
Niektórym się to trafia. Choć może okazać się nie takie, jak
początkowo się wydawało.
Konrad jest typowym przedstawicielem swojego pokolenia: pisarz
po dobrej szkole, dziecko miasta, właściciel laptopa, Tico i zupełnie
przyziemnej narzeczonej. I nagle
przytrafia mu się TO. Testament, w którym na własność dostaje dom na odludziu,
wraz z jego lokatorami. Warunek: lokatorzy mają zostać. Ale, niech tam! To
idealne miejsce do pisania, czysta dawka weny dla kogoś takiego, jak on. Pozostaje więc wsiąść z gratami w Tico, mapę
w garść i od razu przenosić się tak nagle sprezentowanego lokum.
Zabawa zaczyna się niemal od razu – odludzie okazuje się być
odludziem cokolwiek trudno dostępnym, wymarzony dom to ruinka w tylu gotyckiego
horroru, a lokatorzy sprawiają, że słowo „dożywotni” nabiera zupełnie nowego
znaczenia.
Na pierwszy rzut przedstawia się Anioł. Tak, Anioł, i to
Anioł Stróż. Licho, bo tak ma na imię, byłby może pięknym i majestatycznym
zjawiskiem, gdyby nie to, że ma alergię na pierze i specyficzne gusta co do
ubioru, i sam raczej wymaga opieki. Dobrze, kichającego Anioła jesteśmy w
stanie znieść. Ale gdy w łazience pomieszkują utopce, pod zlewem w kuchni czai
się kraken, a po domu snuje widmo nieszczęśliwie zakochanego poety, to życie
nagle staje się barwne. Nie brakło też oczywiście kota, o jakże wdzięcznym
imieniu Zmora.
W „Dożywociu” nie ma właściwie postaci, która byłaby nudna,
tak jak trudno wyłonić jedną ulubioną. Każda ma charakter, sposób mówienia i
postępowania, a wszystko to włożone w specyficzną codzienność małego, ponurego
z wyglądu dworku. Do mnie najbardziej przemawia Krakers, spiżarniano-kuchenny
upiór z mackami, z którym świętej pamięci właściciel lubił bawić się w
składanie ofiar. Krakers ma spory talent do gotowania i pieczenia, i jest
bardzo wrażliwy, zarówno na przeciągi, jak i niemiłe słowa. Natomiast panicz
Szczęsny, który jest pięknym i przerysowanym obrazem werterowskiego młodziana,
tylko… parę dobrych lat po śmierci, zadziwia talentem do robótek ręcznych, choć
nadal szuka wybranki swego serca, by dla niej poświęcić swoje życie po życiu,
irytując wszystkich naokoło, a zwłaszcza Konrada, skłonnością do mówienia
wierszem.
Nie brakuje też bardziej realnych postaci, które całość
próbują, mniej lub bardziej skutecznie, sprowadzić na ziemię: mieszkańcy
pobliskiej wsi, miejscowy „przyjaciel rodziny”, szefowa Konrada, a wreszcie
jego narzeczona… Doprawdy, nie ma chłopak łatwego życia, ale jak tu nie pokochać
takiej nieziemskiej bandy.
Książkę Marty Kisiel można określić krótko: lekka, zabawna,
przyjemna. Czyta się ją „jednym tchem”, choć nie jest wcale cieniutka -
zawdzięcza to wartkiej akcji, częstym i nagłym zwrotom akcji oraz sporej
niepewności, czy to wszystko zaraz nie runie i czy Konrad, mimo dobrych chęci i
niemal ojcowskiej czułości do kłopotliwych mieszańców domku, nie rzuci tego
wszystkiego, wracając do miasta.
Świetna powieść do poczytania w drodze, odświeża i orzeźwia,
bawi, a przy tym jest dosyć uniwersalna, bo spodoba się starszym i młodszym. No
i, jak dla mnie, domek marzeń, może tylko darowałabym sobie utopce w wannie…
Dane ogólne:
Tytuł oryginału: Dożywocis
Autor: Marta Kisiel
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Rok wydania: 2010
Ilość stron: 376
0 komentarze:
Prześlij komentarz
Daj znać, że widzisz ten post - zostaw komentarz albo "lajka"! (: