sobota, 2 lipca 2016

"Redlum" Katarzyny Rupiewicz

Ciężko byłoby o fantasy, gdyby nie potwory. Tworząc swoje światy i historie, od zarania dziejów zaludniamy je niemożliwymi istotami. Czasami pełnią rolę dekoracji, czasami ważnego narzędzia do popychania fabuły naprzód, a bardzo często – antagonistów. Czymże byłyby, na przykład, klasyczne gry fabularne bez 2k4+1 koboldów wyskakujących nagle zza drzewa? Albo jak Sauron knułby swoje plany podbicia Śródziemia, gdyby nie armie orków i trolli? Jakakolwiek jest ich funkcja w opowiadanej historii – są dla niej ważne bez względu na powód. A czy zastanawialiście się kiedyś, co robi taki orkowy siepacz po skończonej dniówce, kiedy już odłoży topór? Pewnie tak samo jak każdy inny fizol wybiera się do baru, karczmy czy tawerny na parę kolejek i partyjkę w kości. I to właśnie tą problematyką zajęła się Katarzyna Rupiewicz w swojej debiutanckiej powieści, "Redlum".

Czym jest Redlum? Miastem. W dodatku zamieszkanym w znacznej większości przez potwory, w najbardziej klasycznym rozumieniu tego pojęcia – gdzie się nie odwrócić, tam wampirze klany lub watahy trolli. Porządku pilnują strażnicy rekrutujący się spośród ludzi zepchniętych na margines swojego uprzedzonego społeczeństwa ze względu na posiadane telepatyczne talenty, a całym tym bajzlem rządzą magowie, też niby ludzie, ale nie całkiem. Chcąc odreagować całą tę potworność dookoła idziesz do burdelu – bam, sukkuby. To może chociaż na piwo? No to do karczmy...

...a tam Dig, zwany też "Słodkim". Niedawno dorabiał jako posługacz w lokalnej akademii szkolącej młodych czarodziejów, ale po przykrym wypadku (z udziałem pokątnie przestudiowanego zaklęcia, buńczucznego prymusa i małej różnicy zdań w kwestii traktowania kobiet) musiał zmienić fach. Tak oto został pomocnikiem trolla o wdzięcznym imieniu Tutu, który akurat prowadził jedną z popularniejszych karczm w całym Redlum, tej na ulicy Powerstreet (nazwa brzmi jakoś tak nie stąd, prawda? Zaraz do tego wrócimy). Dig do niedawna uchodził jeszcze za człowieka, ale szybko okazało się, że jest nim tylko w połowie. Czym jest drugie, potworne pół Słodkiego? Nie wiadomo, a przynajmniej nie od razu. Cokolwiek to jest – zawdzięcza temu swój pseudonim. A właściwie nie pseudonim, tylko słodki smak skóry, od którego ten się wziął. Nie pytajcie.

A zatem nasz pół-człowiek, pół-landrynka zostaje pomocnikiem w karczmie, serwując napitki i posiłki, a także załatwiając całą masę innych drobnych przysług – musicie wiedzieć, że w takiej mieścinie jak Redlum karczma jest nie tylko centrum życia towarzyskiego, ale też wszelkiego innego. Dobry karczmarz powinien tak samo biegle polewać browarek z pianką na dwa palce, jak i załatwiać tysiąc innych spraw dla swoich klientów. W końcu oberżysta zna każdego w okolicy i wie, gdzie można wynająć mieszkanie, kupić pług albo z kim należy porozmawiać, jeśli chce się... Właściwie, jeśli chce się zrobić cokolwiek. Pracowite i stresujące życie, szczególnie kiedy szef jest surowym bucem o dwumetrowej rozpiętości barków, a tobie samemu nad głową ciąży proroctwo głoszące, że będziesz najlepszym karczmarzem w historii Redlum! Najlepszym... I ostatnim, bo druga część tej samej przepowiedni mówi, że to na twoich oczach posypie się cały ten wałek z miastem zamieszkiwanym przez potwory. Ups.

Historię poznajemy w większości z perspektywy Diga, pisana jest za pomocą narracji pierwszoosobowej, w tonie raczej swobodnym, jakby autorka często mrugała powieką do widza - wyjątkiem są rzadkie interludia, w których miejsce osoby mówiącej zajmuje bezosobowy narrator wszechwiedzący. I tutaj pojawia się moje zastrzeżenie do "Redlum" – swobodny, niepoważny ton, dziwne, jakby kompletnie wyrwane z innej stylistyki nazwy miejsc i imiona postaci, komentarze samego głównego bohatera, który lubi coś wtrącić na przykład o "trafieniu szóstki w Totka", by potem zastanawiać się, czym właściwie jest "Totek"... Wszystkie te rzeczy składają się na obraz, przynajmniej początkowo, niespójny i pełen dysonansów. Jasne, wszystko to zostaje potem wyjaśnione, jednak ważna informacja sklejająca tę rozsypankę w jeden kawałek pojawia się dopiero w połowie książki. Zanim to nastąpiło, zdarzyło mi się parę razy zastanowić - co ja właściwie czytam? Powtórzę jednak, bo to ważne: dobór powyższych NIE JEST przypadkowy. To wszystko jest częścią spójnej całości – po prostu prezentację rozpoczęto z odrobinę niewłaściwej strony.

Po wspomnianym wcześniej półmetku powieść zaczyna powoli zmieniać ton – staje się stopniowo coraz mroczniejsza i poważniejsza. To fajny zabieg, mam jednak wrażenie, że nie wyszedł on utworowi w stu procentach na dobre. Nie zrozumcie mnie źle – do charakterystycznej swobody, z jaką prowadzona jest narracja, należy po prostu przywyknąć, a kiedy już się to zrobi, trzeba natychmiast zacząć się od niej odzwyczajać. To czyni całość trochę mniej przystępną w odbiorze dla czytelników, którzy lubią się wczuwać w treść czytanych przez siebie książek.

Skoro o treści mowa: o ile udało mi się jakoś oswoić z luźnym stylem, w jakim opowiada Dig, o tyle im dłużej próbuję sobie przypomnieć, co właściwie go spotkało, tym bardziej dochodzę do wniosku, że... nic konkretnego. Jak co miesiąc pojechał po wino i wziął udział w bójce. Odwiedził burdel. Pomógł jakiejś pannie wprowadzić się do miasta. Przespał się z tą panną. Pomógł jeszcze innej pannie szukać kogoś, kto uleczy ją z dziwnej przypadłości. Burdel odwiedził jego. Stanął (Dig, nie burdel) oko w oko z łowcą potworów, który w przekomicznej próbie okrycia się chwałą zginął zaraz potem. Kolejne następujące po sobie rozdziały nadają powieści strukturę zbliżoną do tomu opowiadań – mnie za to przypomniały kogoś grającego w grę cRPG, biegającego z miejsca na miejsce i robiącego różne zadania poboczne, zanim przyjdzie czas na popchnięcie dalej głównego wątku. Żadne z tych "zadań pobocznych" nie porwało, zaś żaden z zaprezentowanych w powieści bohaterów nie miał w sobie cech odróżniających go od reszty na tyle, żeby wzbudzić jakieś emocje. Kiedy więc nadszedł czas na wielki finał, jego też przyjąłem ze wzruszeniem ramion.

Skoro już narzekam, mogę równie dobrze wspomnieć i o tym – czasami chwieje się ciąg przyczynowo-skutkowy. Nie jest to poważny błąd, po prostu zdarza się, że w toku zdarzeń jeden szczegół nie pasuje do drugiego. Przykład? Bohater widzi przejeżdżających na szybkich koniach ludzi i zastanawia się, jak długo musiałby odkładać, żeby sprawić sobie takiego wierzchowca. A zaraz potem... Wsiada na szybkiego wierzchowca, którego zabrał zabitemu dosłownie parę stron temu łowcy potworów, nie zająknąwszy się ani słowem choćby o tym, że wcale nie trwało to tak długo, na ile się zanosiło. Trochę mnie to zirytowało.

Cóż dodać? "Redlum" czytało mi się przyjemnie. Jest to książka dowcipna i lekka, zaś jej największym atutem jest pewna świeżość, oryginalność w podejściu do wątku potworów w fantastyce. Nie mogę jednak powiedzieć, że chwyciła mnie za serce ani że zapamiętam ją na długo. Ot, luźna, niezobowiązująca lektura najwyżej na jedno popołudnie to wszystko, czego można spodziewać się po tej książce – ale będzie to jedno popołudnie spędzone na całkiem niezłej zabawie.

Za udostępnienie egzemplarza książki do recenzji dziękujemy wydawnictwu Genius Creations, a książkę można kupić w księgarni Madbooks.

Dane ogólne:
Tytuł oryginału: Redlum
Autor: Katarzna Rupiewicz
Wydawnictwo: Genius Creations
Rok wydania: 2016
Liczba stron: 332

0 komentarze:

Prześlij komentarz

Daj znać, że widzisz ten post - zostaw komentarz albo "lajka"! (: