Military science-fiction, czy nie brzmi to jak coś, w czym
znajdą coś dla siebie osoby będące wielbicielami aż dwóch gatunków literackich?
A może wręcz przeciwnie, i jedni, i drudzy uznają, że nic tu po nich, bo to za
dużo kombinacji? Obstawiam to pierwsze, jako że ani samo pojęcie, ani tego typu
mieszanka nie jest już od dawna niczym
nowym, bo też i przestrzeń kosmiczna sama się czasem prosi o to, by być
miejscem starć. Nie sposób też dołożyć do tego opcji kontaktu z obcą
cywilizacją (i żeby to tylko jedną!), oczywiście będącą na wyższym stopniu
rozwoju niż ziemska, z wyglądu możliwie dziwną i przeważnie wrogo nastawioną.
No, chyba żeby było inaczej… I właśnie tak troszkę inaczej jest w przypadku cyklu
Odyssey One Evana Currie, z którego pierwszym tomem przyszło mi się poznać i
zmierzyć.
Odyseja jest statkiem nowym, wyposażonym w
najnowocześniejszy napęd tachionowy („Że
jaki?” Tachiony to cząstki poruszające się w próżni szybciej niż światło,
ale to czysta teoria póki co), pozwalający dokonywać skoków w przestrzeni
kosmicznej na ogromne odległości. Zbudowana dość szczególnie, bo na wzór
klasycznego, morskiego okrętu, Odyseja zbiera załogę – najlepszych z
najlepszych – i wyrusza w próbny rejs, mający przetestować jej możliwości i
doszkolić ekipę, by działała w możliwie najefektywniejszy sposób na tym, jak na
razie eksperymentalnym typie statku. Kapitan Weston postanawia odrobinę zboczyć
z kursu, by dać podwładnym i sobie okazję do wypróbowania broni, gdy dochodzi
do nich, przekazane drogą radiową, wezwanie o pomoc. Podążając za sygnałem
znajdują kapsułę ratunkową z umieszczoną w niej kobietą. Coś się jednak nie
zgadza… Rozbitek jest co prawda
człowiekiem, ale badania przeprowadzone przed wyjęciem jej ze schronienia
wskazują pewnie niepokojące odchylenia od normy, co więcej, jak się okazuje,
nie pochodzi ona z Ziemi. I potrzebuje pomocy.
Cała historia zaczyna się banalnie, aż wionie od niej
„Obcym” przez takie a nie inne zawiązanie akcji. Wiemy przecież jak skończyło
się to w przypadku niejakiej Elen Ripley, prawda? Aż chciałoby się krzyknąć,
żeby spadali, bo to źle się skończy… i dobrze, że nie można, bo to, co dzieje
się dalej, totalnie odbiega od historii o znanych nam z filmów, słodziakowatych
kosmitach. Tu jest zupełnie inaczej: skonfliktowane strony, a raczej jedna
najeżdżana i skutecznie wyżynana przez drugą, początkowo są jedynie obserwowane
przez oniemiałych z zaskoczenia ziemian, ale, jak stwierdza Weston, nie można
się bezczynnie przyglądać zwykłemu ludobójstwu, nawet będąc daleko od Ziemi,
nie mającej pojęcia co się dzieje kawałek od niej. Akcja rozwija się wręcz
zaskakująco pomyślnie dla Odysei i jej załogi (przynajmniej na początku), a
obca cywilizacja, którą spotyka i przy okazji próbuje ratować, okazuje się być im
nawet zbyt „bliska”: zaskoczył mnie pomysł z równoległą ewolucją, chociaż w
starciu „oni konta my” wcale nie jest jednoznaczne to, kto jest lepszy, pomimo
wyraźnej różnicy w „wieku” obu nacji. A jest jeszcze strona trzecia, atakująca…
Tu wydawałoby się być oczywistą rzeczą, że standardowo została stworzona jako „wróg doskonały”, ktoś, kto żyje tylko po to, by niszczyć wszystko inne. Odrobinę rozczarowujące, co? A jednak nie, bo w zakończeniu autor wprowadza nową ideę, którą tłumaczy dotychczasowe zachowanie nacji Drasinów i składa niejako obietnicę: myślicie, że do tej pory się działo? To zaraz zobaczycie.
Tu wydawałoby się być oczywistą rzeczą, że standardowo została stworzona jako „wróg doskonały”, ktoś, kto żyje tylko po to, by niszczyć wszystko inne. Odrobinę rozczarowujące, co? A jednak nie, bo w zakończeniu autor wprowadza nową ideę, którą tłumaczy dotychczasowe zachowanie nacji Drasinów i składa niejako obietnicę: myślicie, że do tej pory się działo? To zaraz zobaczycie.
Trudno mi się skupić się jednak jeszcze trochę na
ludziach-kosmitach (pozwolę sobie ich tak roboczo nazwać), bo wydają się być
odrealnieni do bólu. Już tłumaczę: jako ród o wiele starszy od ziemian, z wyżej
zaawansowaną technologią, wroga traktuje jak coś z opowiadań dla dzieci, w
ogóle nie interesując się kwestiami militarnymi. To po prostu banda pacyfistów,
skrajnie brzydząca się przemocą, nie rozumiejąca idei broni. Czy może być coś
bardziej irytującego? Pierwszą ich przedstawicielką jest Milla, znaleziona w
kapsule ratunkowej. Jak na osobę, której naród wymiera w szybkim tempie,
wykazuje zadziwiający opór wobec faktu, że jej planetę bronić ma ktoś, kto ma
na pokładzie myśliwce i jest uzbrojony w działa robiące spore szkody (tak, one
ZABIJAJĄ, pani Chans), co w równie zadziwiający sposób nie przyprawia
załogantów o spazmy śmiechu bądź chęć dania pannie w pyszczek. Przeciwnie:
bardzo spokojnie rzecz tłumaczą, dużo rozumieją, wygłaszają przy tym parę
bardzo istotnych słów do przemyśleń własnych… A kobieta przez całą objętość
książki ma czas przejść z pozycji „obce robale niszczą cały mój świat… o matko,
on ma pistolet, pogarda bardzo” do „dziękuję za ratunek”. Mogę tylko podziwiać
profesjonalizm i cierpliwość osób, które muszą z nią przebywać.
No właśnie, Milla. Jej tytuł (czy też szarża, szczerze
mówiąc nie wiem), „ithan”, świadczyłaby o tym, że pełni dość istotną funkcję w
społeczeństwie, jednak zupełnie nie znajduje to odzwierciedlenia w jej
charakterze. Jest po prostu mdła, słaba, niezdecydowana i bierna, przez
większość czasu robi wrażenie typowej „damy w opałach”. Jej wizerunek ulega
pewniej poprawie dopiero w momencie, w którym można porównać ją do innych
przedstawicieli jej ludu: im wyżsi stopniem, tym gorzej, co miało zapewne
stanowić o specyfice całej nacji. Jest to spójne, sensowne, daje ciekawy
kontrast, nadal jednak pozostaje irytujące dla czytelnika oczekującego po
atakowanych pewnej chociaż współpracy z kimś, kto chce ich bronić, nie mówiąc
już o jakimś własnym wkładzie. A tu jest daleka droga do przebycia. Swoją
drogą, umiejętnie i ciekawie przedstawiona została kwestia wspomnianej już przeze mnie równoległej ewolucji: obie
rasy ludzkie są niemal identyczne, ale… i tu autor ma jeszcze spore pole do popisu,
co, mam nadzieję, dobrze wykorzysta. W przeciwieństwie do „kosmitów” dobrze
wypada załoga Odysei, będąc zbiorem różnych charakterów, co zostało
potraktowane z odpowiednią starannością. Zarówno mężczyźni jak i kobiety, na
różnych stanowiskach, z jednakowym problemem z dopasowaniem się do zastanych
warunków. Tak właśnie miało być: to wybrańcy, każdy gdzieś się zasłużył i ma
własną legendę, nic dziwnego, że zebranie ich w jednym miejscu powoduje
zgrzyty, do problemów z dyscypliną włącznie. Nad wszystkim panuje Weston,
świeżo w randze kapitana, dawniej pilot myśliwca, którego działania i decyzje
odbiegają od ściśle wojskowej normy, której można by tu oczekiwać, jednak to
jego nieobycie i brak doświadczenia (zwłaszcza w stosunkach towarzyskich) zdają
się dobrze uzupełniać braki całości, pozwalając mu skutecznie nad wszystkim
panować. Innymi słowy: zarówno sama Odyseja, jak i cała jej załoga,
zdecydowanie przypadły mi do gustu.
Zarówno wypowiedzi bohaterów, jak i część opisowa książki
bogata jest w szczegóły techniczne dotyczące zarówno Odysei (w końcu to dla
Ziemian nowość), jak i ogólnych kwestii technologicznych dotyczących podróży
kosmicznych; poruszono tu kwestie napędu nadświetlnego i antygrawitacji –
których ludzkość nadal nie posiada (wyjąwszy ten tachionowy; swoją drogą,
momenty skoków i ich wpływ na załogę zostało opisane po prostu świetnie), ale „obcy”
już tak – głównie pod względem pojawiających się na drodze nauki przeszkód. W
konfrontacji z cywilizacją równoległą, dla której te rzeczy są oczywiste,
natomiast żywo reagują już na coś takiego, jak komunikaty głosowe ze strony
maszyn pokładowych (skądinąd trochę słaby motyw, znają wszystko i więcej, a
takiej drobnostki nie widzieli…), pojawia się ciekawa opcja wymiany wiedzy, co
do której przewiduję problemy w przyszłych tomach, ale znowu – dajmy się
zaskoczyć! W „Odyssey One” nie znalazłam natomiast tego, czego się obawiałam:
że „fiction” będzie przeważać nad „science” i autor trochę za daleko zapuści
się w wyobraźnię, nie zważając zupełnie na fakt, że czytelnik może ni cholery
tego nie kupować, zwłaszcza, że współczesna nauka ma już sporo do powiedzenia w
tych sprawach. Nie, tego zjawiska nie ma, opisy technologiczne są raczej
powściągliwe i rzeczowe, bez zagłębiania się w szczegóły i „co by było, gdyby”,
zwłaszcza, że rozwiązań nowych u Ziemian nie ma tam znowu tak wiele, autor
najwyraźniej wie o czym pisze i nie próbuje nic dokładać na siłę. A to się
chwali.
Książka pisana jest językiem barwnym i żywym, chociaż
momentami obserwowałam z pewnym zmieszaniem pojawiające się opisy mimiki
bohaterów. Za dużo, za często, może nie byłoby to tak zauważalne, gdyby nie to,
że lubią się grupować w jednym miejscu. Szczególnie dotyczy to postaci Milli
Chans, która potrafi blednąć i otwierać usta ze zdumienia kilka razy w jednej
scenie. Mocną stroną jest humor, bo zabraknąć go nie mogło, zwłaszcza, że mamy
do czynienia z wojskowymi, i to z tych bardziej doświadczonych w swoim
zawodzie. Poziom żartów jest różny, od zakładów, robionych przez pilotów myśliwców
(„przetrwam skok statku na stojąco i nie zwrócę obiadu!”) do wyrafinowanych,
politycznych niemal aluzji czynionych przy bardziej oficjalnych okazjach. Więcej
jest oczywiście tego pierwszego, co sprawdza się wspaniale jako rozluźniacz
atmosfery w sytuacji walki o życie. Mały problem zauważyłam jedynie przy okazji
kwestii czysto technicznych, czyli korekty. W pewnym momencie wcale porządny
poziom poprawności językowej i ortograficznej tekstu po prostu się kończy, tak
jakby korektorom nie chciało się sprawdzać całości, poprzestając na mniej
więcej połowie. Niestety, czytelnik na danej połowie raczej czytania nie
skończy, więc nie ma cudów – błędy zgrzytają czasem dość niemiło. Nie jest ich
znowu tak dużo, są jednak czasem dość banalne i proste do wyłapania, jak dziwny
szyk zdania bądź dwukrotne powtórzenie tego samego słowa, o przecinkach w
dziwnych miejscach nie wspominając.
Podsumowując, „Odyssey One: Rozgrywka w ciemno” to jeden z
ciekawszych przedstawicieli gatunku space opera, jaki zdarzyło mi się czytać. Nie zawiodłam się, z książką pana Currie
spędziłam kilka przyjemnych godzin i z pewnością zapoznam się z dalszymi
częściami cyklu; muszę się dowiedzieć, jak rozwiną się stosunki między oboma
rasami ludzkimi, o co tak naprawdę chodzi z Drasinami, i, przede wszystkim
może, jak będzie wyglądał rozwój militarny nacji, która przemoc uważa za
przejaw zacofania i zło wszelakie. Szybka akcja przeplatana etapami planowania
taktyki, świetnie opisane starcia (w tym kulminacyjnym robiłam aż przerwy na
oddech, niepewność i napięcie nie dały się znieść), wszechobecne kontrasty i
utrudnienia to tylko niektóre z zalet pierwszego tomu cyklu o Odysei, i mam
nadzieję, że kolejne utrzymają ten poziom.
Za możliwość przeczytania ksiązki dziękuję wydawnictwu Drageus Publishing House.
Dane ogólne:
Tytuł
oryginału: Into the Black: Odyssey One
Autor: Evan Currie
Wydawnictwo: Drageus
Rok wydania: 2013
Liczba stron: 560
***
A dla chętnych trochę soundtracku:
A to nie marines się zakładali? W końcu piloci to elita i byle co ich nie rusza, co w książce chyba było nieraz podkreślane ;]
OdpowiedzUsuńFakt, mogłam pokręcić.
UsuńSuper densing bloga! Zabieram sie do czytania jego calego :*
OdpowiedzUsuńhttp://mleeeczyk99.blogspot.com/
Wow, nie słyszałam nigdy o Military science-fiction. To nowy obszar, który czeka na moje odkrycie.
OdpowiedzUsuń