piątek, 16 czerwca 2017

Gościnnie: Po drugiej (wydawniczej) stronie


Zirytowałem się. Tak najkrócej można określić mój stosunek do kolejnego posta, w którym blogerka nawala w wydawnictwa jak w worek treningowy. Czas zatem na odpowiedź z drugiej strony.

Na początek się przedstawię – Dawid Wiktorski, znany też jako Fenrir. Spora część czytelników (jeśli nie większość) pewnie mnie już nie pamięta lub nigdy nie poznała. Nic dziwnego, swoją przygodę z blogowaniem zakończyłem ponad dwa lata temu, a trwała ona blisko pięć lat (śmiem twierdzić, że wcale nie szło mi źle). Od ponad trzech lat jestem redaktorem, ponad rok pracowałem w wydawnictwie jako osoba odpowiedzialna między innymi za marketing. Byłem też redaktorem prowadzącym darmowej e-antologii „Geniusze fantastyki”, obecnie prowadzę większy projekt o nazwie „Fantazmaty”. Śmiem zatem twierdzić, że mogę wypowiadać się jako osoba będąca po obu stronach barykady.

1. Dajcie egzemplarz!

Istna mantra powtarzana w każdym poście pod tytułem „Dlaczego wydawnictwa są fuj i dlaczego blogerzy są pokrzywdzeni”. Nie oszukujmy się, większość blogów zakładanych jest z myślą o „darmowych” (tak, wiem, że nie są darmowe, ale nie zamierzam tu czynić analizy tematu) egzemplarzach do recenzji. 

Pragnę zaznaczyć jedną rzecz: nie jestem przeciwnikiem współpracy z blogerami, wręcz przeciwnie! W trakcie blogowania i swojej kariery poznałem spore grono ludzi, którzy naprawdę robią to, co lubią i przede wszystkim robią to z głową. Ale mówię tu o ludziach, którzy nie założyli bloga wczoraj, starają się doskonalić i piszą o tym, na czym się znają. No i oczywiście znają się na samym pisaniu, przynajmniej w jakimś stopniu.

Co zaś można zobaczyć w praktycznie każdym blogowym narzekaniu na wydawnictwa? Że wydawnictwa nie chcą dawać egzemplarzy, że wymagają oddania tekstu w konkretnym terminie, że śmią zgłaszać zastrzeżenia co do jakości (tak tak!), a także że nie odpisują. 

Pragnę teraz zapytać – dlaczego to wydawca jest sprowadzany do roli dostarczyciela książek? Dlaczego ciągle uderza się w wydawnictwa, w ogóle nie myśląc o tym, że może problem leży po waszej stronie? Czy kiedykolwiek pomyśleliście o tym, że wasz blog może nie być atrakcyjny dla wydawcy? Że piszecie o wszystkim i o niczym, że piszecie słabo, że szata graficzna bloga odstrasza na kilometr? Że macie za mały staż, że są ludzie lepsi i bardziej od was doświadczeni?
Nie sądzę.

Podczas pracy w wydawnictwie otrzymywałem całkiem sporo zgłoszeń od blogerów, którzy chcieli podjąć współpracę. Pół biedy, jeśli za entuzjazmem szły przynajmniej konkretne zainteresowania, można było sprawdzić delikwenta i zaprosić do współpracy (ale nie zawsze, wielu osobom odmówiłem). Nie ukrywam, że istniały też wiadomości typu „generalnie to nie chcę nic konkretnego, co dacie do recenzji, to wezmę z chęcią”, które pozostawiały mnie z uczuciem zażenowania – książki to „produkt” bardzo różnorodny i ciężko mi zrozumieć tak lekceważący stosunek zarówno do autorów, jak i wydawcy. Za każdym tytułem stoi sztab ludzi, który zajmował się tekstem – za każdym razem proces wydawniczy wyglądał inaczej, za każdym razem książka znajdzie innych odbiorców. Tymczasem w powyższym scenariuszu wszystko sprowadzało się do „daj książkę, byle za darmo”. Pewnie nawet książkę kucharską mógłbym mu wcisnąć, gdybym był za promocję takiej odpowiedzialny.

Nie oszukujmy się – znaczna część blogosfery nie jest atrakcyjna dla wydawców, szczególnie jako część promocji książki. Realne zasięgi są niewielkie, ogromna większość ruchu jest generowana wzajemnie przez blogerów, a z roku na rok cała ta internetowa społeczność jest wyszydzana coraz mocniej. Nie bez powodu – blogi wartościowe dosłownie są zalewane potokiem chały.

Pragnę też podkreślić, że czasami na maile nie otrzyma się odpowiedzi – w istocie. Czy ktoś  w ogóle zastanowił się, że pracownicy marketingu wcale nie czekają z herbatką w dłoni na wasze maile? Nie twierdzę, że sytuacja z nieodpisywaniem jest okej, ale zrozumcie, że obowiązków jest tona, przychodzących maili (znacznie ważniejszych niż „dajcie egzemplarz X!”) jeszcze więcej. Czasami zapomni się odpisać, czasami zostawi to na później, które już nigdy nie nastąpi, bo mail zostanie przykryty setką kolejnych. Taka specyfika branży – nie odpisali wam? Przypomnijcie się. Nie odpisali ponownie? Zostawcie, brak odpowiedzi też jest odpowiedzią, nawet jeśli niekoniecznie miłą.

2. Wyzysk, wszędzie wyzysk!

Blogerzy bardzo często narzekają na to, że nikt im nie płaci, że poświęcają swój czas i umiejętności (nawet jeśli tych ostatnich brak), a wydawnictwa to krwiopijcze szuje. 

Czy ktokolwiek zmuszał was do akceptacji warunków? Pytam, bo autorami takich komentarzy bardzo często są osoby, które same z siebie zgłaszają się do wydawnictw, a nie na odwrót.  

Zrozumcie – złą sytuacją jest, gdy wydawnictwo próbuje z blogera zrobić tubę reklamową, ale jeszcze gorszą, gdy bloger oskarża wydawnictwo, że bezpośrednie zabiegi mające na celu zdobycie odrobiny więcej klików (kanały społecznościowe, zdjęcia etc.) nie są dla blogera, a dla wydawcy.

Tak, bloga książkowego zmonetyzować w Polsce cholernie trudno, jednak weźcie pod uwagę, że to wy założyliście bloga. To wasz blog i to wy decydujecie, ile czasu chcecie mu poświęcić. Jeśli coś nie sprawia wam przyjemności i wypatrujecie tylko wymiernych zysków, to dlaczego w ogóle pojawiają się oskarżenia pod adresem wydawców, którzy na taki układ przystępują? Pamiętajcie, że zarówno bloger chce mieć coś z tego układu (książka do recenzji), jak i wydawca (tekst i reklamę). I fakt, że nikt nie płaci za recenzję nie oznacza, że macie prawo do napisania tekstu na „odwal się”. 

Fakt, gros marketingowców nierzadko nawet nie wie, jaką książkę reklamuje i nie zwracają uwagi na karygodne błędy w recenzji (pomińmy już aspekt braku wiedzy na temat samych recenzji), ale wciąż to wy jako autorzy tekstu jesteście zobowiązani do dbania o ich jakość. Reagowanie na krytyczne komentarze odpowiedziami typu „Nie podoba się? Nie czytaj” albo moim ulubionym „To Pańska opinia i ma Pan do niej prawo” tylko wbija kolejne gwoździe do sporej trumny. Olewajcie hejt, ale nauczcie się, że krytyka i wskazanie błędów w tekście (szczególnie gdy robi to ktoś z większą od was wiedzą) przyniesie plusy.

Nadmienię jednak, że nie oznacza to, że można pleść, co ślina na język przyniesie i nie konsultować np. wpisów o wydawnictwach przed publikacją – bo sporo takich zawiera wierutne bzdury, w które uwierzą osoby bez żadnej wiedzy na ten temat. Skonsultować się z osobami z branży naprawdę nie jest trudno, trzeba tylko chcieć.

3. Kontynuujcie serię!

Zdecydowanie uwielbiam ten punkt. Praktycznie nikt nigdy nie zastanowił się, dlaczego sytuacja z wieloma seriami wygląda, jak wygląda.

Wydawnictwo to firma, a zadaniem firmy jest zarabiać – jeśli sprzedaż jest niewystarczająca (a taką można tylko przewidywać, w praktyce przypomina to bardziej rosyjską ruletkę), to trudno wymagać od wydawcy, by za niewystarczające zainteresowanie czytelników dopłacał do wydania całej serii. Tym bardziej, że koszty związane z wydaniem książki to nie równowartość kieszonkowego, lecz gruba kasa – w wariancie bardzo optymistycznym i niskonakładowym? Kilkanaście tysięcy złotych. Bardziej „rynkowe” warunki to już kilkadziesiąt tysięcy. Dobrą połowę kwoty zabierze dystrybutor, zostaje połowa, z której trzeba opłacić koszty procesu wydawniczego (wspomniane wyżej kwoty), ale także funkcjonowanie wydawnictwa (bo czynsz, rachunki i pracownicy kosztują), a i jeszcze fajnie byłoby wyjść na plus, nie na zero.

Dlaczego w ogóle uważacie, że wydawca robi wam na złość decyzją o niekontynuowaniu serii? Naprawdę nikt nie będzie dopłacał ciężkiej kasy tylko po to, by co najwyżej kilkadziesiąt osób mogło przeczytać tekst po polsku (a tak najczęściej wyglądają wszystkie zmasowane akcje mające na celu wywarcie na wydawcy nacisku). 

Tak, nie lubię przesady (bo wszyscy wiemy, że jedna z czołowych polskich oficyn swego czasu zaczęła multum serii i nie skończyła prawie żadnej, ale to już typowa przesada w drugą stronę), ale, na litość, zrozumcie, że wydawnictwo nie jest instytucją charytatywną. Macie prawo być rozgoryczeni, nie macie prawa wyzywać pracowników wydawnictwa (tak, takie sytuacje mają miejsce).

4. Nie tykać!

To chyba najgorsze, co w ogóle ma miejsce w blogosferze i zjawisko narasta od dłuższego czasu – uzurpowanie sobie statusu świętych krów, których nie można w ogóle tknąć. Jakakolwiek krytyka w kierunku pojedynczej osoby/całej blogosfery? Natychmiastowe zwarcie szeregów i plucie jadem w stronę krytykującego, że nie miał prawa, że mógł kogoś urazić/obrazić/zrazić/zranić. Czy kiedykolwiek skończyło się to choć odrobiną refleksji, że może coś jest do zmiany, że może czas na zmiany? Nawet jeśli tak, to w przypadku jednostek, nie w przypadku grupy. Przykładów daleko szukać nie trzeba – wszyscy pamiętają aferę z jednym mało przyjemnym twórcą (nazwiska nie podam, coby reklamy nie robić). Miał prawo uważać recenzję za złą. Czy ktokolwiek w ogóle wziął pod uwagę taki scenariusz? Nie, na językach było tylko jego zachowanie, natomiast jakością recenzji jego ofiary nie zainteresował się zupełnie nikt. 

Nie tak dawno inny twórca w swoim felietonie wspomniał jedną z recenzji swojej powieści – nazwisko i tytuł także są nieistotne. Istotna jest reakcja blogosfery, w której rozbrzmiały ryki oburzenia, że jak to śmiano naruszyć święte prawo recenzenta do własnego zdania!

Czasami lubię przejrzeć recenzje redagowanych przeze mnie tytułów – z ciekawości, jak inni odebrali to, nad czym pracowałem i czy moje poprawki miały realny wpływ na odbiór książki. Pominę już fakt, jak wiele razy można znaleźć w recenzjach fałszywe informacje lub interpretacje dosłownie z kosmosu, bo o tym można by pisać bardzo długo. 

Jaki jest tego efekt? W wydawcę (a pośrednio w autora) mogą uderzać wszyscy. A co z blogerami? Czy można krytykować krytykującego? Reakcja blogosfery (nie pierwsza, nie druga i nawet nie trzecia) każe sądzić, że absolutnie nie. Naprawdę nie należy się zatem dziwić, że blogosfera jest odbierana w sieci niezbyt pozytywnie.

5. Bo tylko ci popularni mają dobrze!

Skąd bierze się popularność poszczególnych blogów? Jest kreowana w sporej mierze przez… innych blogerów. Wystarczy zajrzeć w komentarze pod losową recenzją – festiwal nic nieznaczących komentarzy, które mają za zadanie głównie pokazać, że ich autor w ogóle istnieje i może gdzieś tam sobie bloguje. Wydawcy – mimo wszystko – w znacznej mierze zależy na dotarciu z tytułem do jak największej grupy odbiorców. Efekt? Czasami wręcz na siłę nie wspiera się dobrych, lecz popularnych, którzy stali się popularni dzięki innym blogerom. I nakręca się spirala – bloger jest wielbiony przez grono maluczkich, którzy przyklasną największym bzdurom, jakie wyjdą spod jego pióra. Jest to bardzo dobrze widoczne we wszystkich postach krytykujących wydawnictwa – chyba nie widziałem blogera, który publicznie zastanowiłby się nad zasadnością oskarżeń, czy nie są one tylko wymysłem autora.

6. Nikt nam nie zagrozi

To już raczej forma podsumowania – w świetle tego, że bardzo wielu blogerów wciąż uważa, że to wydawcy powinni być na ich zawołanie. Otóż nie – internet jest bardzo dynamicznie zmieniającym się tworem i obecnie blogosfera książkowa zaczęła być w odwrocie. Potwierdzają to rozmowy z osobami z branży, potwierdzają to ostatnie ruchy większych oficyn w ograniczeniu liczby egzemplarzy recenzenckich dla blogerów. 

Czas sobie uświadomić, że blogosfera książkowa w obecnym kształcie nie ma przyszłości poza byciem środowiskiem dla ludzi lubiących pisać o czytaniu. Pojawia się coraz więcej innych kanałów promocji książek, a blogi tracą na znaczeniu z bardzo prostego powodu – nie są w stanie zainteresować czytelnika innego, niż tego wywodzącego się z tej samej internetowej społeczności. Innymi słowy: mamy do czynienia z wężem zjadającym własny ogon.

Dawid „Fenrir” Wiktorski
Kontakt: dawidwiktorski@gmail.com

7 komentarzy:

  1. Nie powiem, przyjemnie czytało się opinię z tej drugiej strony. I zaczynam zastanawiać się, skąd tyle złości w blogosferze i wydawnictwach. Mam wrażenie, że zarówno jedni jak i drudzy uczestniczą w jakimś smutnym festiwalu uogólnień. Bo jak "my" mówimy o wydawnictwach, to prawie zawsze niepochlebnie, jako o siłach zła, które chcą wyssać z nas dusze. Teraz zaś widzę, że ta druga strona o nas myśli podobnie - blogerzy to pijawy, które egzemplarze recenzenckie traktują jak niezbywalny przywilej. A prawda jest gdzieś pośrodku, choć trudno odnaleźć tę linię, która oddziela przesadę od rzeczywistości. Ja mogę pisać tylko o własnych doświadczeniach.
    Po raz kolejny odnoszę wrażenie, że blogowanie nie musi być jednoznaczne z przynależnością do blogosfery. Bo i to dopraszanie się, i ta niedotykalność jakoś mnie nie dotyczą. Na innym blogu napisałam niedawno, że gdyby wydawnictwo kazało mi zrobić coś, z czym czułabym się źle, po prostu bym tego nie zrobiła, prawdopodobnie zrywając przy tym współpracę. Bez płaczu i żalu. A jednak ponoć wielu blogerów
    uniżenie deklaruje wszelką możliwą pomoc w promocji, byle tylko na tym zyskać, pokazując przy tym brak charakteru i wspomniany lekceważący stosunek do wydawcy i autora. To dziwne połączenie - brak szacunku do siebie i dzika obrona własnej "pracy" nawet wtedy, gdy ktoś krytykuje z głową, bez tak zwanego "hejtu".
    Ale abstrahując od tego: cieszę się, że jasno i wyraźnie powiedziałeś, że wydawnictwa to nie organizacja charytatywna. Często o tym zapominamy. Jak pogodzić chęć blogera do współpracy i chęć wydawnictwa do reklamowania się? Oto prawdziwy problem, którego nie rozwiążemy, póki blogosfera będzie wspomnianym Uroborosem. Choć ja nadal po cichutku mam nadzieję, że udało mi się wpłynąć na klika osób, które przychodzą do mnie nie dla feedbacku, ale przez wzgląd na to, że ufają moim wyborom.

    OdpowiedzUsuń
  2. Przeczytałem cały wpis i Dawid ma dużo racji - w zasadzie pod wszystkimi jego tezami się podpisuje. Zdaję sobie sprawę z tych problemów, nie ma tygodnia, abym nie przeczytał wpisu, w którym bloger chce wydania jakiejś książki, typuje swoje najlepsze wydawnictwa pod kątem kontynuowania serii, czy z którymi najlepiej się współpracuje (najwięcej i najchętniej wysyła książki). Nie ma też dnia, bym nie widział na grupach licznych komentarzy typu obs/obs albo kom/kom i to dotyczy wszelakiej maści blogów. A nie tędy droga...

    Osobiście nie czuję się częścią blogosfery, a przynajmniej nie w takim stopniu jak wspomniani w tekście blogerzy. Nie piszę postów, które mają zdyskredytować wydawnictwa, ich gierki, wyliczać niedokończone serie itd. Egzemplarzy od wydawnictw dostaję coraz mniej, nie dlatego że zakręcili kurek, ale z własnego wyboru. Po ponad 2 latach blogowania zaczynam mieć powoli dosyć pisania, żeby się wyrobić z recenzją. Poza tym mam za dużo książek w domu, które czekają na przeczytanie.

    Być może nie mam takiej wiedzy jak Dawid, ale zdaje sobie sprawę jak wiele kosztuje wydanie książki i jak często nie opłaca się wydawać kolejnych tomów. Wiele jednak osób tego nie rozumie. A przecież dla 200-300 zagorzałych fanów nie ma sensu wydawać kilkunastu tysięcy, które nigdy się nie zwrócą.

    Osobiście bardzo szanuję krytykę, staram się ją uwzględniać i stosować się do zaleceń w przyszłości. Nie jestem jednak bez winy, ponieważ raz emocje mnie poniosły, kiedy Dawid i kilka innych osób zaczęło wytykać mi błędy na grupie Czytamy polskich autorów. Bezsensowna z mojej strony polemika, przez co wyszła dość długa dyskusja, która z recenzją nie miała później nic wspólnego. Wnioski wyciągnięte i mam nadzieję, że będzie lepiej :)

    Dzięki za ten tekst, mam nadzieję, że uświadomi on chociaż niewielkiej części osób, jak wygląda to naprawdę, a nie jak jest kreowane przez innych blogerów ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Ja bloga prowadzę od pięciu lat. Nie wysyłam maili do wydawnictw, nie piszę recenzji pod publikę. Zdarza mi się dostać książkę do recenzji od autora, na jego prośbę. Raczej rzadko, gdyż zawsze sprawdzam czy powieść leży w kręgu moich zainteresowań. Wkurza mnie strasznie to generalizowanie, wrzucanie wszystkich blogów książkowych do jednego worka. Nie udzielam się w blogosferze, nie mam swoich "wielbicieli " piszących komentarze tylko po to, by one były. Piszę, bo lubię, piszę, bo kocham czytać i czasami czuję potrzebę podzielenia się swoimi wrażeniami. Nigdy nie twierdziłam, że piszę dobrze i zawsze twierdzę, że są to opinie a nie recenzje. I dobrze mi z tym. Czasami czytam te posty dotyczące współpracy z wydawnictwami i odczuwam wstyd, że niektórzy blogerzy się sprzedają. Nie mam na myśli tych, którzy robią dobrą robotę, bo znam kilka naprawdę rzetelnych blogerów. Za to bardzo często zastanawiam się na jakiej podstawie wydawnictwo dało komuś książkę, gdyż tekst jest bardzo słaby a mimo to widnieje pod nim logo wydawnictwa. Nie robią tam jakiegoś przesiewu? Wszystko im jedno komu dają, byle ukazał się jakikolwiek tekst? Z Twojego wpisu wynika, że tak nie jest, więc skąd takie błędy? Co do wydawnictw to uważam, że skoro dają egzemplarz, to jak najbardziej mają prawo do stawiania jakichś wymagań. Nie rozumiem skąd pretensje. Właśnie dlatego staram się unikać pisania na zlecenie. To odbiera przyjemność i przeradza pasję w obowiązek. Choć pewnie fajnie jest dostać książkę, którą bardzo chce się przeczytać a nie trzeba na nią wydawać pieniędzy ☺ Abstrahując od tematu, pamiętam i Ciebie, znaczy ksywke, bo raczej się nie znamy, jak i Twojego bloga, na którego często zaglądałam lecz nie zostawialam komentarzy. Życzę przyjemności z wykonywanej pracy ☺

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ale generalizowanie jest absurdalnie oczywistym procesem w tej materii - jeśli przyjąć, że statystycznie 99% blogów może mieć postawione identyczne lub podobne zarzuty, to generalizowania NIE da się uniknąć, choć każdy wie, że są chlubne wyjątki. To jak z matematyką - jeśli mam 99% szans na wystąpienie losowego zdarzenia, to statystycznie mogę uznać, że wystąpi ono niemal na pewno.
      Nie każdy robi przesiew, choć powoli (niestety: powoli) się to zaczyna zmieniać, ale nie wiem, czy będzie to miało przyszłość, obecnie nacisk na promocję za pośrednictwem czytelników kładziony jest na inne kanały niż blogi książkowe. Raczej spodziewam się marginalizacji tego drugiego medium w przeciągu najbliższych 2 - 3 lat.

      Usuń
    2. Rozumiem dlaczego ten temat jest generalizowany, nie zmienia to jednak faktu, iż mnie to wkurza. Często się spotykam z tym, że ktoś się dowiaduje o prowadzeniu przeze mnie bloga i od razu z marszu mówi, że mam fajnie, bo dostaję książki za darmo😕
      Przynajmniej pozostaną blogi, których autorzy rzeczywiście pasjonują się czytaniem, niekoniecznie w zamian za egzemplarze. Będzie wreszcie wiadomo czyja opinia jest warta uwagi, bo teraz raczej nie dowierzam recenzjom, zwłaszcza tym wychwalającym produkt pod niebiosa.

      Usuń
  4. Niestety cały czas jest tak, że wydawnictwa nie weryfikują osób współpracujących. Ja rozumiem, liczą się zasięgi, liczba odsłon, kliknięcia na facebooku, ale jak recezentem może zostać ktoś, kto nie umie pisać poprawnie po polsku? Myślę, że gdyby przedstawiciel wydawnictwa napisał coś w stylu "widać, że masz pasję, ale musisz podszkolić warsztat", to by od razu było widać, kto naprawdę się tym interesuje, a kto liczy na książki za free i ten prestiż bo przecież współpracuje z wydawnictwem, więc nie jest pospolitym blogerem, a recenzentem.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czy nie weryfikują? Nie sądzę, by brały każdego z przypadku, jak leci, co zresztą potwierdzają zdarzające się tu i ówdzie wypowiedzi. Jeśli wybierają na podstawie ilości odsłon czy aktywności w komentarzach to też jest jakaś weryfikacja.
      Część zwraca uwagę na teksty. Ale nie spotkałam się z jakimkolwiek feedbackiem ze strony wydawniczej, nawet jeśli o niego prosiłam. A szkoda.

      Usuń

Daj znać, że widzisz ten post - zostaw komentarz albo "lajka"! (: