piątek, 10 sierpnia 2018

„Inwazja Porywaczy Ciał” Jack Finney

„Co w ciebie wstąpiło?” – możemy zapytać czasem kogoś, kto nagle zachowuje się zupełnie inaczej, niż byśmy się tego po nim spodziewali. Życie umysłowe i emocjonalne człowieka to jednak niezgłębiony ocean, a to, co udaje nam się poznać przez jego większość, to ledwie powierzchnia – w ten sposób nigdy, nawet żyjąc z kimś przez pół wieku, nie będziemy na sto procent pewni tego, co siedzi w głowie tej drugiej osoby. Czasami jednak chodzi o coś innego, o subtelne, niezauważalne dla postronnej osoby różnice, które świadczą o tym, że ktoś, kto do tej pory był nam bliski, stał się już kimś zupełnie innym. Mniej-więcej w takiej sytuacji znaleźli się bohaterowie klasycznej powieści grozy Jacka Finneya, wydanej nakładem wydawnictwa Vesper – choć w ich przypadku ciężko skwitować całą sytuację słowami „ludzie po prostu się zmieniają”. Panie i panowie, oto „Inwazja porywaczy ciał”. 

Miles Bennell jest lekarzem-rezydentem w sennym miasteczku Mill Valley, zlokalizowanym gdzieś w Kalifornii. Jego życie nie obfituje w wydarzenia szczególnie niezwykłe, jeśli nie liczyć wiecznego niewyspania spowodowanego nocnymi dyżurami. Kiedy jednak pewnego dnia odwiedza go dawna miłość ze szkolnych lat, Becky Driscoll, wszystko wywraca się do góry nogami. Rebecca przychodzi w imieniu swojej kuzynki i, cała we łzach, opowiada doktorowi, jak to wuj zainteresowanej stał się nagle kimś zupełnie innym – niczym pozbawiona ludzkich emocji skorupa. Miles z początku upatruje w opowieściach kuzynki swojej przyjaciółki objawów lekkiej paranoi. Nie spodziewa się, że jej przypadek będzie tylko pierwszym z wielu, jakie w tym samym czasie nawiedzą tę spokojną okolicę. Z dnia na dzień ludność Mill Valley zaczyna masowo podejrzewać swoich bliskich o to, że stali się kimś innym, niż byli do tej pory. I chociaż do pewnego momentu Bennellowi udaje się tłumaczyć to rodzajem zbiorowej psychozy, bardzo szybko natrafia on na zjawiska, których po prostu nie da się wytłumaczyć na drodze rozumu. Rzeczywistość jest dużo bardziej skomplikowana – i zdecydowanie bardziej upiorna... 

Powieść Finneya napisana jest prostym, łatwym do przyswojenia i zrozumiałym językiem, zaś umiejętnie i dowcipnie prowadzona narracja pierwszoosobowa sprawia, że główny bohater praktycznie od początku daje się poznać i polubić jako sympatyczna, choć dźwigająca bagaż przykrych doświadczeń osoba. To ważna rzecz w powieści z dreszczykiem – utożsamiając się z protagonistą łatwiej nam przeżywać niepokój o jego losy, co gwarantuje silniejsze wrażenia podczas lektury i właśnie ten zabieg udał się tutaj bardzo dobrze. Widziana jego oczami Mill Valley bardzo szybko nabiera właściwego klimatu cichego (nieco zbyt cichego?) amerykańskiego przedmieścia, które pod płaszczykiem obojętnego spokoju skrywa mroczną, niepokojącą tajemnicę. 

Tajemnicę, którą autor ukazał ze sporą biegłością. Dużo dało tutaj wprowadzenie postaci drugoplanowej – kolegi po fachu głównego bohatera, zaprzyjaźnionego psychiatry, którego komentarze do całej sprawy pozwalają jednocześnie zbudować tło i zasiać w czytelniku ziarno niepewności. Rzeczywiście – do pewnego czasu trudno jest pozbyć się podskórnego wrażenia, że lęki, które trapią głównych bohaterów, to tak naprawdę fikcja, wymysł zmęczonego umysłu podatnego na sugestie. To niezwykle umiejętna gra z czytelnikiem, który niemal do końca nie jest pewien, czy narratorowi można zaufać, czy też może on sam uległ masowej halucynacji. 

W końcu jednak przychodzi czas na to, by ujawnić tę skrzętnie skrywaną tajemnicę... I wtedy jest już odczuwalnie słabiej. Wyjaśnienie zjawisk przedstawionych w powieści – nie chcę tutaj zdradzać zbyt wielu szczegółów, choć sam tytuł nadany książce w polskiej wersji robi to dość dobitnie – wydawało mi się trochę wydumane, zaś rozstrzygnięcie wątku głównego kojarzy się mocno z „Wojną Światów” Wellsa. W jednym i w drugim bowiem tytule mamy do czynienia z zakończeniem typu deus ex machina, a problem, nad którym bohaterowie głowią się przez całą akcję powieści, nagle rozwiązuje się sam z siebie, jak gdyby nigdy nic. 

Chociaż zakończenie pozostawia pewien niedosyt i uczucie zmieszania, trzeba „Inwazję porywaczy ciał” zdecydowanie docenić za zakłopotanie, w jakie wprowadza czytelnika, umiejętnie bawiąc się jego oczekiwaniami i sprawiając, że dalszy bieg wypadków wcale nie jest taki oczywisty. Czytając ją, bawiłem się znakomicie – i chociaż nie uznałbym się za fana powieści grozy, nie mógłbym nie przyznać, że pulpowy klimat lat sześćdziesiątych ma w sobie coś niepowtarzalnego, czego brakuje w taniej, epatującej obrzydliwością grotesce wielu współczesnych tytułów o podobnej tematyce. Na szczególną uwagę zasługuje, jak zawsze, znakomicie ilustrowane wydanie od Vesper – czarno-białe ryciny węglem i ołówkiem zdecydowanie dodają całości nastroju, działając na wyobraźnię i sprawiając, że wrażenie niepewności jeszcze się wzmaga. Kto ceni sobie dobry dreszczowiec, po „Inwazję porywaczy ciał” powinien koniecznie sięgnąć – myślę, że mimo pewnych wad, czas poświęcony na lekturę nie będzie czasem straconym. 

Za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego dziękujemy, a jakże, Wydawnictwu Vesper.

Dane ogólne: 
Tytuł oryginału: The Body Snatchers 
Autor: Jack Finney 
Wydawnictwo: Vesper 
Rok wydania: 2018 
Liczba stron: 220

0 komentarze:

Prześlij komentarz

Daj znać, że widzisz ten post - zostaw komentarz albo "lajka"! (: