„Jednym zaklęciem” czytałam już kilka razy, jednak ostatnio
było to dobrych kilka lat temu, jeszcze za moich szkolnych czasów. Wtedy było
to już stare tomisko, oprawione w twardą okładkę z pięknym obrazem maga i zamku
na froncie. Od razu mnie wtedy przyciągnęło. Tymczasem, przeglądając ostatnio
zawartość jednej z małych księgarenek, trafiłam na nowsze wydanie, i nie mogłam
się oprzeć – mam zdecydowanie silny sentyment do niej, choć „nówka” już nie
wygląda tak zjawiskowo – cienka, czarna książeczka.
Głównym bohaterem jest Tobas z Telven, uczeń czarnoksiężnika
i wielki pechowiec. Poznajemy go w chwili, gdy znany jest już w okolicy ze
swojego pecha: żył niegdyś jak przysłowiowy pączek w maśle, nie musząc i nie
chcąc robić nic pożytecznego, opłacany przez ojca-pirata. Do czasu. Bogaty
ojczulek zginął, gdy jego statek – wraz z całym dobytkiem – został zatopiony
przez pewnego demonologa przy próbie kolejnej napaści. Rodzina, nie zwlekając,
wystawiła Tobasa za drzwi, więc ten, chcąc nie chcąc, musiał znaleźć jakieś
zajęcie. Ale co można robić, nie potrafiąc właściwie nic? Jedyne, co siedemnastolatkowi
się udało, to naciągnąć starego, zgrzybiałego maga, Roggita, na to, by przyjął
go jako ucznia, choć stanowczo młodzieniec nasz przekroczył stosowny do tego
wiek. Ale to nie koniec pecha. Staruszek, jak to bywa, umarł… spokojnie, we
śnie, zdążywszy nauczyć swojego czeladnika tylko jednego, prostego zaklęcia. Do
tego dochodzi pożar chatki, i tak otrzymujemy włóczęgę bez grosza przy duszy,
który, odrzucony przez ziomków, idzie szukać szczęścia gdzie indziej. I tak
trafia na werbownika, poszukującego „bohaterów”, którzy zabiją smoka… W nagrodę
jest ręka księżniczki, posada na dworze i 1000 złotych monet. No któż by się
oparł? Może ten, kogo straż nie ściga za spanie w bramach…
Niektórym przyjdzie na myśl imię „Rincewind”. Ja na to
odpowiem: coś jak Rincewind, tylko bardziej. Tobas z Telven nie jest naiwny,
jest klasycznie i do bólu leniwy. Jedyne, czego w życiu chce, to żyć w
dostatku, bez konieczności zbędnego męczenia się, przyzwyczajony do wygód, nie
chce z nich zrezygnować. Rozważa wszelkie
możliwe sposoby: od zdobycia wiedzy czarnoksięskiej, naciągając innych
czarnoksiężników niejako „na biedę”, po małżeństwo dla pieniędzy. Ta ostatnia
opcja bawiła mnie najbardziej, już nawet nie przez to, że sam bohater ocenia
siebie jako kompletnie nieatrakcyjnego, ale dlatego, że każda panna to przede
wszystkim stan posiadania: czy może utrzymać z posagu dwie osoby, czy też nie. Jednocześnie autor ujmuje to w sposób
zupełnie nieprzesadzony, myśleniem materialistycznym, ale nie jednostronnym,
tak, że skłania do zastanowienia, jak bardzo można się wczuć w myślenie osoby będącej w sytuacji Tobasa.
A smok? Ano, smok jest, i to niemały. Straszy małe, ponure
księstwo Dwomor, pali osiedla, zjada ludzi. Podobno nawet recytuje poezję.
Osobom, którym temat wydaje się już oklepany i myślą, że znają z góry
zakończenie, powiem: bestia to tylko pretekst, wstęp i przyczynek innych,
ciekawszych wydarzeń.
Tym, co sprawiło, że mam do tej powieści aż taką sympatię,
jest magia. Czarnoksiężnicy, czarownicy, demonolodzy, wiedźmy; zaklęcia, które
wymagają gestów i składników do wykonania, które można zepsuć niedokładnością
czy krzywo ułożonym palcem – to klasyka gatunku. Klasyczna tak, że aż już
niespotykana, i nie sposób nie uśmiechnąć się, czytając, na przykład, o czarze służącym
do otwierania słoików, przywołującym straszliwego demona, który ów słoik
odkręca ze wszelkimi efektami specjalnymi, i znika. Coś pięknego.
Nie brak jednak książce i słabych stron. Styl pisania autora
jest prosty, wręcz momentami skrótowy, zwraca się na to uwagę zwłaszcza przy
opisach krajobrazów lub postaci, które zdecydowanie mogłyby być barwniejsze i
bardziej szczegółowe. Smok jest duży, dziewczyna ładna i bogata lub nie, i to
tyle, żadnego rozwodzenia się nad zaletami lub wadami. Styl taki pasuje do
postaci Tobasa, ale do klimatu powieści – już nie bardzo. Lawrence Watt Evans
pisze głównie krótsze opowiadania, a jego dorobek liczy ich ponad 100, z czego
bodaj tylko 5 zostało przetłumaczone na język polski, a i to nigdy nie zdobyły
u nas większego uznania. A szkoda. Chętnie przeczytałabym któreś z jego
późniejszych dzieł – „Jednym zaklęciem” powstało prawie 30 lat temu.
Rzecz, o której chciałam jeszcze wspomnieć, to sposób, w
jaki autor zakończył wątki: nie w samej powieści, lecz w dopisku po niej. Mam
mieszane uczucia co do takiego rozwiązania: z jednej strony, jest to fajny
zbiór ciekawostek, łącznie z wyjaśnieniem wielu pobocznych sytuacji , i dodaje
to pewnego specyficznego charakteru, a z drugiej… dlaczego nie w samej
powieści? Co stało na przeszkodzie, by, na przykład, pochodzenie i motywacje
którejś z postaci wyjaśnić gdzieś po drodze, w tej sposób dając jej samej
przecież więcej życia?
„Jednym zaklęciem” to książka, którą z całą pewnością można
polecić wielbicielom klasycznego fantasy, wielbicielom legend arturiańskich, a
także tym, którzy szukają przyjemnego, lekkiego czytadełka w klimacie. Nie jest
to literatura wysokich lotów, ale ma swój urok, który nic nie stracił z biegiem
czasu. Razem, daje to powieść, którą warto znać.
Tytuł oryginału: With a single spell
Autor: Lawrence Watt-Evans
Wydawnictwo: Mag
Rok wydania polskiego: 2001
Ilość stron: 261
Uwielbiam tę książkę :)) Pomijam tylko fakt, że zupełnie niedawno dowiedziałam się, że to drugi tom serii... To jest straszne odkryć, że przeczytało się środek, a pierwszej i trzeciej części nigdy.
OdpowiedzUsuńWidzę na wiki, że nawet i więcej jest tego z Etshar... dowiedziałam się dopiero teraz, przez to kieszonkowe wydanie, wcześniej nie było słowa o jakichkolwiek innych książkach tego autora nawet. Ale one będą powiązane zapewne jedynie umiejscowieniem, czy się mylę?
UsuńNie mam pojęcia, bo nie czytałam nic oprócz Jednym Zaklęciem. Na LC znalazłam jedynie informacje o trzech książkach w serii o Esthar. Mimo, że posiadam stare wydanie z 1991r. to ja nie mam nic zaznaczone, że to któraś z części serii, co jest strasznie wkurzające, bo nie lubię czytać cyklów nie po kolei.
UsuńO, czytałam to samo wydanie.:)
OdpowiedzUsuńAkurat system magii w "Jednym zaklęciem" to taka śliczna parodia papierowych RGP. W ogóle tam jest trochę wątków parodystycznych. To w sumie bardzo urocza książka. I tylko smoka szkoda.
Nie mam na tyle ogarnięcia w RPGach, żeby to wyczuć, póki co, ale sama magia w takiej postaci niesamowicie mi się podoba.
UsuńSmok mało charakterny był... ot, człapał sobie sam jeden w okolicy. Gdyby chociaż towarzystwo jakieś miał...
I ja o tej książce nigdy wcześniej nie słyszałam?! Aż wstyd! :)
OdpowiedzUsuńNo to czas nadrobić zaległości! (:
UsuńO, sama trafiłam na tę książkę jakiś czas temu, nawet zamieściłam recenzję na blogu. ^^
OdpowiedzUsuńZgadzam się właściwie w całej rozciągłości, "Jednym zaklęciem" jest takim uroczym i sympatycznym czytadełkiem. Mi akurat bardzo przypadło do gustu zakończenie, taki zbiór ciekawostek to ciekawy sposób na rozwiązanie paru wątków, chociaż faktycznie, niektóre można było spokojnie rozwinąć w czasie trwania akcji.