czwartek, 31 maja 2018

„Zawsze mieszkałyśmy w zamku” Shirley Jackson

Czego możemy spodziewać się po książkach z gatunku grozy? Brutalnych morderstw, krwawych scen pełnych okrucieństwa? A może straszliwych duchów zamieszkujących tajemnicze domostwa, przepełnionych nienawiścią do żywych? Tak, to pojawia się bardzo często. Jest to jednocześnie mniej więcej kompletna lista rzeczy, których w powieściach znajdować nie lubię. A może raczej – nie w nadmiernej, przytłaczającej ilości. Cenię sobie pozycje, które, zamiast epatować okrucieństwem, czarują tajemnicą, w której istnieje gdzieś głęboko ukryta, ale pobrzmiewająca tu i ówdzie nutka niepokoju. Takie książki czyta się z czystą przyjemnością, zwłaszcza jeśli zostawiają pewne elementy do własnej interpretacji czytelnikowi. Do takich książek należy „Zawsze mieszkałyśmy w zamku” Shirley Jackson, z którą to książką miałam przyjemność spędzić kilka miłych chwil ostatnimi czasy.

Rodzina Blackwoodów była niegdyś rodem bogatym, utytułowanym i ogółem uprzywilejowanym. Jednocześnie nie byli oni szczególnie lubiani w okolicy – kumulacja niesprzyjających okoliczności, nieporozumień i ludzkich przywar widocznych po obu stronach doprowadziła do sytuacji, w której pomiędzy nimi a mieszkańcami miasta wytworzył się mur uprzedzeń. Nie zmieniło się to, gdy w męczarniach, pod wpływem trucizny dodanej do cukru umarła większość rodziny – prócz trzech osób. Młoda Mary Katherine, jej siostra Costance i, niepełnosprawny po owym strasznym wydarzeniu, ich wuj Julian zamieszkujący starą posiadłość stanowią dość ekscentryczną grupkę. To Constance uznano niegdyś za morderczynię i chociaż została oficjalnie uwolniona od zarzutów, ludzie z miasteczka nie zapomnieli… Żyjące w izolacji panny przyzwyczaiły się do swojego losu, są też z nim całkiem szczęśliwe – wszystko to zmienia się jednak, gdy w odwiedziny przybywa do nich kuzyn, Charles Blackwood, od razu wywołując sprzeczne uczucia: sympatię u Constance, niechęć u Mary Katherine.

Siostry poznajemy w kilka lat po tragicznych wydarzeniach. Narratorką jest najmłodsza Mary Katherine, która w trakcie wyprawy po zakupy do miasteczka pokaże czytelnikowi, jak kształtują się obecne stosunki pomiędzy posiadłością a jej otoczeniem. Jej opowieść daleka jest jednak od dziecięcej naiwności, nie ma też cech dojrzałości – i chociaż nie wiemy dokładnie, w jakim wieku jest narratorka, nietrudno nam zauważyć, że jej postrzeganie jest dalekie od normalnego. Jej relacja jest zaś niepełna, choć zdecydowanie wystarczająca – ekspozycja w powieści jest tak dyskretna jak to tylko możliwe. Mary Katherine część rzeczy tłumaczy na swój sposób, innych nie tłumaczy wcale, a więc przyjdzie nam domyślać się, kim są niektóre osoby i elementy, jakie jest ich znaczenie i czy w ogóle takowe posiadają. Potęguje to wrażenie dziwności, tworzy wraz ze specyficznymi cechami bohaterki surrealistyczny klimat, który wyjątkowo przypadł mi do gustu.  

Trójka bohaterów żyje w odosobnieniu, ich rozkład dni i tygodni jest stały od lat. Constance nie potrafi i nie chce wyrwać się z błędnego koła, w jakim zamknęło ją posądzenie o zamordowanie rodziny, nie opuszcza posiadłości, przyzwyczaiła się do lęku przed zewnętrznym światem. Mary Katherine jest zaś zdziczałym dzieckiem, praktykującym myślenie magiczne i swoisty rodzaj zaklinania rzeczywistości za pomocą wymyślanych przez siebie rytuałów i słów. Jest fascynującą bohaterką, jednocześnie uroczą i upiorną, ale konsekwentną i nieznającą strachu. Wrażenie niesamowitości potęguje wuj, człowiek tracący kontakt z rzeczywistością, rozpaczliwie chwytający się pamiętanych szczegółów rodzinnej tragedii jako czegoś, co zakotwicza go w czasie i przestrzeni. Jego przekonanie, że Mary Katherine umarła opuszczona w czasie procesu Constance sprawia, że sama zaczęłam wątpić… A potem było tylko jeszcze dziwniej, zwłaszcza, gdy do posiadłości przybywa chaos pod postacią kuzyna Charlesa.

Uwielbiam książki, które w tak subtelny sposób budują klimat i mieszają w uczuciach czytającego. Łącząc w sobie sprzeczne elementy, bazując na przedstawianiu bohaterów cierpiących z powodu głęboko zakorzenionej traumy – jako szczęśliwych w obecnej sytuacji, tworzą obraz bardzo specyficzny, ale jednocześnie przesycony pewnym urokiem. Nietrudno wejść w niego, przekonać się i sympatyzować z bohaterkami, a wszystkich postronnych, próbujących pomóc widzieć jako wrogów i burzycieli ustalonego od lat porządku. Autorka poszła o krok dalej – bo w roli „głosu rozsądku” i „wybawiciela” postawiła człowieka pełnego przywar i o wątpliwej moralności. Tu nie ma dobrego rozwiązania – ale jest wiele takich, które nazwać można najwyżej mniejszym złem. „Zawsze  mieszkałyśmy w zamku” to powieść statyczna, spokojna, ale posiadająca drugie, ukryte pod warstwą stagnacji oblicze. Powiem jedno – naprawdę warto ją przeczytać. 

Za możliwość przeczytania książki dziękuję wydawnictwu Replika i księgarni Czytam.pl
„Zawsze mieszkałyśmy w zamku” można kupić TUTAJ.

Dane ogólne:
Tytuł oryginału: We Have Always Lived in The Castle
Autor: Shirley Jackson
Wydawnictwo: Replika
Rok wydania: 2018
Liczba stron: 226

0 komentarze:

Prześlij komentarz

Daj znać, że widzisz ten post - zostaw komentarz albo "lajka"! (: