
W „Złotym
Synu” spotykamy Darrowa au Andromedusa niedługo po tym, gdzie
pozostawiła go „Złota Krew” – to założony przez niego klan
podbił Olimp i wygrał wielką grę w Instytucie Marsa, rezerwując
mu zaszczytne miejsce w jednym z największych rodów Dominium. Ze
wszystkich Złotych złożył hołd właśnie Nero au Augustusowi,
temu samemu człowiekowi, który tak dawno temu skazał jego żonę
na śmierć przez powieszenie. Instytut Marsa był jednak dopiero
pierwszą próbą, jaką udający Złotego Czerwony z Lykos będzie
musiał przejść na swojej drodze do zemsty. Kolejna próba –
Akademia, a wraz z nią prowadzone na pół serio starcia flot
kosmicznych – okazuje się jednak być tą, w której niezrównany
Darrow poznaje gorycz porażki. Od tej pory wydarzenia nabierają
tempa: synowie znienawidzonego rodu Bellona upokarzają go przed
kamerami, wrogowie dużo potężniejsi niż on depczą go i mieszają
z błotem, zmieniając go z ukochanego wychowanka Augustusa w
zhańbionego, wydziedziczonego wyrzutka. Czując, jak sen o rewolucji
wymyka mu się spomiędzy palców, Darrow zawiera desperacki sojusz z
Szakalem – odrzuconym biologicznym synem Nero, psychopatycznym
intrygantem z licznymi kontaktami w półświatku. Jego cel to
odzyskać łaskę Augustusa i znowu znaleźć się na szczycie... A
potem rzucić cały Układ Słoneczny do stóp Aresa.
W drugiej
części trylogii „Red Rising” Pierce Brown wydaje się
wykorzystywać sprawdzoną formułę na dobrą kontynuację: serwując
jeszcze raz to samo, ale więcej i mocniej. Ponownie zostajemy
wrzuceni w skomplikowany, brutalny świat zawiłych intryg i
bezlitosnej walki o przetrwanie. O ile jednak Instytut stanowił w
miarę zamknięte środowisko o ograniczonej liczbie potencjalnych
wrogów i rzeczy, które jeszcze mogą pójść nie tak, o tyle daje
się odczuć, że przed Darrowem stoi teraz o wiele większe
wyzwanie: ma przeciwko sobie cały znany Wszechświat. Z pozoru
prosta na początku sytuacja komplikuje się coraz bardziej i
bardziej, sojusznicy sprzed dwóch rozdziałów okazują się nowymi
wrogami, a starzy wrogowie sojusznikami. W „Złotym Synu” akcja
nie ustaje ani na chwilę, ciągle pojawia się jakiś nowy zwrot,
nowe zdarzenie, które pochłania uwagę czytelnika i nie pozwala się
oderwać od lektury. Najważniejsze jest jednak to, że w trakcie
czytania ani razu nie miałem wrażenia, że jest to w jakiś sposób
nienaturalne, że dany zwrot akcji następuje nie dlatego, że takie
jest logiczne następstwo, ale właśnie po to, żeby coś się
działo. Nie – chociaż zdarzają się drobne nieścisłości i
zgrzyty, tutaj mamy do czynienia z historią od początku do końca
spójną.
Z bohaterami
bywa różnie. Sam Darrow, na co narzekałem już w recenzji
poprzedniej części, nadal wydaje się mało charakterny, ale z
tendencją nieśmiało wzrostową – a to już lepiej, niż miało
to miejsce w „Złotej Krwi”. Powracają starzy znajomi: Mustang,
Sevro, Roque, Victra czy Cassius, by wymienić tylko paru, a i oni są
dokładnie tacy, jakimi dali się polubić (lub znienawidzić) w
„Złotej Krwi” – miło zauważyć, że pozostają spójni z
tym, co wcześniej zaprezentowano na ich temat. Sięgając po powieść
rzeczywiście ma się wrażenie ponownego spotkania ze starymi
znajomymi, a niektóre z ich działań dają się nawet przewidzieć,
bo „to przecież tak bardzo w jego stylu!”. Pierwsze skrzypce
grają tu jednak nowi bohaterowie – na przykład z miejsca
polubiłem Ragnara, wojownika kasty Obsydianu pochodzącego ze świata
imitującego ten ze skandynawskiej mitologii, gdzie jego lud
utrzymywany był w kłamstwie na podobieństwo Czerwonych, po upadku
wznieconej przez siebie rebelii. To interesujący kontrast: kosmiczny
wiking wpuszczony na rzymsko-greckie salony imperium Złotych. W
podobnej sprzeczności stoją spojrzenia na świat jego i
otaczających go Złotych – honor na ustach kontra honor w sercu –
co jeszcze bardziej uwypukla, jak podłą grupką jest Elita.
Literacko
jest nieźle – tempo narracji odpowiednie, opisy są dokładne i
rozbudowane, działają na wyobraźnię. Brown kapitalnie radzi sobie
zarówno z kreowaniem ciekawych, żywych dialogów, scen debat,
sporów i negocjacji, jak i kosmicznych bitew na ogromną skalę. Tak
jest! „Złoty Syn” nieco bardziej zbliża się do ram gatunkowych
space opery, jednak wciąż nie pozwala, aby te dwa słowa w całości
oddały ideę zagadnienia. I całe szczęście. Skoro jednak o space
operze mowa, nieco słabiej wypadają tutaj rozterki Darrowa – o
ile jego introspekcje nadają wydarzeniom ciągłość, o tyle miałem
wrażenie, że bywają przegadane, kreując Andromedusa na strasznie
łzawego gościa. Wątpię, że miałbym podobne rozterki na jego
miejscu – wątpię, że miałbym na nie czas i ochotę ze
świadomością, że tłum bezlitosnych Złotych może w każdej
chwili odkryć, że nie jestem jednym z nich i rozszarpać mnie na
strzępy. Jak na nową nadzieję buntowników, Darrow poświęca w
moim odczuciu trochę za dużo czasu na czczą gadaninę i dumania.
Podsumowując,
„Złoty Syn” bierze pełnymi garściami ze swojego poprzednika, a
to, co zaczerpnął, twórczo rozwija. To bardzo dobra kontynuacja
jednej z ciekawszych powieści science fiction ostatnich lat,
osadzona w interesującym uniwersum, o kapitalnie złożonej intrydze
i zapadających w pamięć bohaterach. Fani nie będą zawiedzeni z
całą pewnością – pozostali, którzy dadzą jej szansę, pewnie
też nie.
Za udostępnienie książki do recenzji dziękujemy wydawnictwu Drageus.
Dane ogólne:
Tytuł
oryginału: Red Rising #2: Golden Son
Autor:
Pierce Brown
Wydawnictwo:
Drageus Publishing House
Rok wydania:
2015
Liczba
stron: 512
Uwielbiam ten cykl, moim zdaniem to jedna z lepszych powieści z gatunku, jaką mamy na rynku. Pamiętam, że czytało mi się świetnie i dobrze się bawiłam - w sumie nie tylko ja, bo moje egzemplarze krążą aktualnie wśród rodziny przyjaciółki. :)
OdpowiedzUsuńPo „Gwieździe Zarannej” mogę się tylko z Tobą zgodzić. Na ogół nawet nie lubię kosmicznego sf - cykl Browna czytało mi się bardzo przyjemnie.
Usuń