wtorek, 13 lutego 2018

„Płonący świat” Isaac Marion - Człowiek człowiekowi wilkiem, a zombie zombie zombie

 Zombie – niegdyś istota ludzka, obecnie stworzenie pozbawione wolnej woli, świadomości, niezdolne do wyższych czynności umysłowych, zastąpionych zwierzęcym instynktem przetrwania... i głodem. Popkultura lubi swoje żywe trupy, a w przestrzeni publicznej wprost roi się od tekstów literackich nawiązujących do motywu powrotu z zaświatów. To szczególnie powszechny temat w literaturze, filmie i rozrywce elektronicznej z nurtu postapokalipsy, gdzie działanie groźnego wirusa – a może sił nadprzyrodzonych – doprowadza do przebudzenia umarłych na globalną skalę, w kilka dni redukując całą naszą cywilizację do kilku izolowanych enklaw, żyjących prawem pięści, zawsze czujnych wobec nacierających zewsząd fal umarłych. Bohaterowie takich produkcji to najczęściej ocaleni, którzy pod wpływem dramatycznych okoliczności ze zwykłych, codziennych szaraków – prawników, lekarzy, kasjerów w supermarketach – przeradzają się w bezkompromisowych twardzieli, zdolnych do wszystkiego w imię przetrwania. To wszystko już było. A co powiedzielibyście na coś z Z-apokalipsy, gdzie bohaterem jest... Właśnie umrzyk?!

Takim bowiem niezwykłym pomysłem raczy nas Isaac Marion w swojej nowej powieści pod tytułem „Płonący Świat”. Przyszłość oparta jest o dobrze nam znane klisze – zrujnowane, opuszczone miasta, gdzie roi się od band wiecznie głodnych żywych trupów, przenoszących osobliwą zarazę poprzez ugryzienia to obowiązkowy klasyk. Zamknięte, nieufne społeczności, rywalizujące ze sobą w ten czy inny sposób o skarby dawnego świata, pogrzebane pośród ruin resztki dawnego porządku poszukiwane właściwie przez każdego, kto o nich słyszał, jedna czy dwie grupy walczące o władzę nad większym wycinkiem – to nic nowego dla kogoś, kto widział „28 dni później” czy „Ziemię żywych trupów”. Co by się jednak stało, gdyby umarli zaczęli powoli odzyskiwać świadomość? Jak się bowiem okazuje, część z nich, po wielu latach półświadomej egzystencji jako „niepełnosprawni witalnie”, zaczyna bardzo wolno wracać do zmysłów, przypominając sobie strzępki życia sprzed zagłady, odzyskując władzę nad ciałem i umysłem.

Kimś właśnie takim jest R, główny bohater powieści. Miał niezwykłe szczęście spędzić swoje pierwsze świadome dni w otoczeniu kogoś, kto żył nadzieją na powrót normalności – jego dziewczyny, Julie. Obecnie klepią słodką biedę w odizolowanej grupie, która okopała się w zrujnowanym sportowym stadionie i okolicach. Z dnia na dzień R przypomina sobie coraz więcej z czasów słusznie minionych i choć reszta enklawy nie darzy go zaufaniem, ma wśród nich nie najcieplejsze, ale stałe miejsce. Wszystko zaczyna się zmieniać, kiedy enklawa traci kontakt z Kopułą Goldmana – pobliską społecznością, do niedawna śmiertelnym wrogiem, od niedawna partnerem handlowym. Sprawcą tych wydarzeń okazuje się być korporacja Axiom, uznawana za nieistniejącą grupa, która kilkanaście lat temu spróbowała po raz pierwszy sięgnąć po władzę nad pogrążonym w chaosie światem. Ich emisariusze – eleganccy, pod krawatem, dukający wyuczone formułki i chyba nie do końca rozumiejący, co się do nich mówi – przybywają również na stadion, domagając się rozmowy z przywódcami o warunkach przyszłej współpracy. Oczywisty podstęp kończy się tragedią, a R, Julie i pielęgniarka Nora muszą uciekać. Axiom wydają się szczególnie zainteresowani niezwykłym przypadkiem R, mając nadzieję poznać dzięki niemu sekret czynienia nie-całkiem-zmarłych posłusznymi swojej woli...

Z powyższego opisu mogłoby wynikać, że „Płonący świat” jest dość typowym przykładem swojego gatunku. Otóż jest... Ale i nie jest. Przez większość czasu narracja prowadzona jest pierwszoosobowo, przez samego R, który bieżące wydarzenia przeplata czasami urywkami powracających do niego wspomień. Wątek zrealizowany jest bardzo prawdopodobnie i autentycznie kusi z wolna odkrywającą się tajemnicą – R jest z jakiegoś powodu ważny, ale sam nie wie, jaki to powód. Swoje dawne życie, pełne kłopotliwych, przykrych wspomień, musi przeżyć na nowo, w czym towarzyszy mu czytelnik. Świeże podejście do tematu okraszone jest dobrze znaną, działającą na wyobraźnię otoczką, przez co fani gatunku poczują się tu jak w domu. Stare miesza się z nowym w zadowalającej proporcji. Gdzieniegdzie pałeczkę narratora przejmuje wszechwiedzący byt znany tylko jako „My”, podsuwając zagadkowe poszlaki co do losów innych, mniej kluczowych dla fabuły postaci. Kim są? Nie jest to do końca wyjaśnione, a ja nie chcę zdradzać zbyt wiele, ale wydają się mieć dużo wspólnego z plagą, która ogarnęła cały glob i chyba niekoniecznie na rękę im jest budzenie się zmarłych z letargu...

Reszta obsady również daje radę. Charakterna pielęgniarka Nora, która w innym życiu studiowałaby medycynę, jest typową, bezpośrednią, nieznoszącą krętactwa awanturniczką, która nie boi się postawić na swoim. M, drugi zombie w drużynie bohaterów, były żołnierz, przejawia zaskakujący, podnoszący na duchu optymizm, na jaki stać tylko kogoś, kto już raz wyrwał się śmierci. Mrukliwy Abram, niegdyś chłopiec na posyłki Axiom, od samego początku przynależy do grupy z wyraźną niechęcią – ma jednak małą córkę, o którą musi zadbać, dlatego przez chwilę jest mu z grupą po drodze, choć na pewno wolałby, żeby było inaczej. Każdy z nich wydaje się na swój sposób żywy, niezwykły. Konflikty w takiej grupie wybuchają w sposób naturalny i oczywisty, jeszcze dodając jej pozoru prawdopodobieństwa. Jedyna postać, której ścierpieć kompletnie nie mogłem, to Julie – trąci nieco marysueizmem ze swoją doskonałą urodą (nawet kiedy nie brała prysznica przez dwa tygodnie, co zauważa sam zakochany w niej główny bohater... Ych!), nieprzejednanym charakterem i niezwykłą odwagą. Byłoby super, gdyby w całej tej swojej czadowości wystarczyło jej punktów na jakąkolwiek zdolność określenia, co właściwie chce zrobić ze swoim życiem: przez większość powieści miota się jak naćpana wiewiórka pomiędzy ratowaniem świata przed Axiom, ucieczką na Islandię i jeszcze paroma rzeczami, okazując się ostatecznie największą pierdołą z całej drużyny. Poważnie, gdybym to ja stał na czele tej grupki, odstrzeliłbym ją od razu – jest zbędnym balastem i ryzykuje życie całej ekipy dla tego, co akurat uroi się w jej durnej głowie. Jakim cudem osoba tak rozchwiana jeszcze żyje w świecie takim jak ten?

Fabularnie jest dość klasycznie – zła korporacja próbuje zawładnąć ogarniętym nie-śmiercią światem, a grupa awanturników wychodzi naprzeciw, by ją powstrzymać. Dość oklepany motyw okazuje się jednak zrealizowany całkiem sprawnie, nadając opisywanemu przez Mariona światu paru charakterystycznych, wyłącznych dla niego cech, dzięki czemu nie ma się wrażenia odgrzebywania tego, co już ograne. Powieść sporo zawdzięcza bardzo dobrej opisówce i lekkiemu, zadziornemu stylowi autora, przez co czyta się gładko i bez większych zgrzytów. W efekcie otrzymujemy całkiem niezłą powieść przygodową, którą czyta się z przyjemnością. Tekst z okładki głosi, że „Płonący świat” jest kontynuacją innej powieści, „Wiecznie żywy” – nie ukrywam, że pierwszy raz usłyszałem o tym tytule dopiero teraz, mogę jednak z czystym sumieniem powiedzieć, że książka znakomicie broni się samodzielnie, jako osobna całość.

Podsumowując – „Płonący świat” to kawałek solidnego zombie-postapo, po który spragnieni takich motywów mogą sięgnąć bez obawy, że przeczytają jeszcze raz to, na co natknęli się już wcześniej. Jest czymś niezwykłym – móc zobaczyć plagę zombie od tej drugiej strony, na którą zwykle wyciągamy śrutówki, piły motorowe albo kosiarki do trawników (kto pamięta?), zaś Isaac Marion z całą pewnością wyczuwa konwencję na tyle, by taki eksperyment mógł się w jego rękach powieść.

Za udostępnienie powieści do recenzji dziękujemy księgarni Czytam.pl.

Dane ogólne:
Tytuł oryginału: The Burning World
Autor: Isaac Marion
Wydawnictwo: Replika
Rok wydania: 2017
Liczba stron: 432

0 komentarze:

Prześlij komentarz

Daj znać, że widzisz ten post - zostaw komentarz albo "lajka"! (: