poniedziałek, 1 maja 2017

„Radiant 01” - recenzja mangi

Na początku muszę się przyznać, że mang nie czytam. Znaczy, nie czytałam do tej pory, bo o ile z anime miewałam relacje różne (a i listę ulubionych tytułów posiadam), a ładne tomiki na półkach sklepowych zdarzało mi się przeglądać i nawet obiecywać sobie, że kiedyś będą moje, to realizacja tych zamierzeń jak dotąd się nie powiodła. Gdy sięgnęłam po „Radiant” trudno mi było przyzwyczaić się do tak odmiennego sposobu czytania (planowałam nawet numerować sobie kadry czy rysować strzałki, ale na szczęście obeszło się bez tak brutalnych metod), dlatego początki były trudne, zwłaszcza w zakresie skupiania się na fabule komiksu. Biorąc pod uwagę wszystkie te czynniki można by pomyśleć, że mangi nie są dla mnie. Na szczęście należę do tych bardziej wytrwałych i jeśli chcę, to dam radę. Zwłaszcza, że „Radiant” wcale trudną lekturą nie jest, a wysiłek w zupełności się opłacił.

Seth jest uczniem czarownicy. W świecie zagrożonym przez tajemniczych Nemezis, potwory spadające z nieba, pustoszące wsie i miasta, niewiele można zrobić, by się obronić. Zadania tego podjęła się grupa ludzi, którzy jako jedyni przeżyli spotkanie z przedstawicielem tego gatunku – w zamian otrzymali możliwość władania fantazją - swego rodzaju magiczną mocą. Są jednak też niemile widziani w społeczeństwie, które zwyczajnie się ich boi. Nie do końca świadom takiego stanu rzeczy jest Seth – ambitny, żywiołowy, ale niedoświadczony młodzieniec. Do tego stopnia, że chociaż nigdy nie widział jeszcze prawdziwego Nemezis, gorąco tego pragnie. Wiedziony brakiem jakiegokolwiek rozeznania w otaczającym go świecie, widząc ludzi leżących przy stadzie dziwnych istot, bierze je za groźnych nieprzyjaciół – i atakuje. Wieśniacy nie są zadowoleni z tego, iż rozpędził im stado krów. Chwilę później w sam środek wioski spada dziwne, ogromne jajo…

Naiwność Setha nie zna granic, jego niewiedza też - aż trudno uwierzyć, że zwyczajnie nie ma on pojęcia o tym, jak wyglądają zwierzęta gospodarskie. Widzę w tym satyrę na współczesne dzieciaki – nawet Alma, mistrzyni, wskazuje mu krowę wymalowaną na kartonie mleka i zżyma się na jego bezrefleksyjność (a skąd w quasi-średniowiecznych warunkach biorą się kartony z mlekiem, może nie wnikajmy). Kolejne upomnienia Almy na nic się nie zdają, bo Seth jest również ambitny i ma wielką potrzebę działania. Z jego niezręczności uśmiałam się setnie, aż szkoda było chwil, w których młody był stawiany do pionu – było to bowiem robione prosto, skutecznie i za pomocą kilku mocnych słów prawdy. Czy pomogły? Nie do końca. Tu objawia się właśnie bezrefleksyjność bohatera – nie umie uczyć się na własnych błędach, jego sukcesy są bardziej wynikiem przypadku niż celowego działania. Tyle można dowiedzieć się z wprowadzenia do historii, bo końcówka (a raczej czwarta część, bo manga podzielona jest na cztery „rozdziały”) to już zupełnie inna bajka.
No i jest jeszcze Alma! Uwielbiam Almę. Pewna siebie, ironiczna, zmienna i drażliwa, o bujnej fryzurze i specyficznej urodzie jest dla Setha bardziej jak matka niż nauczycielka – widać, że w kwestii nauki chłopak raczej staje okoniem niż cokolwiek przyswaja. Jej rola ogranicza się zatem do rozdawania okazjonalnych kopniaków w tyłek i wyciągania ucznia z co większych kłopotów. Nie wiem, czy pojawi się w dalszych częściach, wydaje się raczej, że jej miejsce zajmie lolitkowata Melia (fuj), ale nie tracę jeszcze nadziei. 

Świat, w którym rządzi strach przez Nemezis jest miejscem dość ciekawym. O wrogach spadających z nieba wiemy tyle, że nic nie wiemy (poza paroma legendami, których źródło przyjdzie nam jeszcze poznać), więcej za to powiedziano o ich wpływie na świat. Fantastycznym (heh) pomysłem było zbalansowanie nadnaturalnych umiejętności czarodziejów infekcją – zetknięcie z Nemezis, w większości kończące się śmiertelnie, ten niewielki procent przeżywa, dostając pamiątkę w postaci dwóch cech. Pierwsza to moc, druga – infekcja. W przypadku tej drugiej każdy ma inną – Seth ma rogi, Alma – migreny, a Melia… cóż. Melia to trochę fanservice, nie mówmy o Melii.

Manga jest utrzymania w czerni i bieli (poza początkowymi stronami), rysunki są szczegółowe i „solidne” – nie widać braków, nic nie pozostaje niejasne. Charakterystyczne dla mang elementy (wygląd Nemezis, fryzury, mimika – te tak skrajnie przedstawione emocje chyba nigdy nie przestaną mnie bawić) zostały zachowane, kreska przywodzi mi na myśl tą znaną choćby z „Soul Eatera”, Seth jako postać też bardzo dobrze wpasowałby się w tamtejszy klimat. Dialogi wpisują się w konwencję również – postacie głównie do siebie krzyczą (no, głownie Alma, ale do niej to pasuje). Humor nie jest może wysokich lotów (z okazjonalnym nurkowaniem poniżej poziomu, jak śmieszki z zawartości treści żołądkowej doktorka – żarty, których nie jest mi dane rozumieć), w znacznej mierze opiera się na niezręczności i braku wiedzy Setha.

Jak na pierwszą przygodę z mangą, moja była dość udana, chociaż zaczęłam od francuskiej, nie japońskiej pozycji. „Radiant” jest zabawny, ładny, estetycznie wydany, z paroma ciekawymi motywami i wskazówką, że autor ma trochę do opowiedzenia o świecie, który wykreował. Nic, tylko brać i czytać.

Za mangę dziękuję wydawnictwu Okami (:

Dane ogólne:
Tytuł: Radiant #1
Autorzy: Tony Valente (scenariusz i ilustracje)
Wydawnictwo: Okami
Rok wydania: 2017
Liczba stron: 184

0 komentarze:

Prześlij komentarz

Daj znać, że widzisz ten post - zostaw komentarz albo "lajka"! (: