stwory, o których mówią legendy, istniały teraz naprawdę”.
Ach, jeszcze jeden szczegół: Polania jest monarchią. Królestwem, rządzonym
obecnie przez możny ród Łukomskich, których ostatni potomek, Julian, zasiada
obecnie na tronie i dzierży władzę młodą, mocną, acz nie zawsze pewną ręką. Tak,
naprawdę. Alternatywną Polską rządzi król Julian. Trudno było mi traktować
jaśnie pana Łukomskiego jak poważną postać, właśnie przez to imię, ściśle
kojarzące się z futrzakiem z Madagaskaru. Tak samo, obawiam się, jest
traktowany przez swoją nadworną wiedźmę, ale to wynika z zupełnie innych
pobudek… Trudno mi powiedzieć coś więcej na temat samej władzy, niewiele
informacji daje nam autorka, skupiając się z akcją niemal wyłącznie na Krakowie
– a szkoda. Swoją drogą, czemu wszyscy ostatnio chcą niszczyć Kraków? To przecież
takie miłe miejsce…
„Spalić wiedźmę”
czyta się wyjątkowo lekko i przyjemnie, co jest zasługą dość lekkiego języka
powieści i zastosowanego w niej specyficznego, sarkastycznego humoru. Postać
Saniki jest przyjemnie zadziorna, jej wypowiedzi często wywołują uśmiech na
twarzy, chociaż w całości nie brak też elementów mrocznych bądź przechodzących
z ironii w ponurą prawdę. Całkowicie wciągnął mnie świat przedstawiony w
książce pani Kubasiewicz, dobrze było ją czytać, jadąc autobusem ulicami
Krakowa, miło było przysiąść w jednej z kawiarni na Brackiej i pomyśleć o tym,
że to tędy lubiła chodzić Sanika, a po zmroku powyobrażać sobie wychodzące z
ukrycia zmory i duchy. „Spalić wiedźmę” to książka, która nie zawiodła
pokładanych w niej nadziei, a jej dynamika, nieprzewidywalność i klimat to
tylko jedne z wielu zalet. Polecam do luźnego poczytania jako lekką, swojską
fantastykę, co do której chciałoby się momentami, żeby wcale fantastyką nie
była. Mam tylko jedną prośbę, jeśli miałby kiedyś pojawić się drugi tom jej
przygód: dajcie wiedźmie motor!
Za możliwość przeczytania książki dziękuję wydawnictwu Genius Creations, a po własną wiedźmę zapraszam do Księgarni Madbooks.
Dane ogólne:
Tytuł
oryginały: Spalić wiedźmę
Autor:
Magdalena Kubasiewicz
Wydawnictwo:
Genius Creations
Rok wydania:
2016
Liczba stron:
300
Hah! Nareszcie czytam recenzję książki, którą czytałyśmy obie :) To właśnie lubię, kiedy ktoś inny zauważa albo kładzie nacisk na inne niż ja aspekty lektury :)
OdpowiedzUsuńA wiesz, że mnie też było ciężko poważnie traktować Juliana, właśnie ze względu na te same skojarzenia? :)
Książka świetna, dołączam się do polecanek!
Też mam sentyment do wszelkich literackich wiedźm, więc już sam tytuł książki sprawia, że mam ochotę po nią sięgnąć. A jeśli dołożyć do tego sarkastyczny humor... Cóż, na pewno mi się spodoba. :)
OdpowiedzUsuńMam zamiar sięgnąć, bo zapowiada się naprawdę sympatycznie - ta recenzja zachęciła mnie tylko jeszcze mocniej. Trzeba będzie odłożyć trochę grosza na książki.
OdpowiedzUsuńBardzo lubię motyw Wiedźmy i gdy zobaczyłam tę książkę w zapowiedziach, od razu uznałam, że prędzej, czy później ją przeczytam. Po Twojej recenzji na pewno będzie to ,,prędzej". :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam,
Geek of books&serials&films
Ja się wolę nie zastanawiać, co się w tych zakamarkach kryje. :D
OdpowiedzUsuń