środa, 8 października 2014

Spełnij marzenia i wywróć życie do góry nogami, czyli "Dożywocie" Marty Kisiel

Kto z nas nie marzył czasem o tym, by dostać nagle jakiś cudowny prezent od losu, spadek po dalekich, nieznanych krewnych, dla których byliśmy jedynymi żyjącymi dziedzicami…  Piękny, stary dom, może szlachecki dworek, położony w pięknej, zacisznej okolicy, gdzie można byłoby zamieszkać, urządzić się wygodnie z biblioteką pełną książek, salonem z kominkiem, przy którym można wieczorami siadać z kotem na kolanach, popijając gorącą herbatę… 

Niektórym się to trafia. Choć może okazać się nie takie, jak początkowo się wydawało.
Konrad jest typowym przedstawicielem swojego pokolenia: pisarz po dobrej szkole, dziecko miasta, właściciel laptopa, Tico i zupełnie przyziemnej narzeczonej.  I nagle przytrafia mu się TO. Testament, w którym na własność dostaje dom na odludziu, wraz z jego lokatorami. Warunek: lokatorzy mają zostać. Ale, niech tam! To idealne miejsce do pisania, czysta dawka weny dla kogoś takiego, jak on.  Pozostaje więc wsiąść z gratami w Tico, mapę w garść i od razu przenosić się tak nagle sprezentowanego lokum.

Zabawa zaczyna się niemal od razu – odludzie okazuje się być odludziem cokolwiek trudno dostępnym, wymarzony dom to ruinka w tylu gotyckiego horroru, a lokatorzy sprawiają, że słowo „dożywotni” nabiera zupełnie nowego znaczenia.

Na pierwszy rzut przedstawia się Anioł. Tak, Anioł, i to Anioł Stróż. Licho, bo tak ma na imię, byłby może pięknym i majestatycznym zjawiskiem, gdyby nie to, że ma alergię na pierze i specyficzne gusta co do ubioru, i sam raczej wymaga opieki. Dobrze, kichającego Anioła jesteśmy w stanie znieść. Ale gdy w łazience pomieszkują utopce, pod zlewem w kuchni czai się kraken, a po domu snuje widmo nieszczęśliwie zakochanego poety, to życie nagle staje się barwne. Nie brakło też oczywiście kota, o jakże wdzięcznym imieniu Zmora.

W „Dożywociu” nie ma właściwie postaci, która byłaby nudna, tak jak trudno wyłonić jedną ulubioną. Każda ma charakter, sposób mówienia i postępowania, a wszystko to włożone w specyficzną codzienność małego, ponurego z wyglądu dworku. Do mnie najbardziej przemawia Krakers, spiżarniano-kuchenny upiór z mackami, z którym świętej pamięci właściciel lubił bawić się w składanie ofiar. Krakers ma spory talent do gotowania i pieczenia, i jest bardzo wrażliwy, zarówno na przeciągi, jak i niemiłe słowa. Natomiast panicz Szczęsny, który jest pięknym i przerysowanym obrazem werterowskiego młodziana, tylko… parę dobrych lat po śmierci, zadziwia talentem do robótek ręcznych, choć nadal szuka wybranki swego serca, by dla niej poświęcić swoje życie po życiu, irytując wszystkich naokoło, a zwłaszcza Konrada, skłonnością do mówienia wierszem.
Nie brakuje też bardziej realnych postaci, które całość próbują, mniej lub bardziej skutecznie, sprowadzić na ziemię: mieszkańcy pobliskiej wsi, miejscowy „przyjaciel rodziny”, szefowa Konrada, a wreszcie jego narzeczona… Doprawdy, nie ma chłopak łatwego życia, ale jak tu nie pokochać takiej nieziemskiej bandy.

Książkę Marty Kisiel można określić krótko: lekka, zabawna, przyjemna. Czyta się ją „jednym tchem”, choć nie jest wcale cieniutka - zawdzięcza to wartkiej akcji, częstym i nagłym zwrotom akcji oraz sporej niepewności, czy to wszystko zaraz nie runie i czy Konrad, mimo dobrych chęci i niemal ojcowskiej czułości do kłopotliwych mieszańców domku, nie rzuci tego wszystkiego, wracając do miasta.

Świetna powieść do poczytania w drodze, odświeża i orzeźwia, bawi, a przy tym jest dosyć uniwersalna, bo spodoba się starszym i młodszym. No i, jak dla mnie, domek marzeń, może tylko darowałabym sobie utopce w wannie…


Dane ogólne:
Tytuł oryginału: Dożywocis
Autor: Marta Kisiel
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Rok wydania: 2010
Ilość stron: 376

0 komentarze:

Prześlij komentarz

Daj znać, że widzisz ten post - zostaw komentarz albo "lajka"! (: