wtorek, 5 grudnia 2017

„Na południe od Brazos” Larry McMurtry

Jak ważny w powieści może być stopień skomplikowania fabuły? Czy istnieje rozsądna przeciwwaga dla zjawiska określanego jako „epicki rozmach”? Czy jest czymś niezbędnym, by wielowątkowe dzieło opowiadało historię zawiłą, złożoną, niebanalną? A może wręcz przeciwnie – można napisać coś wiekopomnego, ogromnego, zwyczajnie dobrego, ale jednocześnie takiego, by jego założenia dało się streścić w trzech zdaniach? Jak wysoko literacka biegłość może wynieść opowieść zupełnie przeciętną? Te pytania, wraz z całą masą innych, zarówno pokrewnych tematycznie, jak i kompletnie z nimi niezwiązanych, zadawałem sobie praktycznie bez przerwy przy lekturze jednej z najnowszych propozycji wydawnictwa Vesper, które cieszy odświeżonymi wydaniami absolutnych klasyków. Niektórzy z naszych czytelników mogą pamiętać moje zachwyty nad „Frankensteinem” Mary Shelley – o ile jednak lektura tego protoplasty dramatów science fiction (co jest całkiem zrozumiałe) może wprawiać niektórych w filozoficzne nastroje, omawiana przeze mnie powieść jest czymś z zupełnie odległego gatunku... Jest to western. Panie i Panowie, Larry McMurtry ze swoim najważniejszym dziełem: oto „Na południe od Brazos”.

Dziki Zachód z roku na rok traci coraz więcej ze swojej dzikości. Dobiegła końca wojna między Północą i Południem. Dumni niegdyś Indianie w coraz większej desperacji posuwają się do coraz bardziej ponurych sposobów na życie, podczas gdy ich pobratymcy siłą zostają zepchnięci do rezerwatów. Na całym kontynencie wyrastają miasteczka, całe tabuny osadników ciągną do Oregonu. Na tle tego wszystkiego poznajemy Ochotników z Teksasu (chodzi o Texas Rangers, czyli właściwie „Strażników Teksasu”) – a wśród całej barwnej gromadki przede wszystkim Augustusa „Gusa” McCrae, gadułę i lenia, a także jego dokładne przeciwieństwo, pracowitego, mrukliwego samotnika, Woodrowa F. Calla. Cóż robią najgroźniejsze strzelby w kraju, gdy wojna na pograniczu bezprawia dobiega wreszcie końca? Co tylko mogą – na przykład zakładają firmę handlującą bydłem i końmi. Okolice sennego miasteczka Lonesome Dove to nieszczególna okolica na lukratywny biznes, a i to mimo bliskości granicy z Meksykiem, niewysychającym źródłem jednego i drugiego towaru (ranczerzy z południa na pewno nie będą za nimi tęsknić). Kiedy na horyzoncie pojawia się stary znajomy z oddziału, mąciwoda i lekkoduch Jake Spoon (obecnie ścigany listem gończym za przypadkowe zabójstwo – przez niezbyt rozgarniętego szeryfa), kompania handlowa Hat Creek podejmuje kolektywną decyzję o tym, by popędzić stado bydła do Montany, ukazanej przez starego rozrabiakę jako ostatni kawałek dzikiej ziemi w Stanach. Towarzyszyć im będzie, a jakże, gromada kowbojów, jeden lub dwóch meksykańskich kucharzy, niezastąpiony murzyn-tropiciel Joshua Deets, a także... dama lekkich obyczajów, Lorena Wood.

„Na południe od Brazos”, czego łatwo się domyślić z powyższego wstępu, jest przygodową powieścią drogi. Śledzić będziemy przede wszystkim losy kompanii handlowej Hat Creek na ich pełnej zagrożeń i niespodziewanych wypadków, a mimo to żmudnej i nierzadko monotonnej drodze do ziemi obiecanej w Montanie. Tak długa i niebezpieczna wyprawa ma to do siebie, że zmienia ludzi – na lepsze, na gorsze, ale zawsze gruntownie, dlatego warto w nią ruszyć w doborowym towarzystwie. Obsada „Na południe od Brazos” jest właśnie taka – bohaterowie powieści są ludźmi prostymi, o prostych ambicjach, marzeniach i pragnieniach, a jednak sportretowanymi tak biegle, tak trafnie i spójnie, że czytelnik ma wrażenie obcowania z prawdziwymi, żywymi ludźmi, którzy w czasie podróży wspólnie walczą o przezwyciężenie codziennych trudności, przekomarzają się, piją i dowcipkują. Każdy z nich ma coś dla siebie charakterystycznego, co sprawia, że nie sposób nie polubić prawie wszystkich członków tej zgrai. Deets jest pogodnym optymistą, któremu do szczęścia potrzeba tylko światła poranka, podczas gdy Call, z pozoru stanowczy, żelaziście konsekwentny typ, pod surową skorupą kryje szarganego poczuciem winy wiecznego chłopca, uciekającego przed konsekwencjami własnych wyborów. Cicha, eteryczna Lorena robi wszystko, co może, by po prostu jakoś żyć w świecie okrutnym dla młodych, pięknych kobiet, a skrycie marzy o tym, by zobaczyć San Francisco. Gus jest próżniakiem i ochlapusem, w którym bije serce lwa. Każdy z nich ma w sobie coś, z czym można sympatyzować – co sprawia, że boleśnie jest odczuć stratę choć jednego z nich... Może za wyjątkiem Jake'a, bo ten jest postacią tak cholernie niesympatyczną, że sam zdzieliłbym go w pysk, gdybym tylko mógł. Serio. Wal się, Jake.

Trochę gorzej na tym polu wypadają bohaterowie pozostałych wątków, jakie przyjdzie nam śledzić – a jest ich kilka. Pierdołowaty szeryf Fort Smith, July Johnson, wyrusza w tułaczkę po Ameryce w poszukiwaniu własnej żony, Elmiry, która uciekła z domu, by odnaleźć swoją pierwszą miłość, włóczęgę Dee Boota. Elmira jest osobą... po prostu beznadziejną, widzącą tylko własne potrzeby i chyba nienawidzącą wszystkich ludzi wkoło, Johnson z kolei jest skończonym idiotą, że tego nie widzi. Oboje wydają się, choć realni jak reszta, to obrzydliwie miałcy i pozbawieni charakteru w porównaniu z drużyną kowbojów. Jednak o prawdziwym kunszcie literackim autora świadczy to, że jest w stanie opowiedzieć historię o bohaterach, których absolutnie nie da się lubić – w taki sposób, że chętnie się ją czyta. A McMurtry robi dokładnie to.

Można się domyślić z moich wcześniejszych wypowiedzi, że „Na południe od Brazos” będzie opowiadać historię raczej nieskomplikowaną – i faktycznie. To książka o życiu kowbojów na szlaku. Nie ma tu miejsca na intrygę, na nagłe zwroty fabuły, które wysadzają czytelników z foteli. Najważniejszy western McMurtry'ego to książka statyczna, tocząca się do swojego zakończenia powolnym tempem tabunu sunącego przez pustkowia w upalny dzień. Ale to w porządku – to nie jest powieść o wielkich wydarzeniach, ale o niedużych ludziach na tle większego obrazka. W istocie mamy tu do czynienia z prawdziwą mozaiką ludzkich życiorysów i obszernym studium tego, jak przerozmaite charaktery nawiązują więzi ze sobą nawzajem, zmieniają się pod ich wpływem. Mottem powieści, obranym bardzo trafnie, jest „uva uvam vivendo varia fit” – „winogrono dojrzewa, żyjąc przy innych winogronach” – a autor okazuje się świetnym obserwatorem i analitykiem, potrafiącym z niewiarygodnym pietyzmem oddać szczegóły tego procesu.

Realistyczne portrety uzupełniają niewiarygodnie żywy, wciągający obraz świata sprzed prawie dwóch setek lat, wykreowany przez McMurtry'ego, dając czytelnikowi wrażenie, jakby sam tam był. Ameryka z początków osadnictwa jest miejscem groźnym i surowym, gdzie na nierozważnych podróżnych czyhają groźne drapieżniki, gwałtownie zmienna pogoda czy śmiercionośne choroby, a jednak największym zagrożeniem okazuje się być ludzka chciwość, zapalczywość i zła wola. Czytelnik zaś, dzięki zdumiewająco plastycznej warstwie opisowej (kojarzącej się trochę z barową gawędą, bo i napisana jest językiem swobodnym, dowcipnym), chłonie ten świat całym sobą. Lektura czegoś takiego jest doświadczeniem, które trudno zapomnieć.

Krótko mówiąc: pokochałem tę książkę. I wiecie co? Ja nawet nie lubię westernów – jedyne, które do tej pory potrafiłem strawić, to filmy z Clintem Eastwoodem, choć nie ukrywam, że oglądałem je z niesłabnącą uwagą. „Na południe od Brazos” jest dziełem wspaniałym, do głębi poruszającym, prawdziwym arcydziełem nie tylko w obrębie swojego gatunku, ale i literatury w ogóle. Mogę je jedynie szczerze polecić, zwłaszcza tym z czytelników, którzy cenią sobie nawet jeśli nie westerny, to chociaż powieści przygodowe, obyczajowe, czy zainteresowanym tym okresem historycznym... Albo po prostu lubiących dobre, kompletne, spójne historie o ludziach i ich osobistych dramatach.

Za udostępnienie książki do recenzji dziękujemy wydawnictwu Vesper.

Dane ogólne:
Tytuł oryginału: Lonesome Dove
Autor: Larry McMurtry
Wydawnictwo: Vesper
Rok wydania: 2017
Liczba stron: 840

2 komentarze:

Daj znać, że widzisz ten post - zostaw komentarz albo "lajka"! (: