
Bohater „Rzeźni…” jest człowiekiem przeciętnym…. Nie, on
jest nawet poniżej przeciętnej. Pospolity, flegmatyczny, pozbawiony wyobraźni.
Takich Billych jak on są setki. I setki takich jak on poszły na wojnę. Część z
nich nie wróciła, części wojna zrobiła krzywdę. I my, z naszych ciepłych foteli
przed ekranami komputerów, a czasem z książkami w ręku, możemy sobie tylko
wyobrażać, co się dzieje w głowie takiego człowieka. Możemy śmiać się z
Billy’ego, który przecież ma żonę i dzieci, a jednocześnie swój świat, w którym
mieszkańcy obcej planety porywają go, by użyć jako eksponat do oglądania, a
całość wpasowuje się w jego „realne” życie i przeplata się z nim.
Spróbujmy to przejść razem z nim. Poznajmy koszmar wojny,
widziany tymi przerażonymi oczami. Równie przerażonych, zupełnie zwykłych, a
przez to jakże wyjątkowych towarzyszy, przypadkowych ludzi. Transport wagonem
towarowym w nieznanym kierunku, brud, choroby i umierający w kątach ludzie. Bombardowanie
Drezna i śmierć tysięcy. Wejdźmy w jego głowę i powędrujmy na Tralfamadorię.
Wróćmy na Ziemię i opowiedzmy o tym rodzinie. Pomieszało się w głowie,
biednemu. Zdarza się.
Właśnie to „zdarza się” jest jedną z najbardziej znaczących
części książki. Powtarzane co chwila, wprowadza nastrój dystansu i obojętności,
i, chcąc nie chcąc, pozostajemy na pozycji obserwatora zdarzeń. To wszystko
jest czymś, o czym się słyszy, z telewizji, gazet, opowieści starszych ludzi.
Nikt tego nie przeżył, nie wie, jak to jest. Słucha i wzrusza ramionami. Bo tak
bywa. Niektórzy mają gorzej, ale nas to przecież nie dotyczy. Właśnie w tego
powodu odebrałam tą powieść jako okrutną, bo nie umila niczego. Nie ma
zachwytu, gloryfikacji przeżyć wojennych, ani żalu nad tragediami. To po prostu
się zdarzyło, i teraz trzeba z tym żyć, bo świat się ogółem nie zawalił, to
tylko jednostki czasem tracą umiejętność radzenia sobie w nim. I próbują
inaczej. Tymczasem ten świat widzi ich jako bohaterów, traktując również jako
swego rodzaju eksponaty w Zoo… więc czym się różni Ziemia od Tralfamadorii?
Odświeżającym motywem jest wyśmianie tego gloryfikowania
ocalałych z wojny. Gdzie są ci odważni mężczyźni? Nie było ich tam, były
dzieci. Przerażone, rzucone w piekło, próbowały przetrwać, i nielicznym się
udało. Ledwo. Robili to, co musieli.
Pan Vonnegut napisał powieść antywojenną. O czymś, co sam
przeżył. Książka pisana jest w całości kpiącym stylem, który może bawić, ale do
czasu. Ten rodzaj cynicznego humoru wywołuje uśmiech, ale nie jest to coś, z czego
można się po prostu śmiać. Nie nazwałabym tego nawet czarnym humorem – to coś
jeszcze stopień niżej, świadomość faktu, że to się stało i zdarzy się jeszcze,
i mimo wszystko dalej się żyje, a przeżycia jednostki tak naprawdę nic nie
znaczą dla świata. Można to odebrać
różnie – jedni się zachwycą głębią, drudzy uznają za głupie, prześmiewcze
dziełko. Do mnie trafiło przez ogólny nastrój, i skłoniło do zastanowienia, jak
sama odbieram otoczenie i innych ludzi, właśnie dlatego, że z czasem traci się
pewną wrażliwość i empatię, zastępując ją wzruszeniem ramion i „zdarza się”.
Można to nazwać znieczulicą, albo uodpornieniem się. Stopniowo sami wchodzimy
na pozycje obcych, którzy tylko obserwują, nie uczestnicząc i nie angażując się
emocjonalnie w to, co się dzieje czy działo gdzieś, kiedyś.
Książka cienka, niepozorna, ale ze sporym ładunkiem kwestii
do przemyślenia.
Dane ogólne:
Tytuł oryginału: Slaughterhouse-five, or The Children's Crusade
Autor: Kurt Vonnegut
Wydawnictwo: PIW
Rok wydania: 1990
Ilość stron: 180
Tak, to jedna z tych obowiązkowych pozycji, za które wciąż nie mogę się zabrać :) Dzięki Ci za przypomnienie mi o tej książce.
OdpowiedzUsuń