poniedziałek, 18 maja 2015

Wirtualny Sherlock i Granica Rzeczywistości. "Gamedec" Marcina Przybyłka

   Powieści detektywistyczne mają swój specyficzny urok. Zdarzenie, ludzka krzywda, i jedna, jedyna osoba, która siłą własnego umysłu ma dojść do rozwiązania zagadki… Podejrzani, mylne tropy, przygodni towarzysze, i wreszcie wielki finał, gdy okazuje się, że zabił zupełnie kto inny. A gdyby tak przenieść całe założenie w przyszłość? Więcej, zostawić rzeczywistość i przenieść się do świata wirtualnego, gdzie przestępstwa mają zupełnie inny wymiar, ale wcale nie są przez to mniej groźne? Czy człowiek, który zgubi się w wirtualnej rzeczywistości, może umrzeć też realnie?

   Torkil Aymore jest gamedekiem – co stanowi skrót od game detective i oznacza speca od zagadek kryminalnych, rozgrywających się w sieci. Mieszka w Warszawie… a może raczej w Warsaw City, będącej polską stolicą w bliżej nieokreślonej przyszłości. Zmiany jednak zaszły duże, przejawiając się nie tylko w kompletnie zangielszczonych nazwach miast i dzielnic, ale przede wszystkim, w życiu ludzi. Światy wirtualne gier MMO są powszechnie dostępne i użytkowane za pomocą najnowszych technologii, gdzie do gry przenosi się całą jaźń gracza, który w wydarzeniach w niej po prostu uczestniczy, zamiast je oglądać. Nowe możliwości to i nowe zagrożenia, a więc gracz może w środku utknąć pod wpływem własnego błędu bądź czyjegoś celowego działania, i natrafić na mnóstwo innych niebezpieczeństw totalnie nie będących zwykłymi kreaturami; i w razie „wypadku” do usług jest właśnie gamedec, dysponujący wiedzą, najnowszym oprogramowaniem i błyskotliwym umysłem.

   Treść książki nie ma ciągłości fabularnej, jest podzielona na rozdziały, z których każdy stanowi osobny „przypadek”. Różnią się one między sobą rodzajem wykonywanej przez Torkila pracy, stopniem jej trudności, i wieloma innymi czynnikami, stanowiąc dla czytelnika mieszankę wrażeń ze świata, w którym zwykła codzienność dużego miasta miesza się z równoległą, wirtualną z wplecionym w nią futurystycznym żargonem. Moim ulubionym opowiadaniem był „Zawodowiec”, gdzie Aymore dostaje zlecenie od słynnego gracza, Petera „Crasha” Kytesa. Crash prosi o nietypową rzecz, będącą po części również przysługą: jest już starym człowiekiem, którego ciało źle znosi wielogodzinne granie i związany z tym wysiłek, tymczasem niedługo jego drużynę czeka ostatni, najważniejszy mecz. Uznał więc, że najlepiej będzie, jeśli ktoś go zastąpi… Gra jest specyficzna, ponieważ oddano w niej realnie – i bez cackania się – wrażenie bólu przy zadawanych ranach, a Peter znany jest wszem i wobec z rekordowej wytrzymałości na niego. Przed biednym gamedekiem długie godziny ciężkich i bolesnych treningów, jednak umiejętności, które opanuje, przydadzą mu się jeszcze nie raz.

   Kolejność opowiadań została, mam wrażenie, dokładnie przemyślana, by książkę czytało się tak, jak gra się w grę: ona leveluje. Zwiększa się poziom trudności, ilość potrzebnych umiejętności i te, które Torkil nabywa w trakcie; nagroda za kolejne zadania staje się proporcjonalnie wyższa, ofiary i sprawcy na coraz wyższych szczeblach hierarchii społecznej, a wirtualna rzeczywistość… coraz bardziej realna. To naprawdę niepokojący motyw – kolejne nowinki techniczne, pozwalające lepiej i na dłużej „wsiąknąć” w grę, kolejne dodatki sprawiające, że wirtual lepiej naśladuje real, aż do momentu, w którym zaczynają się one stawać niemal równorzędne. Co to znaczy? W książce pojawiło się pojęcie „zoeneta”, czyli człowieka, którego ciało z jakiegoś powodu nie funkcjonuje bądź zostało zniszczone, za to sprawny pozostał mózg. Podłączony do systemu, przenosi świadomość do komputera, gdzie taka osoba nadal żyje… kreując sobie coraz to nowe postacie. Nie trzeba było długo czekać na to, by podjęto próby pójścia w drugą stronę, i „ożywienia” całkowicie wirtualnych tworów – NPCów, niegrywalnych postaci z gier. Zacierają się granice. Momentem, który na mnie podziałał najmocniej, i cokolwiek przeraził, muszę przyznać, była zamierzona przez twórców jednej z gier sytuacja, gdy gracz w chwili zagrożenia życia próbuje się wylogować – i nie może. Kolejne próby powrotu do rzeczywistości okazują się oszustwem, gdyż nadal tkwi się w grze. Czy po takim czymś normalny człowiek nie nabrałby głębokiego strachu przed wchodzeniem w wirtual?

   „Gamedec” podobał mi się też ze względu na zastosowane przez autora zabawy słowne – nie tylko futuryzm w postaci „zoenetów”, „dibeków” i innych, ale przede wszystkim liczne wtrącenia w języku angielskim. Pokazuje się to już na początku w zangielszczonych nazwach miejsc (Warsaw City, Stockomville, Kampilou), ale i powszechnie stosowanych wyrazach, a nawet całych zdaniach. Przede wszystkim ma to miejsce przy grach, których oprawa dźwiękowa jest właśnie angielska, choć i sami bohaterowie potrafią rzucić ładną, choć pospolitą angielszczyzną. Powoduje to, że książka wiernie oddaje klimat gier online, i czytelnik obeznany trochę z nimi będzie się, w mojej opinii, dobrze bawił, czytając.

   Należałoby jeszcze wspomnieć o kwestii erotyki, bo, tak jak w grach, jest obecna ona i w książce. Tu jednak mamy kontakt z trochę brutalniejszą jej odmianą, bo o ile szczególnie rozbudowanych scen seksu nie znajdziemy, to bywają one „niestandardowe” – zahaczając nawet o bardziej skrajne gusta, od romantycznych sytuacji na plaży do mordowania prostytutek, przy czym to ostanie, w świecie Twisted&Perverted, określone zostało jako przygoda dla „umiarkowanych dewiantów”. Wobec tego obraz obecnego championa z jednej z gier, otoczonego roznegliżowanymi postaciami kobiecymi (będącymi nie tylko charakterami wirtualnymi), z których ciał bez skrępowania korzysta, jakoś zaczyna blaknąć. To, i ogólna brutalność niektórych momentów sprawia, że zastanowiłabym się przed dawaniem tej książki dzieciom.

   Przy „Gamedecu” spędziłam kiedyś parę miłych chwil, zapoznając się z jego planszowym wydaniem, ale gdy dobrałam się do książkowego pierwowzoru, nie znalazłam w nich wielu wspólnych punktów. Z ciekawością zanotowałam motyw w jej oprawie graficznej, gdzie spleciony z demonem anioł przypomniał mi grę Goodabads i Petera „Crasha” Kytesa, którego drużyna korzystała z demonich postaci, walcząc przeciwko aniołom. Zaskoczeniem za to były dla mnie książkowe nawiązania do „Blade Runnera”, wspomnianego nawet przez głównego bohatera jako „stare, dobre kino”, i do paru jeszcze wytworów obecnej kinematografii i literatury science-fiction, tym bardziej, że jestem świeżo po lekturze wcześniej wspomnianego tytułu i powiązania są dla mnie widoczne – i stanowią kolejny powód do podszytego lekkim niepokojem rozbawienia.

Aniołki i demonki. Źródło obrazka: valkiria.net

  Muszę też przyznać, że „Granicę rzeczywistości” przeczytałam błyskawicznie, zupełnie nie mając ochoty się z nią rozstawać. Pan Przybyłek wykonał kawał dobrej roboty – napisał książkę, która jest tyle ciekawa, co niepokojąca przez odniesienie do prężnie rozwijającego się rynku gier, a całość jest suto okraszona specyficznym, choć łatwym w odbiorze humorem. Postać Torkila Aymore daje się lubić, to profesjonalista, ale nie pozbawiony zwykłych problemów, od faktu istnienia pustej lodówki do rozterek natury sercowej. Tak ujęte przygody w świecie wirtualnym długo pozostaną aktualne, strasząc kolejne pokolenia. Polecam więc nie tylko graczom, a sama rozpoczynam polowanie na kolejny tom.

Dane ogólne:
Tytuł oryginału: Gamedec. Tom 1: Granica Rzeczywistości
Autor: Marcin Przybyłek
Wydawnictwo: Supernova
Rok wydania: 2004
Liczba stron: 364

2 komentarze:

  1. Jeej, intrygujące :D Naprawdę, naprawdę intrygujące. Chętnie bym się z tą książką zapoznałam. Nie jestem pewna, czy by mi się podobało, ale jestem ogromnie ciekawa :D Dodaje do "chce przeczytać" i rozpoczynam polowanie!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Proponuję polować w bibliotekach, bo z tego co widzę, na własność ciężko to dziełko dostać ):

      Usuń

Daj znać, że widzisz ten post - zostaw komentarz albo "lajka"! (: