Czy można stworzyć życie – inteligentne życie - z materii
nieożywionej? Czym w ogóle jest życie i co decyduje o posiadaniu
tego przymiotu? Czy stwórca odpowiada za zło wyrządzone przez to,
co stworzył? Dylematy te mogą być rówieśnikami naszej
cywilizacji. Już od starożytności, a więc początków filozofii i
nauki, zadajemy sobie te same pytania, a od kiedy w technologii prym
wiedzie konstruowanie coraz bardziej zaawansowanych sztucznych
inteligencji, zaś na drugim biegunie doskonalą się narzędzia
manipulacji biotechnologicznych, słyszymy je coraz częściej i
częściej. Do dziś pozostają one również jednym z ulubionych
przedmiotów rozważań twórców fantastyki naukowej – wątki te
pojawiały się w literaturze sci-fi tyle razy, że łatwo zapomnieć,
od czego wszystko to się zaczęło. Być może stan ten poprawi
propozycja wydawnictwa Vesper, którą mam niewątpliwy zaszczyt dziś
przedstawić: oto „Frankenstein, czyli współczesny Prometeusz”
autorstwa Mary Shelley.
Dla tych, którzy jakimś
cudem kojarzą tytuł wyłącznie z komiczną podobizną umrzyka z
gwoździami w skroniach, pozwolę sobie na mały skrót fabuły.
Głównym bohaterem powieści jest szwajcarski arystokrata i doktor
filozofii naturalnej, Wiktor Frankenstein. Ten, od lat młodości
pasjonując się rojeniami starożytnych i średniowiecznych mędrców
o kamieniu filozoficznym i eliksirze życia, pewnej straszliwej nocy
w odosobnionym laboratorium powołuje do życia bezimiennego potwora.
Kreatura jest silniejsza, szybsza, wytrzymalsza, inteligentniejsza i
pod prawie każdym możliwym względem doskonalsza od człowieka –
jednak jej obca, zwierzęca fizjonomia budzi strach i odrazę
każdego, kogo spotyka, również samego Wiktora. Stworzenie to ma
dobre i szlachetne serce, jednak przywiedzione do szaleństwa
samotnością, poczuciem odrzucenia i utraty przeistacza się w
bezlitosnego, okrutnego mordercę, który poprzysięga zemstę na
swoim stwórcy, od tej pory polując na jego najbliższych. Twórca i
jego dzieło zostają związani szaleńczym pościgiem po całym
świecie – pościgiem, który przerwać może tylko śmierć
jednego z nich.
Nowe wydanie tej
klasycznej powieści pod banderą wydawnictwa Vesper jest wyjątkowe
i warte uwagi z kilku powodów. Po pierwsze – to jedyne w Polsce wydanie pierwotnej edycji książki, tej przed zmianami dokonanymi przez samą
autorkę pod wpływem rozmaitych nacisków. Jest ona więc bardziej
surowa, nieugrzeczniona, bogatsza. Po drugie – dzięki świetnemu
posłowiu autorstwa Macieja Płazy stanowi istną skarbnicę wiedzy
na temat kontekstu, genezy i znaczenia utworu, zaś towarzyszące mu
pozostałe prace na literacki konkurs pod patronatem niejakiego
George'a Byrona – nawet jeśli niedokończone, mało ambitne i
zwyczajnie nie tak dobre jak powieść – świetnie je dopełniają.
Po trzecie, ostatnie, ale zdecydowanie nie najmniej ważne, jest to
wydanie ilustrowane – i to ilustrowane w znakomity sposób, za
pomocą drzeworytów autorstwa Lynda Warda, których nieziemski,
obcy, wręcz oniryczny nastrój znakomicie komponuje się z fabułą
utworu.
Jednak nie fenomenalna
jej edycja decyduje o wartości tej książki, ale właśnie jej
treść. Myślę, że mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że
dzisiaj nie pisze się takich utworów. Językowe bogactwo opisów
przeżyć i dialogów jest czymś, do czego zdecydowanie trzeba
przywyknąć, jako że współczesna literatura bardziej koncentruje
się na akcji, wydarzeniach, ciągłym absorbowaniu uwagi czytelnika
za pomocą coraz to ostrzejszych i bardziej karkołomnych fabularnych
zakrętów niż na przedstawianiu tego, co dzieje się w głowach i
sercach bohaterów. W porównaniu z bardziej współczesną nam
fantastyką „Frankenstein” sprawia wrażenie nieco statycznego,
ale właśnie to czyni go wielkim. Możemy dziwić się pewnej
niekonsekwencji w niektórych zachowaniach postaci (choćby Wiktor,
który w sposób typowy dla bohaterów epoki romantyzmu pielęgnuje
własną rozpacz zamiast działać), jednak relacje z doznań i
doświadczeń pozwalają autorce bardzo umiejętnie budować i
odmierzać napięcie, czyniąc finał tej historii rzeczywiście
emocjonującym wydarzeniem. Sama konstrukcja powieści także jest
nietypowa jak na dzisiejsze standardy – to tak naprawdę opowieść
wewnątrz opowieści, ukryta w jeszcze innej opowieści, listowna
relacja zdobywcy Bieguna Północnego ze spotkania z ekscentrycznym
doktorem z Genewy, który postanawia opowiedzieć mu szczegółowo
dzieje swojego pościgu za bestią, którą sam stworzył, a która
zagnała go na mroźny kraniec świata. O dziwo, to świetnie się ze
sobą łączy – kompozycja szkatułkowa to zabieg, którego nie
widuje się codziennie, tutaj w dodatku umiejętnie wykonany.
Znaczna część
„Frankensteina” to dialogi – nie bez powodu wspomniałem we
wstępie o rozmaitych problemach filozoficznych. Rozmowa dwóch
bohaterów zaskakująco często bywa tu bowiem pretekstem do tego,
aby snuć rozważania na jeden z tych tematów. Nie jest to jednak
oczywiste, nie sprawia wrażenia wymuszonego. Są ludzie, którzy
twierdzą, że „Frankensteina” nie można zaliczyć do wczesnej
fantastyki naukowej – jednak dla mnie to właśnie ta zdolność
snucia interesujących rozważań na przykładzie zmyślonej sytuacji
świadczy nie tylko o przynależności gatunkowej, ale wręcz o
pisarskiej biegłości w jego obrębie.
Kultura
masowa mocno skrzywdziła najważniejsze dzieło Shelley, kojarząc
je wyłącznie z potworem – dziełem tytułowego doktora. Wiele
osób pobieżnie zna więc założenia i fabułę „Frankensteina”,
ale nie czytało go. Myślę, że nowe wydanie od wydawnictwa Vesper
jest najlepszą okazją, by nadrobić te oczywiste i jakże dotkliwe
braki. Może i czas nie był łaskawy dla „Współczesnego
Prometeusza”, a dzisiejszy odbiorca uzna go za pozycję trudną w
odbiorze, przegadaną – tym jednak, którzy przywykną do
specyficznej dla tamtego okresu maniery, powieść Mary Shelley ma do
zaoferowania coś po prostu niepowtarzalnego. To serce klasyki, a
klasykę warto znać – zwłaszcza kiedy jest po prostu piekielnie
dobrą książką. Polecam!
Za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego dziękujemy wydawnictwu Vesper.
Dane ogólne:
Tytuł oryginału: Frankenstein, or, the modern Prometheus
Tytuł oryginału: Frankenstein, or, the modern Prometheus
Autor: Mary Shelley
Wydawnictwo: Vesper
Rok wydania: 2017
Wydawnictwo: Vesper
Rok wydania: 2017
Liczba stron: 320
Uwielbiam Frankensteina, pamiętam że nigdy, nawet we wczesnej młodości nie była to dla mnie opowieść o potworze - od początku oszołomił mnie jebo filozoficzny, moralny i etyczny wydźwięk. To jedna z tych lektur, które poruszają za każdym razem równie intensywnie.
OdpowiedzUsuńZgadzam się w całej rozciągłości, może za wyjątkiem uwagi, że nie jest to powieść o potworze. Myślę, że akurat rozmaitych potworów tam nie brakuje - po prostu nie tam, gdzie można się ich spodziewać.
UsuńTak, tak! Frankenstein to piekielnie dobra książka. Połknęłam ją w dwa dni pomimo tego, że nie jest napisana łatwym językiem i z ręką na sercu mogę polecić wszystkim.
OdpowiedzUsuńNa pewno to wyzwanie, któremu warto sprostać.
UsuńTo chyba przykład książki, której mocno, jak żadnej innej, zaszkodziła ekranizacja. Ekranizacje, bo przecież było ich wiele, lepszych i gorszych, w tym i parodii wręcz.
OdpowiedzUsuńPamiętam, że sama byłam mocno zaskoczona treścią książki, bo film był pierwszy. Taki szept w duszy "a więc to tak!".
O tak, zdecydowanie zaszkodziła. To może nie jedyny przypadek, kiedy adaptacja filmowa zyskuje sławę tak naprawdę należną oryginałowi, ale z pewnością jeden z tych, w których ta dysproporcja naprawdę przeraża i smuci.
UsuńIm bardziej zagłębiamy się w powieść, tym więcej ukazuje się motywów do interpretacji i przemyśleń. Ciekawe studium natury człowieka, jego namiętności, dążeń, aspiracji, możliwości poznawczych, ujarzmiania nadprzyrodzonego, nieznanego, magnetycznie przyciągającego.
OdpowiedzUsuńBookendorfina
Zakochałam się w tym wydaniu, jest naprawdę wyjątkowe.
OdpowiedzUsuńMam szczerą nadzieję, że Vesper pójdzie za ciosem! Jest tyle klasyki tego gatunku, której też przydałoby się tak spektakularne wznowienie - to, jak wydali choćby zbiory opowiadań Lovecrafta dobrze rokuje na przyszłość. Po cichu liczę na Chambersa...
UsuńKsiążka, którą się połyka na raz. I nie sposób odłożyć. Szkoda, że ekranizacje mocno napsuły w jej temacie...
OdpowiedzUsuńJedna z moich ulubionych książek. Można ją traktować na wielu płaszczyznach, i nawet tylko dla miłośników klasycznej opowieści grozy to lektura obowiązkowa.
OdpowiedzUsuńMyślę, że sięgając po „Frankensteina” jako po „klasyczną opowieść grozy”, współczesny czytelnik może jednak nieco się rozczarować. My, pokolenie „Piły” czy „Paranormal Activity”, jesteśmy przyzwyczajeni do innej „grozy” - naiwnej, płytkiej, pozbawionej głębszego sensu, wynikającej tylko z nagłego poczucia zagrożenia. Prawdziwa groza - ta, o której mówi dzieło Shelley - to groza bycia jedynym w swoim rodzaju, groza osamotnienia, bycia odrzuconym przez ludzi, do których wyszło się z sercem na dłoni. Spotkać potwora - to straszne, ale być potworem... to niewyobrażalne.
Usuń