Wszechświat może nie
być nieskończony, ale na pewno jest olbrzymi – a w swoich
wielkich niż cokolwiek innego trzewiach bez wątpienia skrywa
tajemnice, cuda i dziwy, o których nie mogło się nam nawet
przyśnić. Niektóre z tych dziwów bez wątpienia mogą stanowić
dla nas zagrożenie, w dodatku takie, które trudno pojąć, a z
którym walczyć byłoby jeszcze trudniej. Tym gorzej, jeśli czoła
mu trzeba będzie stawić bez pomocy czadowych zabawek futurystycznej
techniki. Przed właśnie takim zadaniem stanąć musi Vuko Drakka...
Wróć, stanąć musi Nigel Sheldon, bohater nowej powieści Petera
Hamiltona – oto „Otchłań bez snów”, książka, którą autor
wznawia swoją rozpoczętą przed wieloma laty serię
science-fiction.
Rok 3326. Ludzkość
sięgnęła gwiazd i rozproszyła się po licznych zdatnych do
zamieszkania planetach, zabierając na nie swoje małe animozje i
wojny. Niepewny porządek jest jednak zagrożony przez tajemnicze
zjawisko rodem z centrum galaktyki – Pustkę. Pustka rozszerza się,
zaś kontakt z pochłoniętymi przez nią statkami po prostu się
urywa. Dobrze już znany protagonista serii, Sheldon, ponad
tysiącdwustulatek, jeden z założycieli Wspólnoty i konstruktorów
pierwszego wormholu (co to za tłumaczenie, ja się pytam?!) zostaje
odwiedzony przez rasę tajemniczych obcych. To oni, Raiele, od
tysiącleci stoją na straży Pustki i toczą wojnę z
zamieszkującymi ją Upadłymi – Nigela zaś namawiają, by dał
się posłać do środka z misją zwiadowczo-szpiegowską, której
powodzenie może pozwolić na to, że raz na zawsze zażegnane będzie
niebezpieczeństwo. Znużony zbyt długą egzystencją Sheldon
odkrywa, że Pustka rządzi się zupełnie innymi prawami niż reszta
znanego mu Wszechświata – na przykład... działają tam telepatia
i psychokineza.
Pomysł – mariaż
fantasy i science-fiction polegający na osadzeniu akcji w
specyficznym miejscu, które rządzi się niezwykłymi,
niezrozumiałymi prawami – jest może i nietuzinkowy, ale nie
odkrywczy. Na tym samym motywie opiera się jedna z moich ulubionych
powieści polskiej fantastyki, czyli „Pan Lodowego Ogrodu”
Jarosława Grzędowicza. Podobieństwa są, ale niezbyt daleko idące.
Przede wszystkim...
...w innym tonie
utrzymana jest narracja. Ta od samego początku uderza niczym cegła
w twarz ilością niezrozumiałego technobełkotu, który skutecznie
przesłania wszelką akcję. Prolog pokazuje nam losy ludzkiej misji
badawczej, która setki lat wcześniej w stosunku do akcji w utworze
udaje się w Pustkę, by tam zaginąć, wcześniej odkrywszy część
z dziwnych praw, jakimi rządzi się lokalny fenomen. Jej członkowie
zaprezentowani są szczątkowo i trudno choćby przejąć się nagłą
śmiercią choć jednego z nich, zaś topornie – i błędnie! -
używany pseudonaukowy żargon znacznie spowalnia akcję i burzy
wszelki klimat. Trochę jak u Herberta pojawia się mnóstwo obcych,
niezrozumiałych pojęć odwołujących się do stanu wiedzy
technologicznej w znanym Wszechświecie – te zrozumiałe będą od
razu prawdopodobnie wyłącznie dla stałych czytelników serii
Hamiltona. Nowy czytelnik natomiast zgubi się w nich całkowicie,
zastanawiając się przez długi czas, czym właściwie są
ZANdroidy, albo co to znaczy, że bohaterka przeszła swoje pierwsze
sekwencjonowanie sto lat temu – to właśnie miałem na myśli,
mówiąc o błędnej terminologii: nie chodzi bowiem o sam żmudny
proces poznania jej struktury genetycznej, ale o... jej modyfikację.
Po co silić się na używanie fachowej terminologii, jeśli robi się
to źle? Co więcej, bohaterowie-naukowcy prześcigają się
widocznie w tym, kto w swoich wypowiedziach zawrze jej więcej. W
efekcie nie dowiadujemy się z nich kompletnie niczego ani na temat
komentowanej przez nich sytuacji, ani na temat ich samych. Poza tym
wychodzi to strasznie nienaturalnie - ludzie przecież tak nie mówią,
do cholery!
Pierwsze sto dwadzieścia
stron opisujące tragiczny koniec wyprawy czyta się dokładnie tak –
tragicznie. Później jednak akcja przenosi się wiele lat później
i do Nigela, a wtedy powieść rozpoczyna długi i trudny proces
rehabilitacji po kiepskim pierwszym wrażeniu. Chociaż Nigel jako
bohater wydał mi się tragicznie wręcz bezpłciowy (to samo
powiedziałbym o rasie obcych-strażników galaktyki – ci wydali mi
się trącić sztampą), myślę, że może to być klasyczna skaza
powieści osadzonej w znanym już czytelnikom uniwersum – postać
zaprezentowały szczegółowo poprzednie pozycje z serii, a kierując
nową odsłonę do starych czytelników zapewne pominięto to, co
mogło się wydawać zbędną ekspozycją. Pod względem języka robi
się nieco lepiej, akcja jest ciut ciekawsza, wokół wydarzeń
osnuto też nawet całkiem niezłą intrygę, choć jej przebieg
okazuje się dość łatwy do przewidzenia. Pustka, zamieszkana przez
potomków różnych ekspedycji naukowych, którzy musieli się
dopasować do dziwnych realiów, też ma swój ciekawy, specyficzny
klimacik, który mimo operowania raczej trudnym w odbiorze językiem
udało się autorowi wytworzyć i utrzymać. Zamieszkujący ją
ludzie żyją inaczej niż „na zewnątrz”, także mają swoje
dążenia i plany, śmiesznie małe w porównaniu z ludźmi Wspólnoty
– przyznaję jednak, że ta część Hamiltonowskiego Wszechświata
przekonała mnie do siebie bardziej niż cała reszta razem wzięta,
z jej wypełniającą nieśmiertelność rozbuchaną technologią o
długich i dziwnych nazwach, i archetypicznymi ufokami.
Sam nie wiem, jaki
werdykt wydać na „Otchłań bez snów”. Z jednej strony
początkowe wrażenie robione przez powieść jest słabe i nie jest
wykluczone, że wielu czytelników odbije się od niej właśnie w
tym momencie. Zaprezentowana w serii wizja przyszłości też nie ma
w sobie zbyt wielu rzeczy, które byłyby wyjątkowe, interesujące i
w stanie przyciągnąć czytelnika. Po przebrnięciu przez pierwsze
dwieście stron nabiera rozpędu, nie mogę jednak powiedzieć, że –
choć niezła – i ta jej część przekonała mnie całkowicie na
swoją korzyść. Można powiedzieć, że mamy tu do czynienia z
typowym amerykańskim science-fiction z gatunku space opery, ale z
niewielkim urozmaiceniem w postaci świata, w którym nie działa
zaawansowana technika. Akcja jest wartka i rozwija się ciekawie, ale
radość z niej trochę psują pozbawieni ikry bohaterowie.
Przeczytać można, ale raczej nie będzie to powieść, do której
za parę lat wrócę z radością, jak to miało miejsce w przypadku
innej książki wspomnianej w tym tekście.
Za udostępnienie egzemplarza książki do recenzji - dziękujemy wydawnictwu Zysk i S-ka.
Dane ogólne:
Tytuł oryginału: The Abyss Beyond Dreams
Autor: Peter F. Hamilton
Wydawnictwo: Zysk i S-ka
Rok wydania: 2017
Liczba stron: 764
Przepraszam, jeśli to źle zabrzmi jak uprzedzenie, ale ile lat ma Autor recenzji? Takie pytanie nasunęło mi się po porównaniu Hamiltona z Grzędowiczem na korzyść tego drugiego...
OdpowiedzUsuń