sobota, 2 września 2017

„Siły Rynku” Richard Morgan

Opowiem wam dziś o jednej z najdziwniejszych rzeczy, jakie miałem ostatnio okazję przeczytać. Jej sprawcą jest Richard Morgan, a dzieło zwie się „Siły Rynku”. Co w nim dziwnego? Zacznijmy od początku...

Londyn w niedalekiej przyszłości. Epidemie śmiertelnych chorób, ekonomiczne turbulencje i zawirowania w światowej polityce doprowadziły do jeszcze większego pogłębienia się przepaści między biednymi i bogatymi. Nieliczni szczęśliwcy, którzy pracują w spółkach o zasięgu ogólnoświatowym, żyją niczym królowie w czystych, strzeżonych korporacyjnych dystryktach, podczas gdy pozostałe dziewięćdziesiąt dziewięć procent społeczeństwa zmuszone jest gnieździć się w tzw. Strefach, co stanowi po prostu zgrabne określenie śmiertelnie niebezpiecznych, rządzonych przez gangi slumsów. Chris Faulkner jest młodym menadżerem (wpasowującym się nieco w popularny pod koniec XX wieku wizerunek yuppie, ale o tym za chwilę), który właśnie przeniósł się z Hammet McColl, firmy inwestującej w rynki rozwijające się – do Shorn Associates, wydziału Inwestycji Konfliktowych. Czym są Inwestycje Konfliktowe? To bardzo proste: załóżmy, że gdzieś na świecie dochodzi do rewolucji, wojny domowej albo podobnego zdarzenia. Inwestorzy przyszłości nawiązują kontakt z przywódcami stron konfliktu, po czym udzielają niezbędnego wsparcia (to jest – zaopatrują we wszystko, czego potrzeba, nieważne, czy jest to tona broni ręcznej, sprzęt taktyczny czy zaawansowane pojazdy opancerzone) temu z nich, kto wydaje się pewniejszą lokatą – i pomagają mu wygrać wojnę. Stawką jest procent PKB kraju, o który toczy się wojna – trafiający prosto na konto firmy.

Do tej pory mamy dość prosty pomysł na technothriller, zalatujący miejscami cyberpunkiem w raczej klasycznym rozumieniu. To jednak jeszcze nie wszystko – o ile w prawdziwym świecie awans w szeregach korporacji często wiąże się z kopaniem dołków pod swoimi współpracownikami, w przyszłości według Morgana to kopanie dołków jest ciut bardziej dosłowne. Do lamusa odeszły przetargi, konkursy czy głosowania... Konkurencję eliminujesz, wyzywając ją na krwawy pojedynek na szosie, do którego stajesz w opancerzonym, podrasowanym wozie, bardziej przypominającym czołg niż samochód osobisty. Wszystko jest odpowiednio sankcjonowane i administrowane zestawem przepisów - nie zmienia to jednak faktu, że praktycznie wszystkie chwyty są dozwolone. Ba, coraz rzadziej zdarza się, że obu pojedynkowiczów przeżywa starcie, normą jest dobijanie uwięzionych we wrakach konkurentów z broni ręcznej (a nawet za pomocą łopaty, łyżki do opon czy czegokolwiek, co akurat jest pod ręką), zaś im brutalniejsza egzekucja, tym większy szacunek środowiska do zwycięzcy – i tym lepsze perspektywy na dalszą karierę... Wszystko to jest w dodatku transmitowane przez telewizję i oglądane przez pracujących biednych na całym globie. To już nie wyścig szczurów – prędzej mistrzostwa świata wściekłych lwów na spidzie w wolnej amerykance.

Chris wywodzi się z jednej ze Stref, udało mu się jednak wyrwać z ogólnej biedoty i zostać kimś. Do Shorn wkracza jako świeży gracz. Kiedyś zdobył trochę reputacji, a w Hammet McColl odnosił spore sukcesy – wygląda jednak na to, że w jego nowej pracy czeka go gra o jeszcze wyższe stawki. Nowe środowisko pełne jest ludzi bezwzględnych i bezlitosnych, a żeby się wybić, Faulkner będzie musiał stać się jednym z nich. Przekraczając kolejne granice, stawia na szali swoje dotychczasowe życie, szczęśliwe małżeństwo, a nawet człowieczeństwo. Czy zdoła w porę się wycofać i zachować duszę w bezdusznym świecie, czy może poświęci to wszystko w nieustającej pogoni za władzą i pieniądzem?

Hm. No właśnie. Założę się, że po lekturze powyższych paru akapitów macie wrażenia podobne do moich – coś tu do siebie nie pasuje. To jakby autor bardzo chciał napisać podszyty ekonomią thriller, historię z życia yuppie przyszłości, ale w połowie robienia researchu (a przyłożył się do niego – to chyba pierwsza powieść sf z bibliografią na końcu, jaką widziałem) doszedł do wniosku, że ekonomia jest nudna – wywalił więc te nudne kawałki, a zamiast nich wstawił dynamiczną rozpierduchę do wtóru ryku silników i huku śrutówek. Jasne, to jest czadowe, ale to zawodzenie z tyłu głowy, które być może słyszycie, to logika. Morgan wyjaśnia później, dlaczego świat wygląda tak, jak wygląda i to jego wyjaśnienie nawet się klei (być może to zasługa pierwszego wrażenia, po którym czytelnik łyknie cokolwiek, co jakoś ucywilizuje to, czego był świadkiem), ale żeby do niego doczytać, trzeba pozwolić sobie na dłuższą chwilę zawieszenia niewiary. Nie każdego na to stać. W ogóle świat przedstawiony ma sporo cech znajomych z innych utworów, pozostaje jednak w jakiś nieprzystępny sposób inny, jakby nie wszystko się po prostu dodawało. Ciężko to polubić, jednak jeśli już się uda wsiąknąć, powieść rewanżuje się gęstym, niepowtarzalnym klimatem. Tylko ilu czytelników dotrwa do tego momentu?

Faulkner jako bohater wydawał mi się miejscami pozbawiony konsekwencji – przez pierwsze pół książki sprawia wrażenie miłego faceta, który nie do końca przystaje do swojego nowego miejsca pracy. Tu i ówdzie ktoś wytyka mu, że w swoim ostatnim pojedynku nawet zawiózł przeciwniczkę do szpitala, podczas gdy bardziej oczekiwanym zachowaniem byłoby, gdyby po prostu ją zabił, sam zaś twierdzi, że jego reputacja bezwzględnego zabijaki jest bardziej dziełem przypadku niż starań, a nawet służbową broń nosi nienaładowaną. W pewnym momencie coś pęka – i to byłby ciekawy motyw, obserwacja, jak Shorn Associates mieli Chrisa na proch, a z prochów lepi kolejnego żądnego krwi psychopatę, dokładnie takiego jak wszyscy inni – gdyby nie to, że nagle zostajemy zalani całą masą faktów z jego przeszłości, które stawiają go w zupełnie innym świetle. Że niby był taki od początku? Ale jak to – przecież jego wcześniejsze zachowanie w ogóle o tym nie świadczyło! Takie poprowadzenie jego wątku ma jeszcze jedną, trudniejszą do zaakceptowania konsekwencję – przez pierwsze pół historii bohater sprawia wrażenie pozbawionego ikry, a przez drugie jest po prostu... typowy. I tak źle, i tak też niedobrze. 

Tak w ogóle, wątek tego stopniowego zatracania się w moralnym bagnie przez głównego bohatera zrealizowany jest nieco jednostronnie i miejscami pobrzmiewa tanim moralizatorstwem. Łotrze, powiecie mi zaraz, przecież to książka o korposzczurach żyjących z napuszczania na siebie państw trzeciego świata, w wolnych chwilach rozjeżdżających się szybkimi samochodami, w jaki sposób da się pokazać coś takiego z dobrej strony?! Jasne, że się nie da – ale wystarczyłoby tylko wprowadzić jakiś element niejednoznaczności, gdy bohater podejmuje decyzję, czy stać przy swoim, czy znowu się zeszmacić – i już mielibyśmy jakąś pożywkę dla rozważań. Nie mówię, że tak jest cały czas – nie raz zdarza się, że Faulkner wybiera wartości, które reprezentował sobą na początku i jeszcze wydaje się, że jakaś resztka moralności się w nim broni – ale czasem wybory, przed jakimi staje są tak jednoznaczne, że to po prostu nieprawdopodobne. Nie ma w życiu rzeczy aż tak oczywistych.

Dużo lepiej bronią się bohaterowie drugoplanowi. Współpracownicy są dokładnie tacy, jakich sobie wyobrażamy, myśląc o złych megakorporacjach. Mają do tego jakieś swoje dążenia i cechy charakterystyczne, a na ich tle najbardziej wybija się Michael Bryant – ten narwany cwaniaczek sprawia wrażenie dokładnego przeciwieństwa Faulknera (nic więc dziwnego, że szybko zostają przyjaciółmi), ale w przeciwieństwie do niego jest chociaż prowadzony w miarę konsekwentnie. W jakiś sposób lubiłem Notleya, szefa Chrisa – też jest posklejany niemal według archetypu szefa korpo, ale przynajmniej solidnym klejem... 

Jest jeszcze Carla, żona Faulknera i zarazem jego prywatny mechanik samochodowy. Carla jest bohaterką jednego z ważniejszych wątków w „Siłach Rynku” – rozpadającego się małżeństwa tych dwojga. Ze wszystkich postaci w tej powieści to ona wydawała mi się najbardziej żywa – wie, czego chce (a raczej czego na pewno nie chce), umie postawić na swoim i na swój sposób usiłuje walczyć o duszę Chrisa, starając się znaleźć środek między postępową zglinizną Shorn a radykalnymi poglądami z drugiego bieguna, jakie od małego wpajał jej ojciec, niespełniony literat-rewolucjonista. To jedyna postać w książce, z którą sympatyzowałem, zaś jej dialogi z małżonkiem stanowią jedną z najlepiej napisanych elementów powieści. Jako studium rozwalającego się związku, który usiłuje trwać mimo przeciwności – ten wątek jest akurat całkiem niezły.

Pora dla odmiany wspomnieć o czymś, co w tej powieści zrobiono dobrze w stu procentach. Na pewno jest to stopniowanie napięcia – praktycznie cały czas coś się dzieje, a mimo obranego tematu „Siły Rynku” dalekie są po prostu od tępej łupaniny typowej dla amerykańskich sci-fi z niższej półki. Tu sceny akcji umiejętnie przeplatają się z intrygą i dramatem, tempo wydarzeń zwalnia i przyspiesza dokładnie wtedy, kiedy powinno, tekst jest płynny i przystępny, dobrze się go czyta.

Za tą beczką miodu idzie jednak obowiązkowa łyżka dziegdziu – a jest nią jakość polskiego wydania. Styl tłumacza na ogół nie przeszkadza, pojawiają się drobne niezręczności, największą bolączką jest jednak ortografia. Jasne, w tekście tej objętości łatwo jest popełnić jakąś wpadkę, ale zdarzają się słowa (i to występujące w powieści dość często), które konsekwentnie, z uporem maniaka pisane są z błędami. Nawet nieopierzony redaktor wychwyciłby coś takiego – nie przychodzi mi do głowy żadne usprawiedliwienie dla korekty, która po prostu spaprała sprawę.

Po przeczytaniu powyższego tekstu macie pewnie wrażenie, że „Siły Rynku” to miernota jakich wiele. Nie! Znęcam się nad tą książką, bo ją sekretnie uwielbiam. Jest dzika i nieokrzesana, ma całą masę niedoskonałości, ale wiecie co? Ma jeszcze coś – a tym czymś jest koncept. Do cholery! To jedno z nielicznych dzieł z elementami cyberpunku, gdzie mamy okazję przyjrzeć się światu oczami kogoś z góry piramidy – i to zrobione jest spójnie, nosi pewne pozory prawdopodobieństwa – a jednocześnie książka z polotem i ikrą. Jest silna klimatem tego cyberpunku lat osiemdziesiątych (w przeciwieństwie do modnego ostatnio postcyberpunku, który próbuje się przepchnąć pod etykietką swojego starszego, bardziej stylowego brata), który pokochaliśmy u Gibsona, prezentuje świat ponury, ale nie depresyjny: w którym wszystko idzie do diabła, ale przynajmniej ciągnie ze sobą smugę ognia i roztrzaskuje się z hukiem. Przyjemna, nastrojowa lektura – dla kogoś, kto ceni sobie przede wszystkim klimat dystopijnej przyszłości, a nie ma wielkich oczekiwań, powinna być jak znalazł.

Dane ogólne:
Tytuł oryginału: Market Forces
Autor: Richard Morgan
Wydawnictwo: ISA
Rok wydania: 2006
Liczba stron: 432

0 komentarze:

Prześlij komentarz

Daj znać, że widzisz ten post - zostaw komentarz albo "lajka"! (: