Słynnej już “Gry o Tron” tom trzeci, część pierwsza. Nie
przestaje mnie zadziwiać ten podział tomów na kawałki, jak bardzo nie byłyby
grube i ciężkie. „Nawałnica Mieczy: Stal i Śnieg”, bo taki tytuł nosi opisywana
przeze mnie książka, dotarła do mnie w pięknym wydaniu z filmową, twardą
okładką. I nawet pomimo tego, czekała długo na przeczytanie.
Przyznam się tu do popełnionego grzechu: jestem jedną z
osób, które przeczytały powieść dopiero po obejrzeniu serialu. Ba, ja się o niej
dowiedziałam dopiero przy oglądaniu. Jestem też jego wierną fanką, więc nie
mogłam nie przeczytać, i moje spojrzenie może być z nieco niewłaściwej
perspektywy.
Akcja książki klasycznie, jak dla serii, podzielona jest na
osoby, mamy wszystkich, rozproszonych już, Starków, Jona, i dodatkowo Sama Tarly’ego,
Davosa, Tyriona i Jamiego. Jest już po przejęciu Winterfell przez Greyjoya,
Stannis liże rany po pamiętnej klęsce w Królewskiej Przystani, ser Davos walczy
o przetrwanie, wyrzucony na jedną z wysepek, a Jamie, uwolniony przez Lady Caithlyn,
wędruje w towarzystwie Brienne, by wymienić własną skórę na córki Starków. Z
których tylko jedna jest jeszcze na miejscu… Jednym z najciekawszych wątków w tej części są
jednak, moim zdaniem, wydarzenia za Murem: Jon Snow w towarzystwie Dzikich, „wzięty
w posiadanie” przez płomiennowłosą Ygritte, i ta wszechobecna, a zbliżająca się
groza, przed którą i Dzicy uciekają za Mur, a biedny młody Snow musi nagle być
jednym z nich, i uczestniczyć w ataku na swoich… W jego stronę powoli zmierza
Bran, eskortowany przez wiernego Hodora i dwoje młodych towarzyszy. Ach! A moja
ulubienica, Sansa, w końcu wyszła za mąż. I miała z tym więcej szczęścia, niż
myślała, wbrew pozorom.
Z drugiej strony, Daenerys zbiera armię, wyzwalając kolejne
miasta i rzesze niewolników, jej smoki rosną i robią się niebezpieczne, chociaż
dziecięce ideały trochę podupadają. W przeciwieństwie do sporej części fanów
serii, nie przepadam za najmłodszą z Targaryenów. W moim odczuciu jest zbyt
wyidealizowana, wręcz do przesady uwielbiana przez niewolników, a jej plany są
zbyt nierealne do spełnienia. Takie księżniczki powinny ginąć szybko i marnie,
zdawałoby się. Ale zobaczmy, co przygotował dla niej autor.
Największym plusem całej serii jest klimat. Ciężki, z
wyczuwalnie rosnącym napięciem: wiesz, Czytelniku, co się dzieje za Murem, i
widząc gierki i wojenki Lannisterów i reszty, aż czasem ma się ochotę
potrząsnąć paroma osobami. Ale oni wiedzą… a przynajmniej, są informowani. Po
prostu niewiele sobie z tego robią, postrzegając sprawę utrzymania Joffreya na
tronie jako priorytetową… chociaż sami zaczynają powoli widzieć, jaki naprawdę
jest ich młody król. Kiedy w końcu przyjdzie zima? Wydawałoby się, że już
niedługo. To wszystko nie pozwala zrobić z „Gry o Tron” opowiastki o
rycerzykach i smokach, i romansach jednych z drugimi.
Właśnie, romanse… to delikatne słowo na określenie wizji,
które zaprezentował nam serial. Ale, muszę przyznać, nie pokazano w nim nawet
połowy tego, co zawierała książka, a i to zostało przedstawione w bardzo
wydelikacony sposób. Scena nocy
poślubnej Sansy niech będzie tego dowodem. Czy uważam to za minus całości? Nie,
z powodu, o którym już wspomniałam – bardzo wpływa to na klimat powieści. Nie
jest ich też znowu tak dużo, a większość potraktowana jest skrótowo, po wstępnym
jedynie opisie, wprowadzającym w scenę, ale już bez kontynuacji i dosadnego opisu,
którego można by oczekiwać, będąc po serialu. Nie ma więc tu przesady pod tym
względem.
Bardzo pochwalić muszę, w tym przypadku, wydanie z okładkami
filmowymi. „Nawałnica…” jest cała w bieli, z cieniem smoka na froncie, co, moim
zdaniem, ładnie oddaje klimat zawartości, a chociaż poprzednie dwie są czarne,
to całość prezentuje się na książkowych półkach wyjątkowo ładne, i rzuca się w
oczy. Dostała mi się w twardej oprawie, co ma wpływ na ciężar, a przy moim
zwyczaju czytania z książką w dłoniach oznacza to odrobinę niewygody, ale cóż!
Warto.
A gdzie tytułowa „Nawałnica mieczy”? Nie ma. Dopiero się
szykuje. Jest za to sporo stali, i zdecydowanie dużo śniegu, lodu i wielkiego
zimna. Czytałam ją, zakopana w domowych pieleszach, z kubkiem pysznej kawy, i widokiem na zamieć i trzaskający mróz na zewnątz, więc czytało mi się znakomicie!
Czeka na mnie już kolejny tom, „Krew i Złoto”, i na pewno niedługo po
nią sięgnę. Jestem już zadeklarowaną miłośniczką tej serii. Za to na kolejną będę musiała jeszcze trochę poczekać, bo, zdaje
się, wydanie z okładką filmową wychodzi jakoś w okolicach premiery
odpowiedniego sezonu serialu.
Na koniec, coś, co zostało pomyślane i wykonane genialnie:
ścieżka dźwiękowa. Muszę tu wyszczególnić Deszcze Castamere, które wręcz
uwielbiam. Pozwolę sobie zacytować przetłumaczony tekst w całości:
A kim to jesteś, rzekł dumny lord,
że muszę ci się kłaniać?
Jedynie kotem innej maści,
takiego jestem zdania.
W płaszczu czerwonym albo złotym,
lew zawsze ma pazury.
Lecz moje równie ostre są
i sięgną twojej skóry.
Tak gadał ten lord Castamere
tęgiego zgrywając zucha,
Dziś w jego zamku płacze deszcz
którego nikt nie słucha.
Dziś w jego zamku płacze deszcz
i nie ma kto go słuchać.
https://www.youtube.com/watch?v=ECewrAld3zw
Tytuł oryginału: A Storm of Swords: Steel and Snow
Autor: George R.R. Martin
Wydawnictwo: Zysk i S-ka
Rok wydania: 2013
Ilość stron: 736
Uwielbiam PLiO, a z każdym akcja jest co raz ciekawsza. Najbardziej podziwiam Martina za tak logicznie i spójnie stworzony świat, która ma ręce i nogi, że tak powiem, oraz fakt, że nikt i nic nie jest czarne albo białe, za to wiele tam szarości. Och, jak to poetycko wszystko zabrzmiało ;)
OdpowiedzUsuńsklep-z-pamiatkami.blogspot.com
Tyle już słyszałam o tej serii, że muszę się w końcu za nią zabrać :)
OdpowiedzUsuń