
Matylda Harycka pracuje we wrocławskim muzeum jako szeregowy
pracownik biurowy: zajmuje się dokumentacją, organizuje wystawy, stara się dotrzeć
do zaginionych i rozkradzionych zbiorów miejscowych malarzy. Którejś nocy budzi
ją rodzina: w mieście stała się tragedia, spłonął kościół garnizonowy. Trzy
pokolenia kobiet - Matylda, jej matka i babcia - obserwują pożar z
przerażeniem, każda pogrążona we własnych myślach. W dzień po zdarzeniu do
muzeum, w którym pracuje główna bohaterka przychodzi list – anonim z
informacją, że ich instytucja będzie następna. Kierownictwo zawiadamia milicję,
jednak to nie powoduje, że czują się bezpieczniej, więc aby lepiej chronić
swoje miejsce pracy, wyznaczają między sobą dyżury nocne. Matylda, chociaż nie
jest tym zachwycona, podejmuje się zadania, które uważa za zbędne i nudne,
jednak w nocy, słysząc skrobanie z jednej z sal, postanawia to sprawdzić. Nie
zapala światła, żeby nie spłoszyć potencjalnego złodzieja, co skutkuje niestety
upadkiem ze schodów, i niespodziewanym zdarzeniem: odkryciem skrytki, w której
ukryto stare dokumenty, w tym listę dzieł sztuki, wywiezionych z Wrocławia wraz
z nazwiskami. Przewidując dalsze wydarzenia, zanim wyda ją w ręce oficera
milicji, robi kopię dla siebie i postanawia odnaleźć ile tylko się da z
zaginionych zbiorów.
Panna Harycka jest bohaterką specyficzną. Niby młoda, ale
jednak czuje się w niej coś, co sprawia, że ma się wrażenie jakby była trochę
po 40-stce, podejrzewam że chodzi tu o jej stanowczo dojrzalsze niż
wskazywałaby jej metryczka zachowanie. Opisana została bardzo szczegółowo, jako
„szara myszka”, która posiada jednak cechy ukryte wywyższające ją ponad PRL-owską
szarość: bystrość, odwagę i wolę działania mimo wszelkich przeszkód. Jest też
stanowczo właściwą osobą na właściwym miejscu, odnajduje się całkowicie w roli
pracownicy muzeum, jest w stanie poświęcić wiele dla swojej misji. Do tej
postaci przekonuje mnie właśnie ten jej brak wahania w sytuacjach, gdy musi
podjąć decyzję czy działać w zgodzie z własnym sumieniem, czy… prawem. Żaden z
niej jednak ideał, a wręcz może irytować: udaje jej się wszystko, każdy
mężczyzna, który na nią spojrzy, od razu chce ją zaciągnąć do łóżka, a jej styl
bycia jest, szczerze mówiąc, średnio zachęcający. Nagminnie powtarzany przez
nią zwrot „w dupę jeża” bardzo mnie drażnił, naprawdę kobieta mogłaby dać tym
jeżom spokój i nie gwałcić ich niemal co drugie zdanie.
Pozostali bohaterowie są różni, i pod względem charakteru, i
dokładności, z jaką postanowiła potraktować ich autorka. Najlepiej dają się poznać
panowie: milicjant Małecki, kolega ze studiów Matyldy – Koszycki oraz jej współpracownik,
Jerzy Zarzycki. Każdy z nich jest inny i posiada własny styl bycia i sposób
wysławiania się, akcentowany może czasem odrobinę przesadnie koszmarkami w
stylu tych rzucanych często przez Matyldę wykrzykników. Reszta – pracownicy muzeum,
rodzina, znajomi, to raczej bohaterowie epizodyczni i niewiele jesteśmy w
stanie się o nich dowiedzieć, poza tym, jaką rolę im wyznaczono. Są niemal identyczni.
Początkowo nie spodobał mi się klimat książki. Muzeum, PRL,
poczucie zagrożenia, że zaraz przyjdą i zabronią, samo w sobie może nie powinno
to zniechęcać, mam jednak wrażenie, że te elementy zmieszane ze stylem pisania
autorki, dość rozwlekłym i monotonnym, wywołały u mnie wrażenie czegoś
smutnego, szaro-brązowego, pokrytego kurzem i pachnącego starością, i tak też
odbierałam nastrój tej pozycji. Przez pierwsze rozdziały brnęłam trochę przez
własny upór, starając się nie poddać nudzie, na szczęście warto było, bo akcja
rozkręca się z czasem, dochodzą też ciekawsze wątki do głównej historii,
komplikując fabułę tak, że w rezultacie nie zauważa się nawet, kiedy zaczyna
wciągać. Tak wybrany czas i miejsce akcji można zaliczyć też na plus: działanie
niejako wbrew obowiązującemu prawu, przy władzy, która więcej przeszkadza niż
pomaga, i ze stróżami prawa, stanowiącymi tylko jeszcze jedno zagrożenie dodaje
opowieści pikanterii, którą zauważa się jednak dopiero po jakimś czasie.
Mam mieszane uczucia co do „Kolekcji Hankego”, bo chociaż
główna bohaterka nie do końca daje się lubić, a całość jest trochę przegadana,
to jednak książka stanowi kawał dobrego kryminału z wątkiem historycznym. Zainteresuje
może trochę bardziej wytrawnego czytelnika, lubiącego zagłębiać się w historie
nieoczywiste, wielowątkowe i z niejednoznacznym zakończeniem, czytaczy
literatury obecnie popularnej może trochę znudzić na początku, jednak można dać
szansę i sobie, i książce i dotrzeć do jej największych zalet, które nie są
widoczne od razu. Dodatkowo jest ona trochę jak przewodnik turystyczny po
miejscach, w których można zobaczyć dzieła wielkich artystów Dolnego Śląska,
można się więc wybrać kiedyś śladami Matyldy i po prostu wczuć się w jej
postać, szukając ukrytych skarbów.
Za egzemplarz recenzencki dziękuję wydawnictwu Psychoskok.
Dane ogólne:
Tytuł oryginału: Kolekcja Hankego
Autor: Jolanta Maria Kaleta
Wydawnictwo: Psychoskok
Rok wydania: 2015
Liczba stron: 442
Jestem ogromną miłośniczką kryminałów, a do historii dotyczących kradzieży odczuwam szczególną sympatię. Wątek historyczny to dodatkowy plus, więc brzmi to wszystko naprawdę ładnie - tylko ta bohaterka nie przedstawia się zbyt dobrze.
OdpowiedzUsuń"działaś w zgodzie z własnym sumieniem" - literka się podmieniła.
Poprawione, dzięki (;
Usuń