czwartek, 23 marca 2017

„Otchłań bez snów” Petera F. Hamiltona

Wszechświat może nie być nieskończony, ale na pewno jest olbrzymi – a w swoich wielkich niż cokolwiek innego trzewiach bez wątpienia skrywa tajemnice, cuda i dziwy, o których nie mogło się nam nawet przyśnić. Niektóre z tych dziwów bez wątpienia mogą stanowić dla nas zagrożenie, w dodatku takie, które trudno pojąć, a z którym walczyć byłoby jeszcze trudniej. Tym gorzej, jeśli czoła mu trzeba będzie stawić bez pomocy czadowych zabawek futurystycznej techniki. Przed właśnie takim zadaniem stanąć musi Vuko Drakka... Wróć, stanąć musi Nigel Sheldon, bohater nowej powieści Petera Hamiltona – oto „Otchłań bez snów”, książka, którą autor wznawia swoją rozpoczętą przed wieloma laty serię science-fiction.

Rok 3326. Ludzkość sięgnęła gwiazd i rozproszyła się po licznych zdatnych do zamieszkania planetach, zabierając na nie swoje małe animozje i wojny. Niepewny porządek jest jednak zagrożony przez tajemnicze zjawisko rodem z centrum galaktyki – Pustkę. Pustka rozszerza się, zaś kontakt z pochłoniętymi przez nią statkami po prostu się urywa. Dobrze już znany protagonista serii, Sheldon, ponad tysiącdwustulatek, jeden z założycieli Wspólnoty i konstruktorów pierwszego wormholu (co to za tłumaczenie, ja się pytam?!) zostaje odwiedzony przez rasę tajemniczych obcych. To oni, Raiele, od tysiącleci stoją na straży Pustki i toczą wojnę z zamieszkującymi ją Upadłymi – Nigela zaś namawiają, by dał się posłać do środka z misją zwiadowczo-szpiegowską, której powodzenie może pozwolić na to, że raz na zawsze zażegnane będzie niebezpieczeństwo. Znużony zbyt długą egzystencją Sheldon odkrywa, że Pustka rządzi się zupełnie innymi prawami niż reszta znanego mu Wszechświata – na przykład... działają tam telepatia i psychokineza.

Pomysł – mariaż fantasy i science-fiction polegający na osadzeniu akcji w specyficznym miejscu, które rządzi się niezwykłymi, niezrozumiałymi prawami – jest może i nietuzinkowy, ale nie odkrywczy. Na tym samym motywie opiera się jedna z moich ulubionych powieści polskiej fantastyki, czyli „Pan Lodowego Ogrodu” Jarosława Grzędowicza. Podobieństwa są, ale niezbyt daleko idące. Przede wszystkim...

...w innym tonie utrzymana jest narracja. Ta od samego początku uderza niczym cegła w twarz ilością niezrozumiałego technobełkotu, który skutecznie przesłania wszelką akcję. Prolog pokazuje nam losy ludzkiej misji badawczej, która setki lat wcześniej w stosunku do akcji w utworze udaje się w Pustkę, by tam zaginąć, wcześniej odkrywszy część z dziwnych praw, jakimi rządzi się lokalny fenomen. Jej członkowie zaprezentowani są szczątkowo i trudno choćby przejąć się nagłą śmiercią choć jednego z nich, zaś topornie – i błędnie! - używany pseudonaukowy żargon znacznie spowalnia akcję i burzy wszelki klimat. Trochę jak u Herberta pojawia się mnóstwo obcych, niezrozumiałych pojęć odwołujących się do stanu wiedzy technologicznej w znanym Wszechświecie – te zrozumiałe będą od razu prawdopodobnie wyłącznie dla stałych czytelników serii Hamiltona. Nowy czytelnik natomiast zgubi się w nich całkowicie, zastanawiając się przez długi czas, czym właściwie są ZANdroidy, albo co to znaczy, że bohaterka przeszła swoje pierwsze sekwencjonowanie sto lat temu – to właśnie miałem na myśli, mówiąc o błędnej terminologii: nie chodzi bowiem o sam żmudny proces poznania jej struktury genetycznej, ale o... jej modyfikację. Po co silić się na używanie fachowej terminologii, jeśli robi się to źle? Co więcej, bohaterowie-naukowcy prześcigają się widocznie w tym, kto w swoich wypowiedziach zawrze jej więcej. W efekcie nie dowiadujemy się z nich kompletnie niczego ani na temat komentowanej przez nich sytuacji, ani na temat ich samych. Poza tym wychodzi to strasznie nienaturalnie - ludzie przecież tak nie mówią, do cholery!

Pierwsze sto dwadzieścia stron opisujące tragiczny koniec wyprawy czyta się dokładnie tak – tragicznie. Później jednak akcja przenosi się wiele lat później i do Nigela, a wtedy powieść rozpoczyna długi i trudny proces rehabilitacji po kiepskim pierwszym wrażeniu. Chociaż Nigel jako bohater wydał mi się tragicznie wręcz bezpłciowy (to samo powiedziałbym o rasie obcych-strażników galaktyki – ci wydali mi się trącić sztampą), myślę, że może to być klasyczna skaza powieści osadzonej w znanym już czytelnikom uniwersum – postać zaprezentowały szczegółowo poprzednie pozycje z serii, a kierując nową odsłonę do starych czytelników zapewne pominięto to, co mogło się wydawać zbędną ekspozycją. Pod względem języka robi się nieco lepiej, akcja jest ciut ciekawsza, wokół wydarzeń osnuto też nawet całkiem niezłą intrygę, choć jej przebieg okazuje się dość łatwy do przewidzenia. Pustka, zamieszkana przez potomków różnych ekspedycji naukowych, którzy musieli się dopasować do dziwnych realiów, też ma swój ciekawy, specyficzny klimacik, który mimo operowania raczej trudnym w odbiorze językiem udało się autorowi wytworzyć i utrzymać. Zamieszkujący ją ludzie żyją inaczej niż „na zewnątrz”, także mają swoje dążenia i plany, śmiesznie małe w porównaniu z ludźmi Wspólnoty – przyznaję jednak, że ta część Hamiltonowskiego Wszechświata przekonała mnie do siebie bardziej niż cała reszta razem wzięta, z jej wypełniającą nieśmiertelność rozbuchaną technologią o długich i dziwnych nazwach, i archetypicznymi ufokami.

Sam nie wiem, jaki werdykt wydać na „Otchłań bez snów”. Z jednej strony początkowe wrażenie robione przez powieść jest słabe i nie jest wykluczone, że wielu czytelników odbije się od niej właśnie w tym momencie. Zaprezentowana w serii wizja przyszłości też nie ma w sobie zbyt wielu rzeczy, które byłyby wyjątkowe, interesujące i w stanie przyciągnąć czytelnika. Po przebrnięciu przez pierwsze dwieście stron nabiera rozpędu, nie mogę jednak powiedzieć, że – choć niezła – i ta jej część przekonała mnie całkowicie na swoją korzyść. Można powiedzieć, że mamy tu do czynienia z typowym amerykańskim science-fiction z gatunku space opery, ale z niewielkim urozmaiceniem w postaci świata, w którym nie działa zaawansowana technika. Akcja jest wartka i rozwija się ciekawie, ale radość z niej trochę psują pozbawieni ikry bohaterowie. Przeczytać można, ale raczej nie będzie to powieść, do której za parę lat wrócę z radością, jak to miało miejsce w przypadku innej książki wspomnianej w tym tekście.


Za udostępnienie egzemplarza książki do recenzji - dziękujemy wydawnictwu Zysk i S-ka.

Dane ogólne:
Tytuł oryginału: The Abyss Beyond Dreams
Autor: Peter F. Hamilton
Wydawnictwo: Zysk i S-ka
Rok wydania: 2017
Liczba stron: 764

1 komentarz:

  1. Przepraszam, jeśli to źle zabrzmi jak uprzedzenie, ale ile lat ma Autor recenzji? Takie pytanie nasunęło mi się po porównaniu Hamiltona z Grzędowiczem na korzyść tego drugiego...

    OdpowiedzUsuń

Daj znać, że widzisz ten post - zostaw komentarz albo "lajka"! (: