środa, 31 sierpnia 2016

"Grimm Fairy Tales #04: Rumpelsztyk" pod patronatem Kota w Bookach - PREMIERA

Hej! Pamiętacie zapewne nasze recenzje komiksów z serii "Grimm Fairy Tales" - trudno zresztą o nich zapomnieć! Dzisiaj przychodzimy więc z zapowiedzią, a raczej informacją o premierze zaszytu czwartego, czyli "Rumpelsztyk", który ukazał się pod patronatem medialym Kota w Bookach (:

Co na jego temat mówi wydawca?

"Dwieście lat. Już tak długo opowieści snute niegdyś przez braci Grimm zachwycają pokolenia czytelników. Oparta na motywach z tych baśni komiksowa seria „Grimm Fairy Tales” na nowo odkrywa mroczną stronę popularnych historii, ożywia je dzięki płynnej narracji i wyrazistym ilustracjom.

Milly i Eric mają problem. Miłosne uniesienia na jednej z imprez zaowocowały nieplanowaną ciążą. Chociaż pogodzona z losem dziewczyna decyduje się urodzić i wychować dziecko, jej młody partner ma nieco inne plany...

Chcąc zaimponować kompanom, stary Młynarz zmyśla historię o magicznym darze swojej córki. Kiedy wieści o białogłowej zdolnej prząść złoto ze słomy dochodzą do królewskich uszu, monarcha pragnie ujrzeć czary na własne oczy. By uniknąć spotkania z katem, Młynarzówna musi dać pokaz swojej rzekomej mocy. Na szczęście z pomocą przychodzi jej tajemniczy karzeł..."

Komiks jest już do kupienia na stronie wydawnictwa Okami, wkrótce też ukaże się u nas jego recenzja.

Zapraszamy do śledzenia bloga oraz fanpage'a wydawnictwa, aby być na bieżąco z newsami (:

Informacje ogólne:
Tytuł oryginału: Grmm Fairy Tales #04: Rumpelstiltskin
Wydawnictwo: Zenescope/Okami
Scenariusz: Joe Tyler, Ralph Tedesco
Ilustracje: H.G.Young (rysunki i tusz), Transparency Digital (kolory)
Ograniczenie wiekowe: 16+
Liczba stron: 24




Recenzje poprzednich części:
Grimm Fairy Tales #01: Czerwony Kapturek
Grimm Fairy Tales #02: Kopciuszek
Grimm Fairy Tales #03: Jaś i Małgosia

poniedziałek, 29 sierpnia 2016

"Posiadłość" Maggie Moon

Do niektórych książek uprzedzamy się z góry. Zaznaczę, że nie o takiej książce chciałabym dziś napisać, jednak ma tu zastosowanie pewna dość ogólna zasada: oczekiwania, jakie wyrabiamy sobie w stosunku do powieści, zanim ją przeczytamy, potrafią znacząco wpłynąć na jej faktyczny odbiór. Dlaczego tak jest? Bywa różnie: czasem wrażenie buduje ogólna oprawa dzieła, źle dobrana okładka, kiepski blurb, często wpływają na nas opinie innych osób bądź niechęć do jakiegoś motywu, nadużywanego przez popkulturę a użytego ponownie w pozycji, po którą akurat mieliśmy sięgnąć. Ale do rzeczy: wobec książki „Posiadłość” Maggie Moon miałam właśnie parę takich uprzedzeń, utkanych na podstawie oględzin okładki. Mogę szczerze powiedzieć, że żadne z nich nie okazało się prawdziwe.

Zara Dormer jest młodą artystką. Jako studentka dość prestiżowego malarskiego kierunku, pochodząca z biednej rodziny, nie ma łatwego życia. Większość z jej kolegów i koleżanek to osoby z wyższych sfer, lubiące podkreślać swoją wyższość nad jedyną osobą w grupie, której nie stać na akcesoria najlepszej jakości - chociaż nadrabia wszelkie braki wybitnym talentem. Najzdolniejsi z roku mają możliwość wyjazdu na warsztaty do Charlottshire i położonej tam starej posiadłości rodu Debrettów, słynnej z tego, że czas zatrzymał się dla niej i jej mieszkańców gdzieś w epoce wiktoriańskiej. Zara jest jedną z osób wytypowanych do tego wyjazdu, a w trudnościach finansowych wspiera ją przyjaciółka, Dora, za zgodą rodziców Dormer udzielając jej pożyczki. Pełna nadziei i entuzjazmu bohaterka wyrusza więc w podróż, nie spodziewając się, że tajemnicze miejsce skrywa więcej sekretów, niż wszystkim im się wydaje.

Klimat w powieści budowany jest dość powoli. Wątki współczesne przetykane są wstawkami z przeszłości, przedstawiającymi momenty z życia różnych pokoleń rodu Debrettów, nawiązując do trapiących rodzinę problemów i sugerując istnienie bardziej skomplikowanej prawdy o nich. Jest to rozwiązanie, które ma swoje dobre i złe strony. Doskonale wzmacnia napięcie, pokazując jednocześnie ludzką i zwyrodniałą naturę mieszkańców posiadłości, nie zdradzając zbyt wiele o tym, czym się zajmują, ale też pokazuje pewne braki warsztatowe. Powieść rozpoczyna się taką właśnie wstawką, i jest to najsłabszy fragment książki, zbudowany na banalnej sytuacji, przedstawiający bohaterów w sposób bardzo sztampowy, przywodzący na myśl seryjne książki o wampirach. Takie spłycenie tematu tymczasem jest zupełnie niepotrzebne, jako że im dalej tym lepiej: wraz z rozwojem sytuacji sposób prowadzenia retrospekcji wydaje się pewniejszy, opisy bardziej szczegółowe a nastrój mroczniejszy. Nie warto więc zniechęcać się słabym początkiem.

Warstwa opisowa jest mocną stroną książki. Widać w niej drobiazgowość i wyobraźnię autorki, która wyraźnie inspiruje się powieściami z gatunku gotyckiego horroru, co po części udaje jej się odzwierciedlić w swojej twórczości. Trudno tu jednak o jakikolwiek patos, został on z powodzeniem zastąpiony lekkim poczuciem humoru bohaterów, opartym na ich doświadczeniu życiowym (sporym pomimo wieku) i dystansie, jaki mają do siebie i innych. Narracja jest trzecioosobowa, ale wydarzenia obserwujemy zawsze z punktu widzenia postaci aktualnie będącej na pierwszym planie: zazwyczaj jest to Zara, Frank lub któryś z Debrettów, z nielicznymi wyjątkami. Daje się zauważyć pewna różnica w postrzeganiu: Zara bardziej zwraca uwagę na otoczenie, towarzyszą jej szczegółowe opisy krajobrazów, pomieszczeń i obserwowanych przez nią osób, podczas gdy Frank jest bardziej skupiony na własnych odczuciach. To bardzo subtelny, ale dający pełnię odbioru postaci zabieg, wart pochwały.

Konstrukcja bohaterów w „Posiadłości” jest bardzo niejednorodna. Najlepiej w powieści wypadają Zara i Frank, otrzymując w procesie twórczym żywe, realistyczne charaktery, a ich postępowanie jest logiczne i konsekwentnie prowadzone do samego końca. Frankiem zdążyłam się zresztą pozachwycać już samym początku powieści – jego zachowanie jest tak sugestywne, że łatwo wyobrazić go sobie jako partnera w rozmowie - to uroczo nieporadny chłopak o zbyt długim języku, ciągle niezręczny i całkowicie świadom tego faktu. Reszta towarzystwa to już niestety zbiór stereotypów rodem z akademickiego podwórka, ale ponieważ niewiele mamy z nimi styczności w powieści, nie razi to tak bardzo. Miałam za to trochę problemów z Debrettami – jak wszystkie postacie mroczne do bólu, są oni momentami ciężkostrawni. Powodem tego jest ich aparycja, podkreślany często specyficzny urok opierający się na nietypowej barwie oczu. To dość banalne rozwiązanie staje się uciążliwe, gdy wzmianka o tym pojawia się któryś raz z rzędu, na szczęście ratują ich dobrze napisane charaktery, bardzo subtelnie sugerujące głębiej leżący problem. 

Zastrzeżenia mam co do samej fabuły. W trakcie powieści autorka wprowadza wiele wątków – znaczna większość dotyczy właśnie mieszkańców posiadłości – z których spora część pozostaje niewyjaśniona. Pozostają one jako tajemnice rodu – być może do kontynuowania w kolejnej części, jako że zakończenie wyraźnie wskazuje na to, że historia nie urwie się w tym miejscu. Niestety, już w kwestii choćby obciążenia genetycznego u Debrettów – jego powody pominę z oczywistych względów, choć i to jest dość oklepany motyw – cóż, nie tak to działa. Szczegóły choroby, niewyjaśnione i niewystarczająco umotywowane, sprawiają wrażenie elementu trochę na siłę wprowadzonego do historii, by zwiększyć jej dramatyzm. Sytuację uratowałby porządny research i bardziej szczegółowe przedstawienie problemu, tego jednak brakło. Podobne odczucia mam do zakończenia: ilość ratujących bohaterów zbiegów okoliczności robi się cokolwiek zbyt duża jak na tak niewielką objętość tekstu, a tu wyjaśnień jest również za mało. 

Ostatecznie, czytanie „Posiadłości” było dla mnie bardzo odświeżające – bardzo brakowało mi czegoś bardziej angażującego emocjonalnie, a mniej logicznie. Powieść ma w sobie pomysł, przyjemny nastrój i intrygującą fabułę, która wymagałaby jedynie drobnego dopieszczenia i dopracowania szczegółów, by stać się pozycją bardzo dobrą. Zadziwiający może wydawać się fakt, że zupełnie brak tam klasycznego wątku erotycznego, który w podobnych książkach pojawia się niemal w standardzie, zwłaszcza gdy mamy do kompletu wątek lekko zaciągający czymś paranormalnym. Mogę więc określić ją jako lekkostrawny thriller do przeczytania nawet w jeden wieczór, i polecić wielbicielom podobnych książek.

Za udostępnienie ksiażki do recenzji serdecznie dziękuję autorce.

Dane ogólne:
Tytuł: Posiadłość
Seria: Zara Dormer
Autor: Maggie Moon
Wydawnictwo: Novae Res
Rok wydania: 2013
Liczba stron: 294

sobota, 27 sierpnia 2016

"Żniwiarz" Jana Iwańskiego

Są książki, o których pisze się po prostu trudno. I nie mówię tutaj o recenzowaniu ścisłej klasyki, którą wszyscy znają i lubią, i potrzeba odwagi, by przyznać się do tego, że, na przykład, jakoś nas to za serce nie złapało. Nie. To, co sprawia mi największą trudność, to powieści mało znanych autorów, którzy pełni zapału oraz dobrych chęci usiedli, napisali, postanowili przekazać swoją historię światu. Jestem pełen podziwu dla ludzi, którzy są w stanie po prostu stworzyć coś z niczego. Jednak wszystkie te starania, jak ma się okazać, to jeszcze nie wszystko. Oto przed wami, drodzy czytelnicy: "Żniwiarz" Jana Iwańskiego.

Bohaterem "Żniwiarza" jest bezimienny złodziej, który w czasie zuchwałej próby wyprowadzenia posążka z podziemnej świątyni tajemniczego kultu oddającego cześć zapomnianej bogini ładuje się w duże kłopoty. Kłopoty mają postać uroczej niewiasty imieniem Beatrycze, którą ten oswobadza, korzystając z wywołanego zamieszania. Nie dane jest mu jednak odebrać obiecanych wyrazów wdzięczności – oto ledwie noc później Beatrycze zostaje zamordowana, a gdy okazuje się, że była siostrzenicą prawej ręki króla, staje się jasne, że w Królestwie Heromei dzieje się coś dużego. Dodajmy jeszcze fakt, że o morderstwo zostaje oskarżony nikt inny jak nasz bohater, zaś tajemnicze proroctwo mówi, że ów właśnie ma pokonać mroczną boginię, którą wyznaje rosnący w siłę kult...

Narracja w "Żniwiarzu" przypomina trochę coś pomiędzy twórczością Ursuli LeGuin i Roberta Howarda, jeśli chodzi o sposób opisywania wydarzeń. Autor nie zagłębia się nazbyt w szczegóły, serwując nam błyskawicznie informację po informacji. Uzyskana w ten sposób dynamika jest co najmniej interesująca – jeśli taka była intencja, zabieg okazał się aż nadto skuteczny. Nie można tego, niestety, powiedzieć o wielu innych użytych w tej książce zabiegach.

Zacznijmy od najważniejszego – ta sama dynamika, która przez chwilę robi bardzo dobre wrażenie, nie tylko zaczyna męczyć, ale też sprawia, że główny bohater wydaje się pędzić jak po sznurku z miejsca na miejsce w poszukiwaniu kolejnej informacji, którą musi zdobyć, żeby coś tam. Coś, co z początku zanosi się na ciekawą intrygę, bardzo szybko przeradza się w gonitwę. W każdym utworze wartka akcja musi od czasu do czasu na chwilę zwolnić właśnie po to, by unikać takich zjawisk. Zresztą trudno mówić o intrydze – czymś z definicji bazującym na niedopowiedzeniu! - kiedy wprowadzając każdą nową informację, autor uznaje za stosowne uczynić ją tak dobitną, tak widoczną i niepozostawiającą wątpliwości, jak gdyby obawiał się zarzutów o brak logiki. Rozwój wypadków jest dość przewidywalny. Tym bardziej komicznym staje się, kiedy bohater dysponujący takimi samymi wiadomościami co czytelnik przez pół strony rozwodzi się, co to wszystko może znaczyć, podczas gdy odpowiedź na to pytanie poznaliśmy ledwie kawałek wcześniej...

O samym głównym bohaterze też można by powiedzieć wiele, ale nie to, że jest interesujący – stężenie mroku i czegoś, co z założenia miało być cynizmem, przy ciągłych zapewnieniach autora (poprzez opisy), że wszystko, co robi, jest czadowe i efektowne oraz powtarzanych non stop przez innych bohaterów westchnieniach, że on jest taki wspaniały, gwarantuje mu mocną ósemkę w dziesięciostopniowej skali Mary Sue. Pozostali bohaterowie... Nie mają żadnych cech, które można by im trwale przypisać, sposób ich prezentacji jest naiwny, miałki i ubogi, o jakimkolwiek prawdopodobnym rysie psychologicznym nie warto nawet wspominać – szczególnie postaci żeńskich. Pojawiają się dwie i obie niemal natychmiast giną, wcześniej ciągle rozmyślając o głównym bohaterze, próbując go uwieść, albo nawet jedno i drugie. To ich jedyna rola w powieści. Wszystko to sprawia, że obsada "Żniwiarza" pozostaje czytelnikowi absolutnie obojętna od początku aż po zakończenie.

Dialogi? Są. I to najlepsze, co można o nich powiedzieć. Sposób, w jaki zbudowane są wypowiedzi bohaterów w żaden sposób ich od siebie nie odróżnia. Oczywiście, są wyjątki. Postać w Kapturze, czyli główny bohater "Żniwiarza", sili się na kąśliwe, dowcipne uwagi oraz różne hasła mające bez wątpienia podkreślić jego naturę prawdziwego maczo. Reszta brzmi albo drętwo, albo nazbyt pompatycznie, albo miejscami kompletnie bez sensu. Moim faworytem był fragment rozmowy rycerza Dalibora z Kanclerzem. Nie przytoczę go tutaj, powiem tylko, że nie spodziewałem się, że scenkę rodzajową w stylu "wędrowiec z dalekiego kraju przynosi wieści o nadchodzącej zgubie od starego proroka" da się załatwić w sześciu krótkich zdaniach, w których Kanclerz nie tylko w ogóle nie kwestionuje prawdziwości rewelacji, jakie opowiada mu przybłęda, którego pierwszy raz w życiu widzi na oczy, ale też w ogole nie dopytuje się o jakiekolwiek wyjaśnienia zaprezentowanych mu ogólników. "Przychodzę od proroka, będzie śmierć, zuo i łomatkobosko" – "aha, okej, to rzuca nowe światło na sprawę, przyjdź jutro". Jak to dobrze, gdy w urzędzie można coś szybko załatwić!

Jakby tego mało, "Żniwiarz" przejawia spore braki na polu języka, interpunkcji i składni. Jest to o tyle dziwne, że w stopce figuruje pole "korekta" i nie jest ono puste. Powieść nie jest długa, nie można więc usprawiedliwić tego stwierdzeniem, że przy obszernych tekstach nawet najbardziej biegły korektor coś przeoczy. Co i rusz zauważamy, na przykład, wielkie litery używane dowolnie i swawolnie, nawet w zwrotach grzecznościowych (zrozumiałe w korespondencji, ale w prozie?) czy choćby epitetach opisujących bohaterów (takich, które nie są nazwami własnymi!). Dreszcz przerażenia przebiegł mi za to po plecach, kiedy jeden z czarnych charakterów zaśmiał się złowieszczo. O tak: "hahaha". Przykłady można mnożyć...

Cóż powiedzieć? "Żniwiarz" jest powieścią mierną. Nie sposób odmówić mu widocznej pasji i radości, z jakimi tworzył go autor – i to dobrze - jest jednak tworem nieokrzesanym, nieoszlifowanym i po prostu kiepskim warsztatowo. Wszystkie wady, które wymieniłem sprawiają, że polecić go mogę chyba tylko początkującym, domorosłym pisarzom – żeby sami spojrzeli na całą gamę błędów, jakie można popełnić i wyciągnęli z nich wnioski.

Za udostępnienie egzemplarza do recenzji dziękujemy autorowi.
Recenzja napisana dla grupy Śląskich Blogerów Książkowych.

Dane ogólne:
Tytuł: Żniwiarz
Autor: Jan Iwański
Wydawnictwo: Dark Forest
Rok wydania: 2016

Liczba stron: 272

czwartek, 25 sierpnia 2016

"Asystent czarodziejki" Aleksandry Janusz

Jakiś czas temu zaczęłam obserwować pewnego bloga. Autorka wrzucała tam posty w stylu naukowych przypowiastek, czasem poważne, czasem, humorystyczne, a że bardzo lubię takie rzeczy czytać – postanowiłam wpadać regularnie. Potem straciłam z oczu ten blog tylko po to, by odnaleźć go znów po jakimś czasie, a wtedy okazało się, że wspomniana blogerka napisała książkę. Jak się okazuje, nie jest to wcale pierwsze jej dzieło, co więcej, pani Aleksandra Janusz, bo o niej właśnie mowa, tworzy powieści w gatunku fantasy, a najnowsza z nich przedstawia świat, w którym magia została ukazana w sposób, którego absolutnie nie można uznać za klasyczny. Z czystą przyjemnością przeczytałam więc pierwszy tom „Kronik Rozdartego Swiata”, czyli „Asystenta czarodziejki”.

Vincent Thorpe, tytułowy bohater, piastuje wspomniane stanowisko od dwudziestu czterech lat. Pomimo licznych spięć na linii praca – życie prywatne bardzo ceni sobie swoje zajęcie, nawet przy tak nietypowej szefowej jak słynna Szalona Meg. Jego kontrakt już się kończy, powoli zaczyna więc planować osiedlenie się w jakiejś przyjemnej okolicy ze swoją kompletnie niemagiczną partnerką, Amandine, a ma mieć to miejsce jak tylko uporają się z ostatnią misją. Otóż na ziemiach Ombre pojawił się bowiem smok, i to nie byle jaki: starożytny konstrukt zwany duszosmokiem, obudzony przez przypadkowe obsuniecie terenu. Właśnie, czy na pewno przypadkowe? Misja powtrzymania stworzenia wygląda ryzykownie, ale wrażenie to wzrośnie jeszcze, gdy okazuje się, że główną rolę w tym zadaniu ma grać właśnie Vincent, a nie dwie genialne czarodziejki, które mu towarzyszą.

„Asystent czarodziejki” wita czytelnika opowieścią pisaną z punktu widzenia głównego bohatera – narracja pierwszoosobowa sprawuje się tu bardzo dobrze, pozwalając poznać sytuację z perspektywy Vincenta. Świetnie zdaje to egzamin w połączeniu z pełnym dystansu do własnej osoby i lekkiego humoru podejściem bohatera. Początek wrzuca nas w wydarzenia niejako „pośrodku”, opisując misję z duszosmokiem na zasadzie retrospekcji, budującej napięcie i tworzącej kolejne pytania i niejasności, wprowadzając w bardzo gładki sposób większość postaci po to, by później stopniowo odkrywać odpowiedzi i móc bez dalszych wyjaśnień poprowadzić właściwą intrygę.

Sam Vincent jest postacią, której nie sposób nie polubić: jego pełen samokrytyki humor, zdrowy rozsądek połączony z odwagą i lojalnością daje, że tak powiem, idealnego kandydata na stanowisko asystenta. Jednak ciekawsza sprawa jest z jego zdolnościami magicznymi, a raczej ich brakiem. Młody Thorpe ich po prostu w odpowiednim momencie nie przejawił, ani długo potem, zachowując jedynie zdolność do przetwarzania energii. Wydawałoby się, że to trochę mało, by mógł być przydatny osobie takiej, jak czarodziejka Marqueritte, chyba, że… Ma ona co do niego własne plany, oparte na przypuszczeniach, których potwierdzenie okaże się szokiem nie tylko dla naszego bohatera. 

Vincent jest w pierwszym tomie „Kronik Rozdartego Świata” jedyną pierwszoplanową postacią męską, a otoczony przez trzy, a potem cztery wybitne, żeńskie czarodziejskie umysły na szczęście nie daje się stłamsić. Panie są też wyjątkowo warte uwagi już choćby ze względu na różnorodność charakterów i aparycji: Meg i Belinda to, co prawda, klasyka, ale podana w bardzo urokliwej formie osób, które co prawda są wybitne i tak dalej, ale zostawione we własnym towarzystwie nie lubią wychodzić z roli nieco roztrzepanych psiapsiółek. Z kolei Kathryn, asystentka Belindy, sprawia wrażenie osoby sporo poważniejszej i nieco nieśmiałej – to ona będzie miała najbardziej pod górkę, ale też wykaże najwięcej siły charakteru. Pupilka wszystkich, ziejąca ogniem Lily, zaskoczy czytelnika nie raz tym, jak bardzo jej postać rozkwita w trakcie powieści, przechodząc z zahukanej dziewczynki do… A tego właściwie jeszcze do końca nie wiemy, ale jedno jest pewne: już w tym tomie na postać Liliany warto zwrócić uwagę.

Wspomniałam, że książka pisana jest lekkim, pełnym humoru językiem: jest tak aż do końca, dzięki czemu „Asystenta” czyta się po prostu jednym tchem. Za ładny kontrast do pozornie lekkiego klimatu powieści robi za to dość złożony system magii, oparty na terminologii naukowej, a nie znanym wszystkim z książek fantasy bardziej enigmatycznym nazewnictwie. Magię, a raczej magiczną energię, mierzy się więc w kwantach, wydając i pobierając odpowiednio wyliczone ilości, a zaklęcia to nic innego jak obliczenia oparte na całkach i różniczkach. Całość brzmi genialnie i sprawia dość realistyczne wrażenie – o dziwo – chociaż zupełnie pogrzebała moje rojenia o wczuciu się w którąś z postaci czy wyobrażeniu sobie siebie w tym wszystkim. Trzeba bowiem wspomnieć, że nawiązania do przeszłości Vincenta i jego nauki bardzo przyjemnie lecą Potterem, ale przy moim braku ciągot matematycznych po prostu musiałam pozostać na pozycji widza.

Powieść urywa się w bardzo ważnym i emocjonującym momencie, od razu więc staje się jasne (nawet gdybym jakimś cudem pominęła zapowiedź na tylnej okładce), że niedługo pojawi się jej kontynuacja. Polecam więc szybko zapoznać się z tomem pierwszym – bo to naprawdę przyjemna w odbiorze pozycja, relaksująca i angażująca wyobraźnię. Przypadnie do gustu zarówno czytelnikowi dorosłemu, jak i nieco młodszemu – chociaż dzieciom bym jej w ręce nie dawała, ze względu na pewne szczegóły natury, że tak powiem, międzyludzkiej, poruszane tam. Ode mnie notka wysoka, znak jakości i gorąca rekomendacja dla każdego, kto lubi czasem zagłębić się w świat pełen magii.

Dziękuję wydawnictwu Nasza Księgarnia za udostępnienie egzemplarza książki do recenzji.

Dane ogólne:
Tytuł: Asystent czarodziejki
Seria: Kroniki Rozdartego Świata
Autor: Aleksandra Janusz
Wydawnictwo: Nasza Księgarnia
Rok wydania: 2016
Liczba stron: 368

wtorek, 23 sierpnia 2016

Crash Space #3 - Bang! - recenzja gry

Muszę się wam do czegoś przyznać – uwielbiam westerny: rozległe pustkowia, bezkresne pola, małe miasteczka, w których każdy łypie spode łba na samotnego jeźdźca znikąd. Pościgi, strzelaniny, napady na pociągi, ludzkie życie tak żałośnie krótkie, warte ledwie garść dolarów... A nade wszystko – przygoda! Te właśnie nieco kuriozalne upodobania sprawiły, że dzisiejszy tytuł spodobał mi się od pierwszej rozegranej partii, chociaż spośród wszystkich elementów, które wymieniłem, znajdziemy tu tylko jeden – i nie trzeba geniusza, by ujrzawszy tytuł wywnioskować, który to element. Oto... „Bang!”

„Bang!” jest towarzyską grą karcianą przeznaczoną dla grupy od czterech do siedmiu osób. Wcielają się oni w rewolwerowców, którzy postanowili pewnego dnia pozabijać się na głównej ulicy jakiegoś nienazwanego miasteczka na Zachodzie. No, to spore uproszczenie – każdemu z graczy przydzielona jest w końcu osobna rola, a wraz z nią cel, który trzeba osiągnąć, by zwyciężyć. Role (prócz jednej) nie są jawne, co upodabnia „Banga” do klasycznej zabawy towarzyskiej – „Mafii”. Mamy więc Szeryfa, którego tożsamość wszyscy znają – usiłuje pozbyć się z miasta Bandytów (których celem jest z kolei zabicie Szeryfa – żaden Bandyta nie ma pojęcia, kto jeszcze jest Bandytą) oraz Renegata. Szeryfowi pomagają Zastępcy – a pikanterii temu zadaniu dodaje fakt, że Zastępcy wiedzą, kto jest Szeryfem, Szeryf nie wie jednak, kto jest Zastępcą, może więc w ferworze walki odstrzelić niewłaściwą osobę... Jest też tajemniczy Renegat, najbardziej złożona rola w całej grze, wymagająca tego, by po trochu i we właściwych proporcjach sympatyzować z każdą ze stron. Jego zadaniem jest wyeliminowanie każdego z pozostałych graczy, co wiąże się z tym, że najpierw pomaga on Szeryfowi w zgładzeniu Bandytów, a potem staje do walki z samym stróżem prawa (nie na odwrót – inaczej wygrają złoczyńcy!).

To tyle założeń. A jak wygląda sama gra? Gracze, począwszy od Szeryfa i zgodnie z ruchem wskazówek zegara wykonują swoje kolejki – ciągnąc dwie karty ze wspólnej talii, następnie zagrywając z ręki tyle kart, na ile mają ochotę, a potem odrzucając do górnego limitu określonego przez liczbę punktów życia, jakie im zostały – maksimum to pięć, minimum to jeden, a jeśli spadniesz do zera, odpadasz z gry. Karty symbolizują różne akcje, jakie możemy wykonać. Na przykład, karta o wiele mówiącym tytule Bang! pozwala strzelić do innego gracza, karta Pudło! uchylić się od takiego trafienia – i to dwie najczęściej rzucane karty w grze. Można też napić się piwa, by odzyskać utracone zdrowie, bądź postawić kolejkę wszystkim, wyposażyć się w lepszą broń (to znaczy, o lepszym zasięgu – normalnie walić można tylko do swoich bezpośrednich sąsiadów, a dopiero z lepszą giwerą można sięgnąć dalej i ponad ich głowami), sprowadzić do miasta Indian, by zrobili zamieszanie, schować się za beczkami gwarantującymi częściową osłonę... Możliwości jest parę i chociaż po kilku partiach wszystkie karty zna się już na pamięć, w żaden sposób nie umniejsza to radości z gry – ich znajomość jest wręcz konieczna, by móc wypracować sobie jakąkolwiek taktykę. Emocje sięgają zenitu, kiedy któryś z graczy odpala wiązkę dynamitu – ten przekazywany jest od gracza do gracza do momentu, w którym wybuchnie, a ponieważ nie sposób przewidzieć, kiedy to nastąpi, czasami naprawdę można się lekko spocić...

Sprawę komplikuje fakt, że oprócz roli, każdemu z graczy przydzielona zostaje postać. Rewolwerowcy mają różne cechy – jeden pozwala powtórnie używać już odrzuconych kart, inny zabierać karty pozostałym graczom, jeszcze inny strzela tak celnie, że trzeba aż dwóch kart Pudła!, by uniknąć jego kul... Są też tacy, którzy mogą układać karty na wierzchu talii, wpływając na los kolejnego gracza. Rewolwerowców jest szesnastu, zdolność każdego z nich unikalna i chociaż trafiają się wyjątki, większość z nich pozostaje całkiem nieźle zbalansowana. Miłym smaczkiem jest to, że imiona niektórych bohaterów mocno kojarzą się z innymi, prawdziwymi lub fikcyjnymi postaciami Dzikiego Zachodu, celowo jednak odrobinkę je zmieniono – nawiązanie jest mało subtelne, ale dowcipne. Mamy tu całą obsadę "Dobrego, Złego i Brzydkiego", odpowiedniki Calamity Jane i Jessego Jamesa, a nawet Billego Kida i Butcha Cassidy'ego!

Z pozoru prosta gra ma w sobie całą masę niuansów – na przykład, losowy wynik dynamitu w każdej turze przestaje być losowy, gdy gracz po prawej stronie ma zdolność ułożenia jednej z dociągniętych kart na górze talii, w ten sposób sprawiając, że jego sąsiad wyleci w powietrze (lub nie). Z kolei fakt, że za zabicie Bandyty gracza czeka nagroda, nawet jeśli sam był Bandytą, genialnie oddaje klimat i relacje w grupie wyjętych spod prawa łotrów, którzy chętnie siekną ci w plecy, kiedy przestaniesz być użyteczny albo kiedy zwietrzą w tym interes. Jeżeli chodzi o to, jak mechanika współgra z klimatem gry, „Bang!” jest absolutnie genialny w swojej prostocie.

O czym warto pamiętać, siadając do „Banga”? Przede wszystkim o tym, że to tylko gra – w dodatku bardzo losowa gra, której osią jest negatywna interakcja między graczami. Dobrze jest mieć to na uwadze szczególnie w chwili, w której karta wybitnie nie podchodzi, trzecią kolejkę z rzędu ktoś wsadza nas do więzienia, a w dodatku przez zakratowane okno wpada podpalona laska dynamitu... „Bang!” jest grą szybką, radosną i zabawną, ale tylko dla osób, które mają choć odrobinkę dystansu do siebie i tego, co robią. Zdarzają się partie, kiedy pozostali wsiądą na jednego gracza tak bardzo, że wykończą go, zanim w ogóle dojdzie do jego pierwszego ruchu. Takie wydarzenia są częścią gry i jeśli komuś to przeszkadza, zdecydowanie powinien zagrać w coś mniej losowego - bowiem element losowości jest w „Bangu” rzeczą bardzo istotną, a bez odpowiednich kart nie da się zrobić dosłownie niczego. Nie każdemu przypadnie to do gustu, ci jednak, którzy cenią sobie dreszczyk związany z wyczekiwaniem na nadejście tej właściwej karty, pokochają tę grę – tak samo jak ja.


Cóż dodać? „Bang!” zgarnął w swoim czasie masę prestiżowych nagród, wyszła do niego fura dodatków z nowymi bohaterami, kartami czy różnymi urozmaiceniami w stylu kart wydarzeń modyfikujących na jakiś czas reguły dla wszystkich graczy, wciąż pozostaje jednak tytułem o prostych, łatwych do wytłumaczenia zasadach, a przy tym diabelnie miodnym. W umiejętny sposób łączy w sobie dynamikę i chaos saloonowej strzelaniny z subtelnym elementem intrygi i dochodzenia, kto jest kim, w kogo skierować kolejną kulę a do kogo lepiej nie odwracać się plecami. To tytuł idealny na spotkania towarzyskie, do posiedzenia przy piwie, a nawet na kawie z rodziną. Kto jeszcze nie zagrał, niech prędko nadrobi zaległości!

Dane ogólne:
Tytuł: Bang!
Czas rozgrywki: 20-40 minut
Liczba graczy: 4-7
Wiek: 8+
Autor: Emiliano Sciarra
Polski dystrybutor: Bard

Źródła rycin:
Okładka - rebel.pl

Wnętrze pudełka - boardgamegeek.com
Karty w polskiej wersji językowej - archiwum.allegro.pl

poniedziałek, 22 sierpnia 2016

"Grimm Fairy Tales #02: Kopciuszek" - recenzja komiksu

Seria komiksów „Grimm Fairy Tales” to przedsięwzięcie, które ma na celu przedstawienie znanych wszystkim baśni w nowy sposób: łącząc opowieść z motywami współczesnymi, ma zaprezentować ją jako wcale nie tak piękną, jak wydaje się w tym najpopularniejszym wydaniu. Samą serię określa się gatunkowo jako horror, można się więc domyślić, że pewne wątki zostaną potraktowane inaczej i poprowadzone w zupełnie innym kierunku, z zachowaniem całej baśniowej otoczki oczywiście. Przedsmak tego dane mi było poznać dzięki pierwszemu zeszytowi serii. „Czerwony Kapturek” bardzo swobodnie traktował założenia całości - prawdziwy klimat daje się odczuć dopiero w zeszycie drugim, zatytułowanym „Kopciuszek”.

Cindy marzy o dołączeniu do pewnego stowarzyszenia studenckiego. Gdy w końcu zbiera się na odwagę, by przyjść na spotkanie rekrutacyjne, po wypełnieniu formularza i opuszczeniu Sali uświadamia sobie, że zapomniała oddać długopis. Po powrocie zastaje grupkę dziewczyn radzącą nad nowymi kandydatkami – stwierdzają, że żadna się nie nadaje, a zwłaszcza ostatnia, ze względu na braki w wyglądzie. Tą ostatnią jest oczywiście nasza bohaterka, która, po dodatkowym popisie arogancji ze strony wspomnianych pań, ucieka z płaczem. W ramach ucieczki od rzeczywistości postanawia wpaść na trwający akurat wykład o baśniach, gdzie poznaje trochę różniącą się od standardowej wersję opowieści o Kopciuszku…

Początek tego zeszytu „Grimm Fairy Tales” powiela schemat z pierwszego: tu również mamy bohaterkę, która nie potrafi dopasować się do zastanych norm społecznych, które ją przerastają. Cindy, podobnie jak bohaterka „Czerwonego Kapturka”, bardzo chciałaby aktywnie uczestniczyć w grupie rówieśniczej, ta jednak stawia jej wymagania, którym nie może sprostać. Tym razem chodzi może bardziej o wygląd zewnętrzny i sposób bycia, konfrontację zwyczajnej, dość inteligentnej dziewczyny z grupą osób przebojowych, łatwo oceniających innych na podstawie ich aparycji i nie liczących się z ich uczuciami. To ponownie bardzo klasyczna sytuacja. 

Przejście do warstwy baśniowej jest odrobinę bardziej płynne niż w poprzednim zeszycie, wygląda też bardziej wiarygodnie. Kopciuszek dostaje oczywiście twarz głównej bohaterki – swoją drogą, tu po raz pierwszy fabuła zdaje się sugerować, że wyniknie z tego jakiś ciąg dalszy, warto więc zwracać uwagę na szczegóły. Tutejszemu Kopciuszkowi daleko jednak do przesłodzonej disneyowskiej księżniczki: żyje w nędzy, bita i poniżana przez macochę i przyrodnie siostry (i tu komiks nie ogranicza się do pokazywania scenek rodzajowych z mycia podłogi), gorąco pragnie zemsty, możliwie krwawej. Jak się okazuje, jest ktoś, kto zechce jej w tym pomóc… Co tu dużo mówić: jest brutalnie, leje się krew i łamią kości. Zdecydowanie nie można podsumować tej opowieści stwierdzeniem, że dobro zwycięża.

Od strony wizualnej komiks prezentuje się dobrze. Pisałam już przy okazji poprzedniej recenzji, że rysunek na okładce jest autorstwa innej osoby niż całość komiksu, tu się to powtarza: po drapieżnej, zwracającej uwagę negliżem postaci okładce autorstwa Ala Rio rysunki wewnątrz wydają się wręcz zaskakująco „grzeczne” – chociaż trzeba przyznać, że trudno zwracać na to uwagę w przypadku tak dramatycznych scen, jakie tu występują. Za sam komiks od strony wizualnej odpowiedzialna jest jednak zupełnie inna ekipa, niż było to z „Czerwonym Kapturkiem”, co da się zauważyć zwłaszcza w przypadku postaci. Cechują się odrobinę dokładniejszym odwzorowaniem rysów twarzy przy jednoczesnym uproszczeniu mimiki, kolory są ostrzejsze, więcej tu kontrastów, mniej miękkich cieni, które tak podobały mi się w poprzednim zeszycie. Czy to źle? Niekoniecznie, po prostu inaczej.

Seria „Grimm Fairy Tales” zaliczyła spory skok w kwestii klimatu już na odcinku pierwszych dwóch zeszytów. Z nieco niepokojącej, ale w gruncie rzeczy lekkiej historyjki przeszła do klasyczniego, krwawego horroru z motywem zemsty. Taka wersja wydarzeń była dla mnie dosyć zaskakująca, chociaż trudno byłoby powiedzieć, że nie popiera się bohaterki w jej sposobie działania czy postrzegania własnego losu, to jednak zarówno klasyka, jak i wersja dla dorosłych tej baśni (dajcie znać, jeśli się mylę) przyzwyczaiły nas do Kopciuszka w wersji wiecznej ofiary i udręczonej niewinności. Tu zyskuje zdecydowanie więcej charakteru. Wątek Cindy zaś, powróciwszy do pierwotnej bohaterki, pozostawia zaś dość otwarte zakończenie – nic, tylko wyglądać, co będzie dalej!

Za udostepnienie komiksu serdecznie dziękuję wydawnictwu Okami.

Dane ogólne:
Tytuł oryginału: Grimm Fairy Tales #02 Cinderella
Autorzy: Joe Tyler, Ralph Tedesco (pomysł i scenariusz), Al Rio (okładka), Aluisio de Souza(rysunki) 
Wydawnictwo: Okami
Rok wydania: 2016
Liczba stron: 24

niedziela, 21 sierpnia 2016

Kot w Bookach przedstawia: 10 najciekawszych kolorowanek dla dorosłych

Hej! Dawno już chciałam zrobić jakąś topkę, mnóstwo pomysłów na nią przewijało się przez moją głowę, ostatecznie porzucane lub odkładane na później. Z różnych powodów - okazja nie ta, czasu brak, pilniejsza notka jest, w ogóle chęć jakoś wyparowała... Dzisiejszy post powstaje dość spontanicznie, jako że zerknęłam do pewnej konkretnej listy linków, pragnąć dodać do niej kolejny i zauważyłam, że akurat by się nadały. Trzeba to więc wykorzystać!
Kolorowanki dla dorosłych szybko zdobyły popularność, nic też w tym dziwnego: niektórych kolorowanie relaksuje, a niektórzy, tak ja na przykład, po prostu lubują się w kolorach i tworzeniu "własnych wersji" ilustracji. Preferuję jednak pewien konkretny ich typ, moja lista może więc być dość tendencyjna. Na pewno też fani kolorowania większość - jeśli nie wszyskie - z tych pozycji znają, ale może kogoś zaskoczę. Kto wie? (;

Kolejność przypadkowa!

1. Inklings autorstwa Tanyi Bond.
Kolorowanka wydana dzięki kickstarterowi,  zawierająca piękne linearty autorki. Dostępna jest już, z tego co widzę, w dwóch częściach, niestety cena jej jest cokolwiek zawrotna.


2. Terry Pratchett’s Discworld Colouring Book 
 Śmierć! Wiedźmy! Koty! Śmierć! No jak można im się oprzeć? <3
Odrobinę tańsza niż ta z punktu powyżej, jej cena to już standardowe "ściągane z zagranicy" 50+ zł.


3. Locke & Key: Cienie terroru
Mroki, horrory i surrealizm. Będzie do kupienia w kraju jakoś we wrześniu tego roku, cena około 30 zł (;

4. Koszmar Alicji w Krainie Czarów
"Alicja" w wersji mrocznej, grafiki dość upiorne, ale bardzo urokliwe. Wydana przez Decomade. Do kupienia w Polsce za około 20 zł (:

5. Świat Tolkiena do kolorowania
Wydany przez Amber jakiś czas temu. Kolejna pozycja z gatunku "must have fantastycznego nałogowca". 25 zł.

6. Alicja w Krainie Czarów. Księga kolorowanek
Klasyczną "Alicję" też chętnie przygarnę! (: Za to wydanie odpowiada Olesiejuk. 22-25 zł.

7. Strażnicy Nocy
To chyba jedna z bardziej znanych i popularnych kolorowanek, jednocześnie też chyba najbardziej urokliwa. Poluję na nią już od jakiegoś czasu, i już bym ją miała, gdybym nie zdecydowała się w krytycznym momencie na "Koty"! Nasza Księgarnia, 20-25 zł.

8. Dracula (A Colouring Classic)
Czyli klasyczna opowieść Brama Stokera w wersji do pokolorowania. W Polsce chyba niedostępna, Amazon oferuję ją za około 10 euro.

9. Gothic - Dark Fantasy Coloring Book
Wydana przez Fairies and Fantasy Pty Ltd z ilustracjami Seliny Fenech. Nie znalazłam innej opcji niż do wysyłki aż ze Stanów, więc czekam na jakąś okazję. Polecam zajrzeć też na inne pozycje tej autorki - Enchanted albo Fairy Art - same cuda.

10. Sweary Coloring Book : Coloring Books for Adults Featuring Stress Relieving Filthy Swear Words, Cute Kitten, Adorable Puppies and Colorful Butterflies
Wkurzony? Pokoloruj sobie soczystego "fucka"! Uwielbiam tę kolorowankę (: Nie wiem, czy jest dostępna w Polsce, ale jeśli będzie - biorę od razu!


Sporo! A czasu na kolorowanie tak mało... Cóż, pomarzyć można (:
A Wy, kolorujecie coś?

____________________
Ilustracja nagłówkowa pochodzi ze strony: https://www.theodysseyonline.com/every-adult-needs-an-adult-coloring-book
Okładki wzięte ze strony wydawnictwa/sklepu Decomade lub z Amazona.

sobota, 20 sierpnia 2016

Liebster Blog Award, odcinek trzeci

Dużo czasu zdążyło minąć odkąd ostatnio ktoś nominował nas do LBA - niemal rok! Na szczęście w końcu ktoś zdecydował się uratować nas od nudy pisania wciaż i wciąż tylko recenzji, a były to tym razem aż dwie (!) osoby. Nie będziemy poświęcać jednej notki na obie nominacje, zajmiemy się najpierw wcześniejszą, czyli tą od Marty z Książek w Piekle. Druga, od Karoliny ze Zwiedzam Wszechświat pojawi się w najbliższym czasie (:
Dziękuję wam obu, dziewczyny! Bardzo lubię tego typu zabawy, i dzięki wam mogę wreszcie się oderwać na chwilę od poważniejszych spraw.

Zaczynamy <:
No to... - DŁ

1. Przy czytaniu książek wolisz ciszę czy wręcz przeciwnie?

Preferuję ciszę. Kiedyś potrafiłam czytać w każdych warunkach, potem stopniowo się to zmieniło i teraz coraz więcej rzeczy jest w stanie mnie rozproszyć i czytanie uniemożliwić. Czasem pomagam sobie muzyką, ale ona też musi być specyficzna: raczej melodyjna, trochę monotonna, bez wokalu. Dlatego tak ulubiłam sobie wszelakie dark ambienty i pokrewne.
Temat został ujęty trochę bardziej wyczerpująco - przy okazji tej notki. Zainteresowanych zapraszam.

2. Co najczęściej służy Ci jako zakładka? (nie licząc typowych zakładek)

Odkąd mam blogowe zakładki, staram się unikać używania w tej roli randomowych rzeczy, no ale wiadomo... zdarza się i tak. Najczęściej są to chusteczki higieniczne i serwetki, a także przypadkowo zachowane ulotki. Jeszcze przed epoką burżujskich zakładek lubowałam się w używaniu w tym celu kart do Magic: The Gathering, które jeszcze niedawno nałogowo zbieraliśmy z Łotrem. Najlepiej nadawały się do tego te reklamowe albo tokeny, czyli to, czego zniszczenie czy zgubienie nie zabolałoby za bardzo. Ewentualnie, jeśli już nic kompletnie w otoczeniu się nie nadaje, zdarzało mi się wykorzystywać kawałek sznurka lub nitki.
Zwykle nie używam zakładek, bo albo pamiętam numer strony, albo książki otwierają mi się tam, gdzie ostatnio skończyłem lekturę. Dziwne.

3. Pożyczasz znajomemu książkę i dostajesz wiadomość, że oblał ją kawą. Jak reagujesz?

Morduję.
A tak serio, to nie pożyczam książek. Zazwyczaj.
A jeśli już, to w zależności od dokonanych zniszczeń, wybaczam, ewentualnie dogadujemy się co do jakiejś rekompensaty. Ale nie zdarzyło mi się to jeszcze.
Oblewam znajomego gorącą kawą. I co, podoba się?!

4. Wolałabyś/wolałbyś władać mieczem czy strzelać z łuku?

O, to specyficzne pytanie. Moja filozofia życiowa opiera się na założeniu, że ludzi najlepiej trzymać na dystans, więc skłaniam się raczej ku łukowi. Chyba, że mogłabym zamienić go na dobrą snajperkę, to jeszcze lepiej. Ale chętnie nauczyłabym się podstaw machania mieczem, tak na wszelki (;
Trudne pytanie. Miecz to szlachetna broń z długą i piękną tradycją, ale z drugiej strony łuk nie zmusza, by leźć hektar tylko po to, żeby kogoś zabić. Jest też cichy, niezawodny, względnie szybkostrzelny i łatwy w utrzymaniu, nie ciąży w czasie długiego marszu. Chyba łuk.

5. Podjęłaś/podjąłeś jakieś wyzwanie książkowe na 2016r?

Planowałam 52 książki, ale nie zastanawiam sie nad tym póki co, nie kontroluję tego w żaden sposób, po prostu zobaczymy, co z tego wyniknie. Ten rok jest u mnie dość bogaty pod względem nowych książek i mam też więcej czasu na czytanie, myślę więc, że nie tylko się ono uda, ale i wynik sporo przekroczy wymagany. No ale - wszystko może się jeszcze zmienić.
Planowałam za to pewno małe wyzwanie recenzenckie, ale o tym za jakiś czas, pomysł nadal jest w fazie dojrzewania.
Z początkiem roku nie miałem do tego głowy. Może 2017?

6. Wyzwanie od Książki w Piekle! Zrób zdjęcie kompozycji z czerwonych książek, które masz na półce i wstaw pod tym pytaniem. (ewentualnie na Instagrama, Facebooka itp.) #ksiazkowepieklo

Zadziwiająco mało udało mi się wygrzebać czerwonych książek!

Mamy tu podręcznik do Wampira, "Skrót do R'lyeh", "Najstarszego", coś Dukaja, coś Kinga, nowego Zambocha, Gibsona, Brzostowskiego, Pierumowa... malutko. Zadziwiająco dużo ksiązek ma czerwony grzbiet, ale front już w innym kolorze, takich więc nie brałam.

7. Jaka jest najgorsza ekranizacja książki, którą oglądałaś/oglądałeś?

Czy ja w ogóle oglądałam jakieś złe ekranizacje? Rzecz w tym, że książkę i film zawsze rozpatruję w osobnych kategoriach, trudno mi więc powiedzieć, czy coś było złe i dlaczego. Sam film musiałby być skopany, a taki kojarzę tylko jeden, "Lochy i smoki", reszta była co najmniej poprawna.
No, chyba że "Wiedźmin"...
"Aleja Potępienia", acz w mocnej konkurencji z "Wiedźminem" i już zacieram łapki w oczekiwaniu na "Mroczną Wieżę".

8. Dałabyś/dałbyś radę przeczytać tyle książek, ile masz wzrostu?

Wzrostu mam 175 cm, chodzi więc o 175 książek czy, jak było w wyzwaniu, książki, których grzbiety będą liczyć łącznie tyle? Pewnie, że dałabym radę, jeśli będzie na to wystarczająco dużo czasu.
Pewnie. Szkoda, że nie jestem wyższy.

9. Co sądzisz o kąpieli z książką?

To taki obrazek, o którym chętnie się myśli jako o mega relaksie, w praktyce jednak niebywale rzadko zdarza mi się coś takiego robić. Muszę po prostu mieć łazienkę, do której nie ma większej konkurencji wieczorami (; Kiedyś!
Niepraktyczne i ryzykowne. Raczej nie.

10. Wąchasz książki po zakupie?

I przed, i po, i te kupione dawno, i te jeszcze na sklepowej półce.
A kto nie?

11. Ile książek masz w swojej kolekcji?

Nie wiem. Moja kolekcja obecnie dzieli się na dwie części, przebywające w odległości około 250 km od siebie. Kiedy uda mi się je zebrać w jedną całość, zajmę się katalogowaniem i będę znała całkowitą liczbę. W tej chwili mam marne szanse podać coś nawet szacunkowo.
A i to ciągle za mało...

Tyle na dziś! Swoje pytania i nominacje podamy przy okazji drugiego posta, ale jeśli ktoś ma ochotę pobawić się z tymi - zapraszam, można kraść (:

_______________________________________

Obrazki:
Pani w wannie autorstwa Chena Bolan, dziewczyna przy półce nie do odnalezienia. Wiesz kto jest autorem tej grafiki? Daj znać!

czwartek, 18 sierpnia 2016

"Clovis LaFay. Magiczne akta Scotland Yardu" Anny Lange - recenzja książki

Z niepokojem zauważyłem, chociaż wybitnym znawcą tematu nie jestem – mam na myśli, nie jestem w ogóle jego znawcą, a co dopiero wybitnym – że ostatnimi czasy jeśli ktoś sili się na osadzenie swojej powieści na przełomie dziewiętnastego i dwudziestego wieku, to albo wychodzi mu tekst niemożliwie drętwy, albo, świadomie lub nie, niepotrzebnie uwspółcześnia go, często posługując się językiem lub też opisując obyczaje charakterystyczne dopiero dla współczesności. Zdaję sobie sprawę, że właśnie ze względu na specyficzną mentalność typową dla danej epoki prowadzenie opowieści w takich realiach nie jest rzeczą prostą do zrealizowania. Dlatego też ogromną ulgą było dla mnie sięgnięcie po świeżutki (z premierą wczoraj) debiut literacki polskiej autorki Anny Lange – mowa o "Clovis LaFay. Magiczne akta Scotland Yardu", książce wyjątkowej nie tylko dzięki swojej wierności w ich odwzorowaniu, ale też z wielu innych powodów.

Londyn, rok 1872. Mimo tego, że od najdawniejszych czasów ludzie na całym świecie posługują się magią, bieg historii do tego momentu nie zmienił się drastycznie – dlatego świat, który prezentuje nam pani Lange, w dużej mierze przypomina nasz. Oczywiście, zjawiska tak doniosłego i brzemiennego w skutkach jak magia nie da się po prostu zignorować, praktykowanie Sztuki na przestrzeni wieków wrosło więc w wiele aspektów ludzkiej egzystencji: obyczaje, wojnę, medycynę, przemysł. Jak możemy pamiętać z lekcji historii, rewolucja przemysłowa dziewiętnastego wieku przyniosła ze sobą także znaczny wzrost przestępczości. Naturalną konsekwencją wydaje się więc, że pewien odsetek czynów zabronionych będzie się wiązać z użyciem zaklęć – w odpowiedzi na to zjawisko powołany zostaje Podwydział Spraw Magicznych Londyńskiej Policji Metropolitarnej, na czele którego stanąć ma John Dobson, oficer-artylerzysta w armii Imperium Brytyjskiego, potężny mag-kinemanta, obecnie w stanie spoczynku.

Początki są burzliwe – utrwalone w kulturze przesądy i niewiara, szczególnie wśród Izby Lordów czy przedstawicieli prawa piastujących wyższe stanowiska to jedno, najgorszym jednak problemem okazuje się niedostatek funkcjonariuszy obdarzonych dostatecznym talentem magicznym, szczególnie jeśli mowa o przestępstwach związanych z duchami lub przypadkami opętań (nekromancję uważano od zawsze za "babską" dziedzinę magii, z nielicznymi tylko wyjątkami – a od pewnego czasu krzywo patrzy się na panie praktykujące czary!). W akcie desperacji Dobson werbuje do służby swojego starego znajomego z akademii, Clovisa LaFay, nekromantę i dżentelmena wywodzącego się z rodu okrytego cokolwiek mroczną sławą.

Co do postaci kluczowych dla fabuły, kolejną jest Alicja Dobson, siostra Johna. Mieszka razem z bratem po tym, jak postanowiła uciec do Londynu z rodzinnej wsi, by uniknąć losu typowego dla swoich rówieśniczek. Spędza dni na organizowanym w szpitalu kursie pielęgniarskim, jednak jej celem, jej największym marzeniem, jest nauczyć się magii. Z wielkim rozczarowaniem odkrywa, że prezentowane jej na kursie złożenia glyfów... Po prostu nie działają!

Losy tych trojga przeplatają się, a fabułę jest nam dane śledzić zarówno z perspektywy każdego z nich, jak i oczami kilku bohaterów pobocznych. Przejścia pomiędzy nimi są niezwykle płynne, zaś fakt, że są niezwykle charakterystyczni sprawia, że praktycznie nie ma problemów z zorientowaniem się, kogo będzie dotyczyć dany paragraf. Z początku wiemy o nich niewiele, jednak autorka buduje swoich bohaterów przez całą powieść, racząc nas tu i ówdzie z pozoru nieistotnymi szczegółami, które później okazują się mieć znaczenie niebagatelne – a także świetnie rozplanowanymi scenkami retrospektywnymi.

Nie tylko to jednak świadczy o niezwykłym jak na debiutantkę kunszcie pisarskim pani Anny Lange. Z niezwykłą biegłością stosuje ona technikę foreshadowingu – zdradzania przyszłych wydarzeń, ale w sposób bardzo delikatny, który staje się świetnie widoczny dopiero po fakcie. Jest to zabieg wykonany tak niezwykle umiejętnie, że przez połowę książki czytelnik jest przekonany, że przyszło mu czytać lekki, przyjemny romans, a dopiero gdy krok po kroku odkrywane są pewne szczegóły, powoli zaczyna rozumieć, z jak mroczną opowieścią przyszło mu obcować. Sposób, w jaki z pozoru nieistotne detale zbiegają się w jeden, spójny obraz mógłby być przykładem dla wielu pisarzy o wiele dłuższym stażu. Po "Magiczne akta Scotland Yardu" warto sięgnąć choćby ze względu na ten pokaz mistrzostwa w planowaniu historii... Ale nie tylko dlatego, bo historia jest nie tylko dobrze zaplanowana i opowiedziana, jest przede wszystkim wciągająca, frapująca i trzymająca w napięciu, pełna bohaterów, z którymi można sympatyzować, jak również takich, do których aż czuje się niechęć. Jako ciekawostkę pragnę dodać, że tekst z okładki głosi, jakoby autorka mocno inspirowała się twórczością Brandona Sandersona, Agathy Christie czy Jane Austen – wprawne oko dostrzeże pewne podobieństwa, ale zauważy przede wszystkim, że z takiego ogromu inspiracji wyłonił się styl własny, niepowtarzalny i, co tu dużo mówić, świetny.

Co zdradziłem już we wstępie, Lange wyśmienicie przygotowała się z tematu, na który postanowiła napisać powieść. Mimo że jest to książka fantastyczna, z niezwykłą pieczołowitością oddano tu szczegóły życia codziennego, towarzyskiego, a nawet politycznego dziewiętnastowiecznej Anglii. Całość uzupełniają krótkie, ale jakże treściwe przypisy umieszczone na samym końcu. Osoby, które nie znają realiów, nie powinny więc bać się sięgnąć po "Clovisa LaFay" – zaś te, które realia znają i są na ich punkcie czułe, nie mają się czego obawiać: autorka z pewnością włożyła wielki trud w to, by wszystkie szczegóły wypolerować na wysoki połysk.

Jest bardzo mało rzeczy, których można się tu uczciwie przyczepić i żadna z nich nie jest naprawdę poważna. Pierwszą jest kreacja głównego czarnego charakteru – jakkolwiek ma sens i jest spójna, wydaje mi się, że jego postępowanie w finalnych rozdziałach jest ciut przesadzone, brakuje uzasadnienia dla tego, jak się zachował, a jego motywacja nie wydawała mi się dostatecznie mocna, by uzasadnić aż takie wybryki. Drugą jest sytuacja, w której w czasie luźnej salonowej konwersacji Alicja Dobson włącza się do dyskusji Clovisa i Johna na temat statystyki w metodologii badań – dlaczego prosta dziewczyna ze wsi zna się na takich rzeczach? To mało prawdopodobne, by usłyszała o tym na kursach pielęgniarskich. Odrobinę mi to zazgrzytało, ale można to jeszcze usprawiedliwić faktem, że uchodzi za osobę bardzo ambitną jak na swój stan i pozycję, mogła więc coś gdzieś przeczytać. Trzecią rzeczą, bardziej kwestią stylu niż pomyłką, jest osobliwa miejscami konstrukcja zdań – bardzo często orzeczenie zostaje wypchnięte na koniec zdania. To coś, do czego można się przyzwyczaić, niemniej na początku robi dziwnie obce wrażenie, bo akurat taki sposób budowania wypowiedzi nie jest dziś rzeczą nazbyt powszechną.

Co o tym sądzę? Cóż, przede wszystkim trudno mi uwierzyć w to, że "Clovis LaFay. Magiczne akta Scotland Yardu" jest debiutem pani Lange – wszystko tutaj wydaje się dopięte na ostatni guzik. Konstrukcja świata jest perfekcyjna, opowiedziana historia wciąga i nie wypuszcza, bohaterów skonstruowano w znakomity, bogaty sposób nadający im mnóstwo głębi, a napięcie dawkowane jest z laboratoryjną wręcz precyzją. Jeśli to nie jest dostateczna rekomendacja, by oderwać się od czytania moich wypocin i czym prędzej pognać do księgarni, to ja już nie wiem, czym was przekonać. Bez dwóch zdań – jedna z najlepszych polskich książek fantastycznych ostatnich lat!

Dane ogólne:
Tytuł: Clovis LaFay. Magiczne akta Scotland Yardu
Autor: Anna Lange
Wydawnictwo: SQN
Rok wydania: 2016

Liczba stron: 448

środa, 17 sierpnia 2016

"Pora chudych myszy" Wojciecha Bauera

Muszę przyznać, że thrillery i kryminały nie zajmują dużo miejsca w moich książkowych zbiorach. Nie z powodu jakiejś mojej niechęci do tych gatunków, po prostu chętniej spędzam czas przy książkach dotykających spraw rzeczywistych w znacznie mniejszym stopniu. Te nieliczne wyjątki, po które jednak zdecydowałam się sięgnąć, co do jednego zostały mi w pamięci jako pozycje co najmniej dobre. Musiały po prostu mieć coś w sobie, zawierać więcej niż pewną dawkę znanych zazwyczaj wszystkim zabiegów mających na celu przestraszyć odbiorcę, by ich czytanie faktycznie poruszyło i, co tu dużo mówić, zaskoczyło. Mam bardzo krótką listę książek, którym się to udało. Co więcej, zdarzyło mi się ostatnimi czasy dopisać do niej kolejną pozycję, a jest nią „Pora chudych myszy” Wojciecha Bauera.

Franciszka Kulok to młoda pani inżynier. W czasie samotnego niedzielnego obchodu wydaje jej się, że słyszy kroki podążającego za nią człowieka. Telefoniczny kontakt z dyspozytorem nie pomaga w niczym: według niego jest na dole sama, jednak dziwne przeczucie nie mija. Następnego ranka pracownicy znajdują zwłoki dziewczyny z głębokimi ranami na ciele i rozbitą czaszką. Prowadzący dochodzenie komisarz Zalewski ma twardy orzech do zgryzienia, powoli tracąc nadzieję na znalezienie jakiejkolwiek poszlaki wskazującej na sprawcę. Tymczasem dochodzi do kolejnego morderstwa, a wśród pracowników kopalni zaczynają szerzyć się opowieści o „złym” żyjącym w jej najciemniejszych zakątkach.

„Pora chudych myszy” skusiła mnie samą tematyką – opowieści górnicze to coś, czego mogę słuchać długo. W tej jednak akcja idzie dwoma torami: pierwszy to dochodzenie w kopalni, drugim jest wątek Andrzeja Nakoniecznego, byłego esbeka dorabiającego obecnie jako prywatny detektyw i egzekutor. Jest on początkowo luźno związany z motywem przewodnim, jako starym znajomy zarówno dyrektora kopani, jak i prowadzącego śledztwo Zalewskiego, obu panom jego osoba kojarzy się też dość nieprzyjemnie. Zdają sobie jednak sprawę, że prędzej czy później będą musieli poprosić go o pomoc, jako że nikt lepiej od niego nie będzie w stanie wejść w środowisko podziemne i nie wzbudzając podejrzeń rozeznać się na miejscu.

Najpierw jednak dowiemy się sporo o samym bohaterze, starszym już mężczyźnie o poważnych problemach zdrowotnych i słabo radzącym sobie w życiu. Jest on też profesjonalistą w swoim zawodzie, śledczym obdarzonym szczególnymi uzdolnieniami i nie wyobrażającym sobie siebie bez tego zajęcia. Biorąc pod uwagę jego przeszłość można by sądzić, że będzie raczej osobą odpychającą, tymczasem dzieje się wprost przeciwnie: Nakoniecznego nie da się nie lubić. Więcej - nie sposób mu nie współczuć wiedząc, jak trudno mu egzystować i działać wśród ludzi, którzy wiedzą o nim wszystko i nie wahają się tego wytknąć, jednocześnie chętnie korzystając z jego usług. Andrzej jest też postacią świetnie skonstruowaną i konsekwentnie prowadzoną. To bohater inteligentny, błyskotliwy, znający swoje ograniczenia i taki, który potrafi wykorzystać każdy posiadany przez siebie atut.

W książce pojawiają się dwie interesujące postacie kobiece, z których z jedną niestety zbyt krótko przyszło mi obcować. Franka Kulok jest po prostu wspaniała: dziewczyna-sztygar, od dziecka marząca o pracy na dole, co jej się udaje mimo zastrzeżeń niemal każdego, kto miał na ten temat coś do powiedzenia. Zjawisko w kopalni, wyjątkowy wyjątek, obiekt zarówno podziwu, jak i wielu niewybrednych żartów, osoba o sporej wytrzymałości psychicznej i jeszcze większej determinacji w dążeniu do celu, a przy tym wrażliwa i nadal bardzo kobieca. To ktoś, kogo mogłabym bez wahania postawić sobie za wzorzec. Tym bardziej szkoda, że tak krótko mogłam się cieszyć jej obecnością w opisywanych wydarzeniach.
Drugą z bohaterek, już czynniej uczestniczącą w akcji, jest Zuza, znajoma-partnerka Nakoniecznego. Działają razem od długiego czasu, pozostając również w czymś w rodzaju związku – specyfikę tej relacji poznamy podczas wydarzeń bardzo dobrze. Chociaż bardzo charakterystyczna z wyglądu i charakteru, Zuza jest przedstawiana początkowo w sposób bardziej przywodzący na myśl dziadówkę niż doświadczoną w niemal szpiegowskim fachu kobietę, na pełne rozwinięcie jej postaci trzeba też trochę poczekać, jako że skupienie autora wyłącznie na Nakoniecznym stopniowo maleje, pozwalając ujawnić się jego otoczeniu. A poczekać warto.

A jak wypada sam aspekt kryminalny? Bardzo dobrze, a przede wszystkim: mrocznie. Będąc może niedoświadczoną w temacie, ale przeczuloną na banały przyznaję, że nie byłam w stanie przewidzieć zakończenia. Wraz z rozwojem fabuły niewiele informacji dostajemy od autora, a wszystkie one są… nietypowe. W końcu faktycznie zaczyna się podejrzewać, że w kopalni straszy. Sam klimat powieści robi swoje, twardy górniczy realizm miesza się tu z czymś ponurym, nienazwanym, co działa na wyobraźnię i nie pozwala jeszcze przez jakiś czas po lekturze przejść nocą po korytarzu bez światła. Ciągle podsycany przez wyraźnie lubującego się w malowniczych opisach autora, umiejętnie stopniowany i zaskakujący dokładnie tam, gdzie zaskoczyć powinien, krótko mówiąc: jest dobrze pomyślany i zrealizowany.

„Porę chudych myszy” traktowałam od początku jako powieść dość wyjątkową, głównie ze względu na górniczą tematykę, która sama w sobie jest niezwykle interesująca – bo mało eksploatowana w literaturze, szczególnie takiej. Nie trzeba wiele, by obudzić poczucie niepokoju w czytelniku nienawykłym do ciasnych, zamkniętych przestrzeni, a dorzucając do tego trochę czarnego humoru i sporą dawkę śląskiej gwary dostajemy książkę niebanalną, przemyślaną, dobrze napisaną i – przede wszystkim – wciągającą. Polecam!

Za udostępnienie egzemplarza do recenzji serdecznie dziękuję autorowi,

Dane ogólne:
Tytuł: Pora chudych myszy
Autor: Wojciech Bauer
Wydawnictwo: Videograf
Rok wydania: 2016
Liczba stron: 336

poniedziałek, 15 sierpnia 2016

"Incognito #07: Kolory Grozy część II" - recenzja komiksu

W dzisiejszej notce wracam do „Incognito: Niesamowitego przypadku Pawła K.”. Tym razem jednak, zamiast wznowieniami, zajmę się czymś względnie aktualnym. Nie owijając w bawełnę: "Kolory Grozy, część druga", siódmy zeszyt serii.

Jak możecie sobie przypomnieć, akcja poprzedniej części przygód niewidzialnego Pawła (zrecenzowanej przeze mnie jakiś czas temu) pozostawiła zarówno czytelnika, jak i bohatera w dość nieciekawym położeniu, u stóp górującego nad jego głową opancerzonego skurczybyka. Ów skurczybyk nie tylko znał tożsamość naszego superbohatera-amatora, ale też "zaprosił" go do dżentelmeńskiego pojedynku pod groźbą kontynuowania swojej serii morderstw w razie niestawienia się. Jak ma się okazać bardzo szybko, enigmatyczny morderca ma całkiem niezły powód, aby nieszczególnie szanować pana Incognito – to ten sam facet, którego napad na stację benzynową powstrzymał heros w czasie swojej pierwszej nocy. Pobity do nieprzytomności, a później zgarnięty przez policję, Radosław Kaczmarek spędził parę ostatnich lat w gościnnych progach okolicznego mamra, tylko po to, by zupełnie niedawno z opresji wyciągnął go niejaki... Fritz. Wyposażony w nowy sprzęt i nową motywację, Kaczmarek postanowił więc odszukać swojego starego znajomego, by wyrównać rachunki.

Jak można by się spodziewać, "Kolory Grozy II" są zeszytem, w którym dialogów jest nieco mniej niż w poprzednich odsłonach "Incognito". Lwia część obrazuje wyczekiwany pojedynek pomiędzy Incognito a zamaskowanym mścicielem. Pojedynek narysowany zresztą bardzo porządnie i widowiskowo – widać spore postępy w technice Łukasza Ciżmowskiego, dzięki którym ilustracje stoją na naprawdę wysokim poziomie, w niczym nieustępującym sztandarowym seriom wydawnictwa Sol Invictus. Kolorystyka – ciemna, ale przetykana miejscami ciut neonową paletą barw – robi świetne wrażenie i chyba najlepiej z do tej pory wydanych zeszytów oddaje zamierzony klimat. Brak tu także większych problemów z perspektywą, proporcjami ciała i innych drobnych zgrzytów, które we wcześniejszych częściach pojawiały się nagminnie. Jedyne, co sprawiło, że parsknąłem śmiechem – to twarz Ady w ostatnim kadrze, która wydaje się komicznie uboga w szczegóły w porównaniu z pozostałymi w tym zeszycie, ale to, naprawdę, drobiazg.

A jak fabularnie? Cóż, niewiele tutaj do opowiadania i brak szczególnych zaskoczeń, jako że w "Kolorach Grozy II" więcej jest akcji niż budowania opowieści – nie mogę jednak pozbyć się wrażenia, że całe to starcie (wraz z wątkiem zemsty, która do niego doprowadziła) wprowadzono trochę na siłę. Znaczy, było naprawdę super – zwyrodniały psychol mordujący dzieci i zwierzątka domowe po to, by wywabić z ukrycia i zmusić do działania bohatera, który jest jego celem to najbardziej klasyczny wśród klasycznych motywów, który chyba nigdy jednak nie wyjdzie z mody, zwłaszcza że zrobiono go w "Incognito" odpowiednio nastrojowo – dopóki nie okazało się, kto jest tym tajemniczym zbirem. Po takim wprowadzeniu spodziewałbym się kogoś bardziej niezwykłego i groźnego niż po prostu bandyty ze stacji benzynowej, dlatego liczę na to, że kolejne zeszyty trochę rozwiną ten wątek i rzeczywiście przedstawią Kaczmarka jako przeciwnika, o starciu z którym warto opowiedzieć.

Podsumowując – "Incognito" robi postępy. Zdecydowanie poprawiła się kreska, zgęstniał nastrój, teraz zdecydowanie bardziej w typie noir niż wcześniej, zaś przedstawione tu wydarzenia po raz pierwszy sprawiły, że z pewnym zaciekawieniem i niecierpliwością będę czekać na kolejny zeszyt. Widać, że panowie Czarnecki i Ciżmowski (w tym zeszycie na polu scenariusza wspierani także przez Agnieszkę Biskup) pracują nad sobą, a owoce tej pracy zaczynają smakować coraz lepiej. Jeśli nie osiądą na laurach, myślę, że wkrótce Incognito będzie mógł rzucić wyzwanie Lisowi!

Dane ogólne:
Tytuł: Incognito. Niesamowity przypadek Pawła K. Kolory Grozy część II.
Autorzy: Piotr Czarnecki, Agnieszka Biskup (scenariusz), Łukasz Ciżmowski (ilustracje)
Wydawnictwo: Sol Invictus
Rok wydania: 2016

Liczba stron: 32

________________________________________________
Recenzje pozostałych części:
#1: A imię jego...

niedziela, 14 sierpnia 2016

"Podpalę Wasze Serca!" Marcina Brzostowskiego

Nazwać twórczość Marcina Brzostowskiego nietuzinkową to jak powiedzieć, że woda jest "nieco wilgotna" albo że podpalony żywcem może odczuwać "drobny dyskomfort związany z ciut zbyt wysoką temperaturą". Autor takich pozycji jak "Zemsta Kobiet" czy "Złote Spinki Jeffreya Banksa" (recenzje obu do przeczytania na naszym blogu!) dał się już poznać jako twórca, który za nic ma jakiekolwiek bariery, konwencje czy konwenanse. Z pewną ciekawością, ale i obawą sięgnąłem więc po "Podpalę Wasze Serca!", spodziewając się... wszystkiego.

Poznajcie Karola Szramę. Czterdzieści lat na karku, żona, przed którą non-stop trzeba się płaszczyć, dziesięcioletni synek będący mistrzem w szantażu i graniu na emocjach, spłacany do końca życia i jeden dzień dłużej kredyt, znienawidzona robota w korpo trudniącej się sprzedażą wszystkiego: od kartonów na znalezione przypadkiem sztućce, poprzez zdechłe zwierzątka domowe, kończąc na obstawianiu meczy w piłkę nożną. Po takim czasie to absolutnie nic dziwnego, że ma się wszystkiego dość. Karol jednak w życiu nie przyznałby się samemu sobie, że nigdy nie spełni swoich marzeń o pięknych samochodach i szybkich kobietach, a zaczęta kiedyś książka pozostanie bez zakończenia... To jest, gdyby nie Rodrigo Valente. Tajemniczy jegomość o ciut latynosko brzmiącym nazwisku wybiera sobie bowiem Karola na swojego pomazańca, oferując mu lepsze życie, jeśli tylko nasz biedny korpoludek posłucha jego rad i będzie od tej pory wykonywać jego polecenia. Tak oto rozpoczyna się proces, w czasie którego Szrama przekształca swoje życie, by wreszcie wyewoluować w najprawdziwszego maczo-twardziela i stać się godnym przejścia przez drzwi do tego lepszego świata, gdzie dupeczki rosną na drzewach, a rzekami spływa piwo - a także móc w końcu zrealizować zawartą w tytule książki misję.

"Podpalę Wasze Serca!" jest typową książką swojego autora – niezbyt długą, o stylu swobodnym, narracji szybkiej tak, że łatwo stracić głowę. Absurd goni absurd, a logika wrzeszczy i błaga o zmiłowanie, gdy kolejne pomysły rozszarpują ją na drobne kawałki. Całość pisana jest językiem cokolwiek dosadnym i mocno potocznym, przepełnia ją bardzo specyficzna forma humoru bazująca przede wszystkim na zaskoczeniu, losowości i niedwuznacznych skojarzeniach – nie każdemu, oczywiście, przypadnie ona do gustu, ale to chyba oczywiste, że to nie do sztywniaków adresowana jest ta powieść!

Jednak sam absurd jeszcze nie czyni powieści, a "Podpalę Wasze Serca" nie składa się tylko i wyłącznie z niego. To przedstawiony w nie tylko krzywym, ale i popękanym od zamaszystego ciosu z dyńki zwierciadle obraz nieudolnej pogoni za szczęściem w wykonaniu pokolenia przełomu ustrojów, wszechobecnej konsumpcji, korporacyjnego stylu życia, a także zjawisk mających miejsce w głowie każdego sfrustrowanego faceta dotkniętego plagą kryzysu wieku średniego. Pod grubą warstwą nonsensu i sprośnego żartu kryje się coś, co sam odebrałem jako luźne rozważania na temat wartości zdrowego rozsądku wobec rzeczywistości, naszej rzeczywistości, która kompletnie nie poddaje się jego prawom – może ucieczka w szaleństwo faktycznie jest drogą do wyrwania się z tego ponurego kieratu? Może jedyny sposób, by nie dać się zwariować, to zwariować samemu? Przypuszczenie to wydaje się potwierdzać dedykacja na samym początku: imć Brzostowski prezentuje swoją powieść "nieobeznanym w temacie", czyniąc tym samym ponure przepowiednie na temat tego, co prędzej czy później spotka każdego z nas.

Nie wiem, co myśleć o "Podpalę Wasze Serca!" - ale pocieszam się myślą, że tak właśnie miało być, że stężenie absurdu i nonsensu miało zaszokować, sprawić, że zacznę się zastanawiać nad tym, co właśnie przeczytałem. Niekoniecznie trafia do mnie ten typ humoru, przyznaję, że uśmiechnąłem się parę razy w czasie lektury, ale nie to stanowi o wartości tej perełki – najważniejsze jest właśnie to, że automatycznie zmusza ona do refleksji. A ponieważ jest krótka, a czyta się ją lekko, myślę, że mogę ją spokojnie polecić - w najgorszym razie zmarnujecie pół godziny życia, a w najlepszym nie tylko uśmiejecie się do łez, ale też inaczej spojrzycie na pewne sprawy.

Za udostępnienie egzemplarza do recenzji dziękujemy autorowi.

Dane ogólne:
Tytuł: Podpalę Wasze Serca!
Autor: Marcin Brzostowski
Wydawnictwo: Wydawnictwo internetowe e-bookowo
Rok wydania: 2016
Liczba stron: 142

sobota, 13 sierpnia 2016

"Lis #04: Obława" - recenzja komiksu

Pamiętacie jeszcze „Lisa”? Dużo czasu zdążyło upłynąć, odkąd przedstawiałam czytelnikom trzeci zeszyt serii o Gabrielu Majewskim i jego burzliwych losach jako przypadkowego superbohatera wrzuconego w polskie realia. Od premiery ostatniego odcinka, która miała miejsce na tegorocznym Pyrkonie, też zdążyło minąć już dobrych kilka miesięcy, w tym czasie jednak sporo się działo. „Lis” zdążył zdobyć sobie spore grono fanów, o czym najlepiej świadczy fakt, iż nakład pierwszej części prędko rozszedł się aż do ostatniej sztuki. Jeśli więc ktoś jeszcze nie ma, a chciałby, zalecałabym pośpiech w przeszukiwaniu sklepów, może gdzieś jeszcze zalegają jakieś ukryte przed ludzkim wzrokiem komiksowe skarby. Tymczasem jednak mam do powiedzenia coś o zeszycie czwartym, zatytułowanym „Obława”.

W trzeciej części dowiadujemy się o planach Gabriela i Laury. Jak się okazało, siostra Lisa nie tylko zdaje sobie sprawę z jego działalności, ale jest też w nią bardzo zaangażowana, pozostając na pozycji pomysłodawcy i swoistego „menadżera”. Ona też wskazuje bratu sposób na Strażnika – środki usypiające, które Gabryś „grzecznie” wykrada z miejscowego ogrodu zoologicznego. Jest nastawiony sceptycznie do planów zneutralizowania wielkoluda w ten sposób, nie ma jednak dużego wyboru – albo to, albo będzie musiał ukryć się na jakiś czas dla własnego bezpieczeństwa. W tym czasie namiar na kryjówkę przestępcy dostaje ekipa komisarza Zgrozy, od razu wyruszając w celu ujęcia go, nie wiedzą jeszcze jednak, a czym przyjdzie im się zmierzyć.

O ile w zeszycie trzecim dominował klimat raczej statyczny i pełen pewnego zniechęcenia po tym, jak Gabriel dostaje od rywala srogi łomot, z lekkim dodatkiem moralniaka przez parę ofiar postronnych – o tyle „Obława” jest jazdą po bandzie. Zapowiada ją już wypad ekipy policyjnej w celu aresztowania Strażnika – akcja pełna niewiadomych, bo też ani zgłoszenie, ani obiekt nie są pewne. Mogłoby to bardzo skomplikować plany Gabrielowi, jak się okazuje jednak, policja stanowi doskonały sposób na odwrócenie uwagi. W końcu wystarczy tylko wcisnąć strzykawkę zajętemu rozgramianiem stróżów prawa obiektowi… jednocześnie dodając kilka punktów do listy potencjalnych ofiar dla nieliczącego się z niczym poza samym sobą mutanta. Starcie jest okrutne i nie pozostawia Lisowi opcji na załatwienie sprawy z ukrycia – giną kolejni ludzie. Jest więc brutalnie, leje się krew i trzaskają łamane kości.

Krótkie spojrzenie pod koniec obejmuje też postać Laury żegnającej się z ojcem na lotnisku, jest to więc już pewna zapowiedź jej udziału w kolejnych częściach. Ale pojawia się jeszcze jedna osoba… Ktoś, kogo już znamy, ale niekoniecznie lubimy. A raczej – trudno póki co wyczuć, czego można się po tej postaci spodziewać. Jedno jest pewne: komplikacji nie braknie. W tym wszystkim szkoda mi tylko Zbyszka Zgrozy – wspominałam już, że gościa uwielbiam? – bo trochę mu się oberwało. Ciekawą sprawą jest to, że Lis swoje miano oficjalnie zyskuje dopiero teraz, nazwany tak, niebezpośrednio, ale jednak, przez Strażnika: „Lis wylazł z nory”. Bardzo przypadło mu to do gustu, i trudno się dziwić.

Mała próbka klmatu "Lisa".
Pod względem wizualnym trudno cokolwiek „Obławie” zarzucić: trzyma poziom, znany już z poprzednich części. Mamy tu okazję podziwiać dynamikę starć, ukazaną bez przesadnej szczegółowości, ale wystarczająco sugestywnie, by oddać siłę pięści Strażnika, paniczną akcję policjantów i zwinność Lisa. Wszystko dzieje się nocą (poza oczywiście scenami Laury), kolorystycznie będzie więc ciemno, brudno i bardzo kontrastowo, ale do takich widoków ekipa „Lisa” już przyzwyczaiła czytelników, dość więc będzie powiedzieć, że nadal jest na co popatrzeć.

Zeszyt czwarty najlepiej byłoby czytać od razu po trzecim, jako że wydają się stanowić ścisłą całość: „trójka” to informacje, „czwórka”- działanie. Efekt przynoszą poczynione w poprzedniej części plany i założenia, niezupełnie zgodny z oczekiwaniami, ale za to bardzo widowiskowy. Dodawszy do tego Laurę, jak zawsze oszałamiającą i wyróżniającą się alternatywnym stylem ubierania się oraz jeszcze jednego osobnika, którzy zmierzają do Polski, w samo serce akcji, trudno nie oczekiwać czegoś specjalnego w kolejnym odcinku – który, mam nadzieję, ukaże się wkrótce.

Dziękuję serdecznie wydawnictwu Sol Invictus za udostępnienie komiksu do recenzji (:

Dane ogólne:
Tytuł oryginału: Lis #4: Obława
Autorzy: Dariusz Stańczyk (scenariusz), Dorota Papierska (rysunki), Jakub Oleksów (tusz, kolory)
Wydawnictwo: Sol Invictus
Rok wydania: 2016
Liczba stron: 32
_________________________________________

Recenzje pozostałych części:

wtorek, 9 sierpnia 2016

"Grimm Fairy Tales #01: Czerwony Kapturek" - recenzja komiksu

Baśnie braci Grimm pozostają wdzięcznym tematem do rozważań. Cieszą się niesłabnącą popularnością w wersji przeznaczonej dla najmłodszych, starsi poszukują zazwyczaj tej nieocenzurowanej, a wszyscy rodzinną gromadką bawią się w kinach na najnowszych ich ekranizacjach. Na czym polega ich fenomen? Czy cała sława opiera się na kryjącym się gdzieś głęboko w nas sentymencie do opowieści słuchanych kiedyś przed snem? Czy może chodzi o uniwersalne przesłanie, wartości, które nigdy nie tracą ważności, ukazywanie potęgi przyjaźni i miłości w opozycji do jasno zarysowanego zła, do którego prowadzą głupota, łatwowierność i chęć wyrządzenia komuś krzywdy? Cokolwiek by to było, prób podjęcia i pokazania tematu w coraz to nowej odsłonie pojawi się pewnie jeszcze wiele. A gdyby tak pokazać je w formie komiksu, ale w formie unowocześnionej? Seria „Grimm Fairy Tales” to właśnie taka próba, a zaczyna się ona od odcinka poświęconego Czerwonemu Kapturkowi.

Dwójka nastolatków bawi się dobrze w domu dziewczyny. Całują się, robi się gorąco… Do momentu, w którym dziewczyna mówi stop. Chłopak naciska, ale wreszcie po jakimś czasie wychodzi zniechęcony, a ona, pełna żalu, wbiega do swojego pokoju z płaczem, strącając przy tym rzeczy z szafki. Sytuacja jakich wiele, rodem z amerykańskiego serialu dla młodzieży - on wywiera presję, ona nie jest gotowa. Po chwili opanowuje się, zaczyna sprzątać w pokoju, podnosi zrzucone rzeczy, a wśród nich znajduje starą książkę z bajkami. Wtedy akcja przenosi się do opowieści, z blond Czerwonym Kapturkiem w roli głównej. Jak się okazuje, przeżywa ona podobne zawirowania, będąc nagabywaną przez miejscowego przystojniaka, ale odrzucając jego natrętne prośby o więcej – pomimo tego, że zdecydowanie czuje do niego pociąg. Przed nią jednak wędrówka przez las do domku babci, którą musi odbyć, niepomna na ostrzeżenia o pojawiających się w okolicy watahach wilków.

Pierwsze, co zwraca uwagę na całą serię „Grimm Fairy Tales” to roznegliżowane postaci kobiece na okładkach. Pierwszy zeszyt doskonale ilustruje tę tendencję, sugerując, że zawartość będzie przeznaczona wyłącznie dla czytelnika dorosłego i może zawierać sporo erotyki. Czy tak jest w rzeczywistości? Nie do końca. Postać Kapturka z okładki jest zdecydowanie mniej ubrana i bardziej umalowana od jej odpowiedniczki z właściwej opowieści (wyraźnie jest też rysowana przez inną osobę). Ucieszyła mnie ta zmiana, jako że wersja „wewnętrzna” zdecydowanie zyskuje na urodzie i jest ogółem milsza dla oka. Nie sposób jednak nie wspomnieć, że oczekiwałam po tej historii znacznie niższego poziomu, niż ten, który zastałam: do baśni wpleciono więcej erotyki, to fakt, ale nie jest ona też w żadnym razie nieuzasadniona czy też płytka, przedstawiono ją też w sposób sugestywny, ale nie wulgarny. Wszystko ma swoją przyczynę: Kapturek ma więcej wielbicieli niż tylko młodego Samuela (całym sercem jestem za Drwalem! …chociaż wilk też był niezły, do czasu), przeżywa typowe dla jej wieku rozterki, nade wszystko jednak: ma do siebie szacunek i tego szacunku próbuje nauczyć chłopaka wyraźnie nią zainteresowanego. I tylko babci szkoda.

W „Czerwonym Kapturku” zarejestrowałam kilka dziwnych momentów natury wizualnej. Rysunki wykonane są ogółem bardzo porządnie, szczegółowo,  z bardzo żywo oddaną mimiką postaci, niestety całe sylwetki miewają swoje gorsze momenty, gdy zaburzone zostają proporcje ciał. Salwę śmiechu wywołał u mnie „szpagat” Kapturka – rozumiem, że miał być to skok, jednak postać wyglądała wtedy jak uniesiona w górę w niewiadomy sposób, z szeroko rozłożonymi na boki nogami. Takie potknięcia to na szczęście pojedyncze przypadki, a odbiór całości pozostaje niezaburzony przez większość czasu. Tym bardziej, że otoczenie narysowane jest wręcz pięknie: mroczny las, noc przy pełni księżyca, światła i cienie z idealnie dobraną kolorystyką pozwalały czasem się pozachwycać.

Mogę spokojnie stwierdzić, że czasu spędzonego przy pierwszym zeszycie „Grimm Fairy Tales” nie żałuję, nawet jeśli wystarczyło go tylko na krótką chwilę. To lekka, nieangażująca historyjka, opatrzona ładnie wykonanymi rysunkami, do obejrzenia jednym tchem. Polecam ciekawym, bo nie wątpię, że wielu się znajdzie takich – nie ma się czego bać, wilk nie gryzie, tylko połyka w całości, ale Kapturek dostała od Drwala maczetę, więc się zła nie ulęknie. Tylko brać i czytać.

Dziękuję Wydawnictwu Okami za udostępnienie komiksu do recenzji.

Dane ogólne:
Tytuł oryginału: Grimm Fairy Tales #01 Red Riding Hood
Autorzy: Joe Tyler, Ralph Tedesco (pomysł i scenariusz), Al Rio (okładka), Joe Dodd (rysunki)
Wydawnictwo: Okami
Rok wydania: 2016
Liczba stron: 24