środa, 29 czerwca 2016

Kusząc Los #2: "Cyberpunk 2020" Mike'a Pondsmitha

 Dawno nie odwiedzaliśmy naszego erpegowego kącika. Klasery kart postaci, podręczniki, kostki – to wszystko porosła gruba warstwa kurzu. Dzisiaj jednak znowu zaprosimy was do naszej wspaniałej nory, a ja... opowiem wam o czymś szczególnym. Oto bierzemy na warsztat jedną z tych gier, których miejsca w moim sercu nie zajmie nic, choćby dalece doskonalsze, nowsze i piękniejsze: oto Cyberpunk 2020, gra autorstwa Mike'a Pondsmitha, wydana w roku 1990 nakładem wydawnictwa R. Talsorian Games, a w Polsce cztery lata później – w 1994 – dzięki dobroci Copernicus Corporation. Prawie ćwierć wieku temu.

Mamy rok 2020, jednak historia od trzydziestu lat biegnie torem innym niż nasza – po zakończeniu zimnej wojny, rozpadzie ZSRR, paru dużych kryzysach gospodarczych na skalę globalną i międzynarodowych niesnaskach, które o mało co nie doprowadziły do trzeciej wojny światowej, państwa straciły na wpływach i znaczeniu na rzecz ogólnoświatowych korporacji. Stany Zjednoczone nie istnieją i wiele osób nie pamięta już, czym były – dziś i tak bardziej liczą się Arasaka, Biotechnica czy Militech. Spółki o zasięgu światowym prywatyzują każdą dziedzinę życia, począwszy od przemysłu, poprzez medycynę, infrastrukturę, kończąc na nauce i wojnie. Światem rządzą niepodzielnie ci, którzy mają – zaś ci, którzy nie mają, mogą równie dobrze odwalić się i umrzeć... Prawda?

To jednak nie wszystko. Ciągłe zagrożenie wojną oraz rządy pieniądza doprowadziły do kilku nowych zjawisk. Pierwszym jest postęp w dziedzinie cybernetyki – dzisiaj każdy ma wszczepy, które pozwalają mu reagować szybciej, uczyć się nowych rzeczy poprzez wsuwanie do gniazda na skroni odpowiednich chipów albo, podłączając własne ciało do komputera, wchodzić całym umysłem w cyberprzestrzeń i odbierać ją pięciorgiem zmysłów zamiast najwyżej dwoma. Drugim zaś jest całkowity upadek norm społecznych, zjawisko określone jako technoszok lub szok przyszłości – w obliczu postępu przekraczającego pojmowanie prostego człowieka staje się on podobny do zaszczutego zwierzęcia, usiłując za wszelką cenę przetrwać w świecie, który z dnia na dzień stał się zupełnie obcy. Zamieszki i strzelaniny na ulicach w roku 2020 są normą, podobnie jak przeludnienie, dewastacja środowiska naturalnego i niedostatek świeżej żywności, zastępowanej tanimi, paskudnymi syntetykami.

Gracze wcielają się w tytułowych cyberpunków – ludzkie odpadki starające się żyć ponad stan w brudnych, brutalnych miastach przyszłości. Jako najemnicy, wolni strzelcy lub po prostu zwykłe zbiry muszą chwytać każdą okazję, by wybić się z miejsca w rynsztoku, jakie przygotowała im dziejowa konieczność. Cyberpunk 2020 nie jest grą o bohaterach – jest za to grą o zwykłych ludziach w obcej, wrogiej rzeczywistości, o dzieciach swoich czasów, brutalnych i bezwzględnych jak świat, w którym przyszło im żyć. To gra o istnieniu w złej sytuacji i próbach przekształcenia jej w znośną. Oczywiście, czasem trafiają się też okazje, by zrobić coś dobrego... Wcale nie należy jednak na nie liczyć. Postaci graczy będą zmuszone nawiązywać desperackie sojusze, brać udział w szemranych, diabelnie niebezpiecznych zleceniach i dokładać wszelkich starań, by przeżyć kolejny dzień w tym wszechobecnym wyścigu szczurów – nawet jeśli oznacza to stopniowe przekształcanie się w maszynę i wydanie własnego człowieczeństwa na żer nowej popularnej dolegliwości – cyberpsychozie...

Gra powstała w roku 1990, w oparciu o dzieła uznawane za ścisłą klasykę nurtu, jakim jest cyberpunk, zarówno jeśli chodzi o film, jak i o książki. Oznacza to, że ta wizja mocno się zestarzała i może miejscami budzić uśmieszek politowania. W przyszłości według Pondsmitha każdy uliczny wiracha nosi ze sobą laptopa. Po co? - zapyta dziecię anno domini 2016 – przecież mamy smartfony! Po co podłączać się do komputera elektrodami w dobie wynalazków takich jak Oculus Rift? I jak to nie ma jeszcze latających samochodów? W wyjaśnieniu tego sekretu skrywa się to, co najbardziej uwielbiam – Cyberpunk 2020 to przyszłość, ale widziana przez kliszę szalonych lat 80, ówczesnej kultury masowej, podlana synthpopem i thrash metalem, stylizowana na kiczowaty i przesadzony film akcji klasy B serwowany w kinach z rodzaju grindhouse. I to w taki sposób należy do tej gry podchodzić, a zagwarantuje ona wrażenia, których nie jest w stanie przekazać żadna z innych gier na rynku, nawet tych najnowszych i najbardziej dopracowanych.

Jak się gra w Cyberpunka? Należy on do tak zwanej "starej szkoły" gier fabularnych, a to oznacza, że podręcznik zawiera tabelki na każdą okazję. O ile rdzeń rozgrywki jest stosunkowo prosty – by sprawdzić, czy akcja się udała, rzucamy kostką dziesięciościenną, dodając odpowiedni atrybut (wartości od jednego, czyli beznadziejnie słabo, do dziesięciu, czyli szczytu ludzkich możliwości) i umiejętność (od zera do dziesięciu), a całość porównujemy z zadanym stopniem trudności – o tyle komplikacje zaczynają się przy opisie walki. Twórca gry, Mike Pondsmith, postawił sobie za cel stworzenie reguł, które przybliżą starcia do ideału "szachów ze spluwami" - oznacza to, że pozabijać się jest niezwykle łatwo, kluczową rolę odgrywa wykorzystanie osłony, a ten, kto zadziała pierwszy, ma największe szanse na przetrwanie. Jest brutalnie, a błędy nie są wybaczane. Sprawę komplikuje fakt, że wspomnianych reguł jest sporo – inaczej rozstrzyga się walkę wręcz, inaczej strzelanie z pistoletu, śrutówki, inaczej półautomatu, a jeszcze inaczej grzeje się serią długą, krótką, na bliski, średni i daleki dystans... Spamiętanie tego wszystkiego, przynajmniej na początku, jest trudne.

Rzecz jasna, to niekoniecznie źle – dla wielu osób, w tym dla mnie, takie podejście do konstrukcji zasad gry ma swoje uroki. Można by marudzić, że cierpi na tym dynamika rozgrywki, zwłaszcza że specyfika świata sama w sobie wymusza co najmniej częste pojawianie się starć i ktoś, kto powiedziałby coś takiego, miałby trochę racji. Ale tylko trochę - być może jestem odosobniony w swojej opinii, uważam jednak, że właśnie dzięki tej złożoności i surowości zasad walki jest ona emocjonująca, zaś spadek tempa wcale nie oznacza, że strzelaniny nie trzymają w napięciu. Można też marudzić, że w Cyberpunku łatwo umrzeć, bo jedno celne trafienie w głowę wystarczy, by w ośmiu na dziesięć przypadków posłać kogoś na części zamienne. Tym z kolei marudom polecam zagrać w wesołe, kolorowe gierki fantasy, gdzie źli ludzie nie mogą zrobić krzywdy szlachetnym bohaterom – widać nie dorośli jeszcze do tego, by choćby zbliżyć się do krawędzi.

Odkładając kwestie sporne na bok – jeśli istnieje jedna rzecz, którą Cyberpunk 2020 robi znakomicie, to jest to tworzenie postaci. Na początek wybieramy jedną z kilku ról (każda z nich ma swoją unikalną umiejętność niedostępną pozostałym – rockerzy potrafią oddziaływać na duże zgrupowania ludzi, gliniarze mogą powoływać się na swój autorytet, reporterzy na wiarygodność, zaś technik medyczny to jedyny bohater, który może w ogóle znać się na medycynie), gra przewiduje jednak możliwość tworzenia własnych, potem standardowo losujemy lub rozdajemy punkty pomiędzy kilka atrybutów i umiejętności (lista tych drugich jest dość szeroka, a część z nich da się stosować w podobnych sytuacjach, niekoniecznie więc trzeba znać się na absolutnie wszystkim!). A gdy już wykupimy sprzęt, w tym cybernetyczne usprawnienia dla swoich bohaterów (tych zaś jest mnóstwo! Tutaj ciekawostka – gracze, których bohaterowie cierpią na niedomiar gotówki w stosunku do potrzeb mogą już na samym początku podjąć pewne zobowiązania wobec armii, którejś korporacji, mafii, a nawet kilku z powyższych, aby dostać drobną pomoc – rzecz jasna nie trzeba geniuszu, by domyślić się, że późniejsze zerwanie takiej umowy może mieć pewne przykre konsekwencje...), przychodzi czas na najciekawsze: dzięki zestawowi tabel możemy błyskawicznie wygenerować dla naszego herosa przeszłość obfitującą w spektakularne sukcesy, straszliwe porażki, romanse, konflikty i znajomości. W ten sposób nawet siadając do gry bez pomysłu na postać możemy po prostu dać się porwać losowi i już po chwili mieć interesującego, mocno zakorzenionego w świecie bohatera, który przeżył już kawał życia, ma motywację, ugruntowane poglądy na wiele spraw oraz godne zapamiętania wspomnienia. Zwykle nie ufam tego typu generatorom, ale ten zrealizowany jest po prostu fantastycznie, wypluwając z siebie pomysły na wątki, scenariusze, a nawet całe kampanie – w ilości wystarczającej na całe lata. I to dobrze – względnie szybka, ale przede wszystkim szczegółowa i przyjemna (tak!) kreacja herosów jest rzeczą bardzo ważną w grze, w której tak łatwo zginąć.

Jeśli zaś istnieje jedna rzecz, którą CP2020 zdecydowanie robi źle - to sposób, w jaki reguły hackingu zostały wprowadzone do rozgrywki. Oczywiście, specjalnie dla graczy, którzy chcą poczuć się jak gibsonowscy kowboje cyberprzestrzeni, przygotowano odpowiedni archetyp – Netrunnerów. Jednak sposób, w jaki gra rozstrzyga długie wyprawy w cyberprzestrzeń (każdy większy zorganizowany włam musi mieć przecież wsparcie hackera, który wyłączy alarmy i kamery, znajdzie bezpieczne wyjście z kompleksu otoczonego przez ochronę albo przejmie kontrolę nad wieżyczką zanim ta zrobi mielone z reszty grupy!) wymaga od Mistrza Gry prowadzenia równolegle dwóch sesji – jednej dla runnera i drugiej dla reszty grupy. Gra dysponuje mechaniką poruszania się po sieciowych fortecach zabezpieczeń, toczenia walki z programami obronnymi lub innymi runnerami i te jej aspekty zostały zrealizowane przyzwoicie, jednak wdrożenie tego wszystkiego, umiejętne rozdzielanie czasu i uwagi pomiędzy graczy tak, by żaden z nich nie nudził się na sesji jest sztuką, którą nie każdy MG jest w stanie przyzwoicie opanować.

(Tutaj ciekawostka – niedawno pisałem o grze karcianej utrzymanej w podobnym klimacie, Android: Netrunner. O czym nie wspomniałem wtedy, jest to nowa, odświeżona i osadzona w nowym uniwersum wersja innej gry, dawniej nazywanej po prostu Netrunner... Będącej przeniesieniem cyberpunkowskich zasad hackingu na karciankę. Tak jest – pierwszy Netrunner powstał właśnie na podstawie CP2020 i słyszałem o Mistrzach Gry, którzy zastępowali sieciowe włamy wedle podręcznika szybkimi rozgrywkami w karty!)

Pora na parę słów o jakości wydania. Krótko mówiąc: jest tragiczne. Podręcznik w miękkiej oprawie, czarno-biały, wydany na standardowym papierze, ilustracje rysowane przez samego autora gry, który świetnie czuł klimat dzieła, które tworzył – i to widać w jego rysunkach! - ale trochę mniej kwestie perspektywy i proporcji. Polski wydawca, Copernicus Corporation, wydał grę w 1994, kiedy polski rynek gier RPG jeszcze dość nieporadnie raczkował, całość więc najeżona jest literówkami, przekłamaniami w przekładzie, zaś w egzemplarzu w moim posiadaniu zamieniły się miejscami strony 125 (fragment rozdziału o sterowaniu pojazdami) i 139 (możliwe efekty uboczne brania designerskich narkotyków). I wiecie co? Naprawdę wygląda to obleśnie, ale jednocześnie wręcz potęguje klimat całości. Wszystko w tym podręczniku krzyczy "oldschool", wali tym oldschoolem po pysku, chwyta za ręce i wciąga do środka.

Cóż dodać? Ta gra to kawał mojego życia i masa miłych chwil. Z całą pewnością nie zestarzała się godnie – wiele osób będzie narzekać na leciwą, toporną mechanikę albo śmiać się z procesorów o taktowaniu mierzonym w megahertzach jako szczytu możliwości techniki przyszłości. Ci właśnie znawcy tematu, rozleniwieni nowiutkimi, dopracowanymi grami, które grają się same, nigdy w życiu nie poczują tego, co ci, którzy Cyberpunka oswoili i pokochali ze wszystkimi jego wadami i przywarami.

Krótko mówiąc: mają czego żałować.

Dane ogólne:
Tytuł: Cyberpunk 2020
Autor: Mike Pondsmith
Wydawnictwo: Copernicus Corporation
Rok wydania polskiego: 1994
Liczba stron: 270

Wykorzystane w tekście ilustracje pochodzą z podręcznika do gry i są autorstwa Mike'a Pondsmitha lub jego wspólników.
Na zakończenie - mała ciekawostka. Niegdyś, za czasów telewizyjnej "Dwójki", leciał na niej program poświęcony tematyce różnych gier fabularnych. Widać dość dobitnie, że robiony był przez grupkę zapaleńców, którzy może i nie za dobrze radzili sobie z opowiadaniem o swoim hobby - ale z całą pewnością podeszli do projektu z dużym entuzjazmem. Jakiś czas temu udało mi się znaleźć w mrocznych odmętach YouTube'a odcinek tegoż programu poświęcony właśnie Cyberpunkowi. Gdyby ktoś był ciekaw, zachęcam do obejrzenia!


wtorek, 28 czerwca 2016

"Gamedec #2: Sprzedawcy Lokomotyw" Marcina Przybyłka - recenzja

Uwielbiam gry komputerowe! Nawet pomimo tego, że lubię czytać bywają dni, kiedy tracę masę czasu na zagłębianie się w wirtualne rzeczywistości, wcielając się w szpiegów, żołnierzy przyszłości, bohaterów z legend czy władców zmieniających losy świata jednym ruchem ręki. Nic więc dziwnego, że pokochałem "Gamedeca: Granicę Rzeczywistości" Marcina Przybyłka (została zresztą zrecenzowana przez Vyar jakiś czas temu o, w tym miejscu), zbiorek krótkich opowieści o przygodach futurystycznego detektywa, którego pracą było rozwiązywanie problemów w wirtualnych światach zaawansowanych gier przyszłości. Niedawno sięgnąłem po drugą część tego znakomicie rokującego cyklu – mowa o "Sprzedawcach Lokomotyw".

"Gamedec: Sprzedawcy Lokomotyw" podejmują akcję po niewielkim czasie od chwili, w której Torkila Aymore spotkaliśmy po raz ostatni – wzbogaciwszy się na intratnych zleceniach pamiętanych z kart "Granicy Rzeczywistości", tytułowy detektyw mógł trochę zwolnić tempa i nacieszyć się życiem. Radość i spokój nie mogły jednak trwać długo. Wskutek ataku cyberterrorystycznego kilka z najpopularniejszych gier zostaje zainfekowana przez nieznany, potężny i diabelnie niebezpieczny wirus, który wydaje się atakować przede wszystkim zoenetów, czyli ludzi zamkniętych w sztucznych, robotycznych ciałach, co w świetle narastającej popularności tej nowej formy człowieka dodatkowo przyczynia się do ostrego pogorszenia nastrojów społecznych. Obowiązek nieoczekiwanie i ekspresowo dogania pana Aymore, który, wplątany w sam środek międzynarodowej intrygi, okazuje się wbrew woli pracować po trochu dla każdej ze stron konfliktu.

Już tutaj możemy zaobserwować pierwszą dużą zmianę w stosunku do "Granicy Rzeczywistości" i jest nią skala wydarzeń. O ile pierwszy tom serii składał się z krótkich historii, z których każda opowiadała jedną sprawę od początku do końca w sympatyczny, lekko podszyty parabolą sposób, w "Sprzedawcach Lokomotyw" pojawia się coś dużo, dużo większego. I tu kolejna różnica – tym razem nie mamy już do czynienia z opowiadaniami, a tekstem ciągłym podzielonym na sześć długich rozdziałów. Oba te odstępstwa od pierwowzoru zdecydowanie nie przypadły mi do gustu. Uwielbiałem pierwszy tom przygód Gamedeca właśnie za tę skromną, ale swobodną konstrukcję, serwującą czytelnikowi świat po kawałeczku, zostawiającą sporo niezapełnionych obszarów, w których wyobraźnia mogła kwitnąć i oddychać. Dzięki temu, że poszczególne historie były krótkie, umysł nie zdążył znudzić się jednym motywem, bo zaraz serwowano mu kolejny, świeży i w pewien sposób odkrywczy. Po czymś takim przejście w dłuższą, bardziej ciągłą formę było krokiem odważnym – i, moim zdaniem, nie do końca wyszło to całości na dobre.

Jak przystało na kontynuację, pojawiają się znani z wcześniejszej odsłony bohaterowie drugoplanowi – w tym niegdysiejsza gamedekini, a obecnie prezes Novatronics Ltd. ds. zabezpieczeń sieciowych, Pauline Eim wraz z jej synem-zoenetem Kononem, diginetka Anne, program towarzyski, który tak przypadł do gustu Torkilowi, że zlecił nadanie jej osobowości i umieszczenie w cybernetycznym ciele, a nawet Peter "Crash" Kytes, emerytowany czempion gry Goodabads, obecnie także przeniesiony do sztucznego ciała. Wszyscy oni sprawiają jednak wrażenie potraktowanych po macoszemu i wypranych z charakteru, który tak bardzo dawał się lubić poprzednio – jak papierowe kukiełki, których obecność praktycznie nie wnosi niczego konkretnego do fabuły. I diabelna szkoda, bo przecież relacje pana Aymore, choćby z postaciami kobiecymi, o których mówił, że "ma trzy serca, a każde w innym miejscu" były czymś, co dodawało "Granicy Rzeczywistości" skrzydeł i pazurów. Tymczasem oprócz Torkila nie ma tu ani jednej postaci, która zostałaby porządnie odwzorowana – co więcej, wydają się upchnięci w historii na siłę, by każdy z ważniejszych miał choć chwilkę "czasu antenowego".

Sam Torkil, na szczęście, jest równie sympatyczny co poprzednio, a żeby oddać sprawiedliwość autorowi muszę koniecznie wspomnieć o jednej rzeczy, która bardzo przypadła mi do gustu. W pewnym momencie wskutek użycia eksperymentalnego specyfiku Gamedec przeżywa powracające epizody psychotyczne. Fragmenty powieści, w których ma to miejsce, są prawdopodobnie najgenialniejszą cząstką całości. Czuć w nich tę dawną iskrę, są świetnie opisane, miejscami zabawne, miejscami po prostu straszne i muszę przyznać, że kiedy zaczęła się utrata zmysłów, szczerze bałem się o to, czy Torkil wyjdzie z tego w jednym kawałku. Dlaczego pozostali bohaterowie nie mogli wzbudzać tylu emocji? Jednocześnie nadal nie mogę się pozbyć wrażenia, że lubiłem go bardziej, kiedy nie był tak bardzo "na świeczniku", a wydaje się, że każda ważniejsza organizacja na świecie nagle postanowiła zainteresować się jednym z tysięcy przecież gamedeców w Warsaw City. To, chociaż trochę uzasadnione, wydaje się nieprawdopodobne i jakoś niepasujące do oryginału.

Intryga... Cóż, jest. I chociaż patrząc na całość z dystansu można uznać ją za dość przyzwoitą, moim zdaniem sposób jej przedstawienia pozostawia wiele do życzenia. Najzabawniej jest przecież, kiedy daje się szansę czytelnikowi, aby w oparciu o delikatne wskazówki mógł sam wysnuć jakąś teorię na temat wydarzeń, które mają miejsce, a potem skonfrontować ją z tym, co faktycznie wydarzyło się później. "Sprzedawcy Lokomotyw" takiej szansy nie dają. Najbardziej zaś frustrującym momentem powieści jest ten, w którym główny problem – oryginalny i interesujący, choć też pozostawiający wiele do życzenia – rozwiązany zostaje za pomocą machnięcia ręki i hasła "CZWARTY WYMIAR!". Urok fantastyki naukowej drzemie przecież właśnie w tym, że oprócz popisów fantazji pojawia się albo próba, albo chociaż sugestia próby wyjaśnienia, jak wyobrażone przez autora zjawiska miałyby działać. Nie można tak po prostu przyjąć pierwszego odpowiednio mądrze brzmiącego wyjaśnienia, a potem jeszcze próbować go opchnąć czytelnikowi!

Piszę to wszystko z ciężkim sercem. To nadal tekst tego samego człowieka, który dał nam "Granicę Rzeczywistości", a jednak ciężko uwierzyć, że tak jest w istocie. Przykro patrzeć, jak kolejny dobrze zapowiadający się cykl ulega "syndromowi Wiedźmina". Myślę, że pełno jest osób, którym "Sprzedawcy Lokomotyw" przypadną do gustu, obawiam się jednak, że są i tacy, którzy podzielą moje odczucia – że to już po prostu nie jest to samo, że utracono tu coś wspaniałego, coś magicznego i niepowtarzalnego, co sprawiało, że pierwowzór tak głęboko zapadł w pamięć.

Dane ogólne:
Tytuł: Gamedec #2: Sprzedawcy Lokomotyw
Autor: Marcin Przybyłek
Wydawnictwo: Supernova
Rok wydania: 2006
Liczba stron: 400

piątek, 24 czerwca 2016

Kot w Bookach przedstawia: koci blogerzy książkowi

Hej! Jakiś czas temu blog zmienił nazwę... To znaczy, zawsze był trochę koci. Każda z osób tworzących go żyje na codzień z przedstawicielem tej wdzięcznej rasy, nie sposób było więc uniknąć okazjonalnych nawiązań czy też zdjęć z futrzakami okupującymi dostępne przestrzenie (a czasem aktualnie czytane książki, w końcu kot ważniejszy, na kota człowiek patrz). Teraz ta tendencja jest jeszcze wyraźniejsza.

Skąd jednak Kot w Bookach? Cóż, nietrudno się domyślić pochodzenia nazwy, ale to, jak znalazła się w naszych rękach to dzieło bardziej szczęśliwego trafu niż celowego planowania. Długo zastanawiałam się nad czymś nowym, ale musiało być krótkie, chwytliwe, książkowe i kocie... Dużo tych wymagań, co? Dlatego też blog przez niemal dwa lata działał pod starą, długą i łatwą do przeoczenia nazwą. Do czasu... Pewnego pięknego dnia obudziłam się z pomysłem na logo, zrobiłam (raczej toporny) projekt, który wygładziła i dopracowała moja siostra, wrzuciłam na fanpage, by się pochwalić, a pan Marcin Jamiołkowski jednym celnym komentarzem pokazał mi, że nie trzeba lat zastanawiania się, by na coś trafnego wpaść. Jemu więc Kot w Bookach zawdzięcza to, że jest Kotem w Bookach.
Przy okazji, jeden z czytelników zauważył, że zadziwiająco wiele jest blogów z kotem w roli głównej... Postanowiłam więc zbadać sprawę. Na celownik wzięłam blogi książkowe, recenzenckie, które w nazwie lub logo mają tego cudnego zwierza. Znalazłam kilka i poprosiłam ich autorów o odpowiedź na kilka pytań.

Poniżej przedstawiam więc czterech blogerów i ich strony, jako dowód na to, że kociość jest wpisana na stałe w blogosferę książkową.



Autor: Procella

Skąd pomysł na nazwę bloga?
Wydała mi się zabawna. Paskudne Futrzaki lubią układać się na rzeczach, które właśnie czytam, więc nawiązałam do tego ich zwyczaju – co przy okazji jest usprawiedliwieniem nieregularnych wpisów ;)

Co najbardziej lubisz w swoim blogu?
Podoba mi się bycie częścią sieci – książkowej blogosfery, którą, choć czasem mam pewne zastrzeżenia co do niektórych zjawisk, uważam za bardzo sympatyczne zjawisko. Poza tym mam wrażenie, że bardzo dobrze i mobilizująco wpływa na mnie pisanie czegoś od czasu do czasu. No i mogę się chwalić książkami i kotami ;)

Gdybyś mogła być kotem, jakbyś wyglądała i jakie miała zwyczaje?
Byłabym ruda, puchata i spałabym na książkach :)

Wyobraź sobie, że ktoś w ramach urodzin zabiera Cię do księgarni i pozwala Ci wybrać sobie 10 dowolnych książek. Co wybierasz? (Niekoniecznie nowości i rzeczy obecnie na półkach dostępne)
No to może tak (pewnie wczoraj czy jutro wybrałabym inaczej):
György Spiró  - Mesjasze
Jules Cashford - The Moon: Myth and Image
Kimberly B. Stratton, Dayna S. Kalleres (red.) -  Daughters of Hecate: Women and Magic in the Ancient World
David M. Friedman - Pan Niepokorny. Kulturowa historia penisa
Jeffrey S. Victor - Satanic Panic: The Creation of a Contemporary Legend
Linda Zimmermann – Zła nauka. Krótka historia dziwacznych przekonań, błędnych wniosków i niewiarygodnie głupich teorii
Aldous Huxley - Diabły z Loudun
Samuel Adams Drake - New England Legends and Folk Lore (ale koniecznie wydanie z 1884 roku – takie piękne: https://www.flickr.com/photos/mastatelibrary/10292224286/)
Jean des Cars - Ludwik II Bawarski: Król rażony szaleństwem
Howard Zinn - Ludowa historia Stanów Zjednoczonych
Dziękuję! =^.^=

______________________________________________________________


Autor: Kociara


Skąd pomysł na nazwę bloga?

Myśląc o tym co najbardziej do mnie pasuje i co lubię zawsze pierwsze w mojej głowie pojawiają się zwierzęta. Rodzina i znajomi wiedzą o mojej słabości do kotów i zdarzało się, że nazywali mnie Kociarą.  Uznałam, więc że będzie to dobry nick.

Co najbardziej lubisz w swoim blogu?
Najbardziej lubię kontakt z innymi blogerami i ludźmi z pasją. Lubię też to, że mogę swobodnie wypowiedzieć się na temat książek i wszystkiego co mnie interesuje.

Gdybyś mogła być kotem, jakbyś wyglądała i jakie miała zwyczaje?
Hmm… byłabym drobną kotką, która chowa się w każdy zakamarek. Lepiej funkcjonuję w nocy i bardzo nie lubię wstawać wcześnie, więc na pewno spałabym całe dnie, a w nocy rozrabiała. Chodziłabym własnymi ścieżkami i samotnie spędzała czas, ale byłyby takie momenty w ciągu dnia, że przychodziłabym do swoich opiekunów i okazywała im swoją miłość poprzez porządne przytulanie :)

Wyobraź sobie, że ktoś w ramach urodzin zabiera Cię do księgarni i pozwala Ci wybrać sobie 10 dowolnych książek. Co wybierasz? 
Wybranie określonej liczby ulubionych książek lub takich, które najbardziej chciałoby się zdobyć zawsze jest problematyczne. Po dłuższym zastanowieniu zdecydowałam się na następujące pozycje (nie ma wśród nich żadnych rewelacji od dawna niedostępnych na rynku ;)):
1. Tajemnice umysłów zwierząt - Clive D. L. Wynne, Monique A. R. Udell
2. Pies też człowiek? - praca zbiorowa
3. Głaskane, tuczone, zabijane - Anton Rotzetter
4. Dlaczego ty mnie kochasz, psie? - Hanka Paluśkiewicz
5. Człowiek o 24 twarzach - Daniel Keyes
6. Wojownicy. Ogień i lód - Erin Hunter
7. Gra w kłamstwa - Sara Shepard
8. Sekretny język psów - Heather Dunphy
9. O depresji, o manii, o nawracających zaburzeniach nastroju. - Iwona Koszewska, Ewa Habrat-Pragłowska
10. Harry Potter w tym pięknym wydaniu

______________________________________________________________


Autor: Lapis Lazuli

Skąd pomysł na nazwę bloga?
Moim pomysłem na bloga było pisanie tekstów z podwójnym dnem. Takich, gdzie puenta zmieniałaby dosłowne znaczenie wpisu - dopiero później tematyka skręciła w kierunku literatury. Stworzyłam do tego celu fikcyjną bohaterkę. Potrzebowałam dla niej imienia - ładnego, zaczynającego się od "A" (jak większość damskich imion), nie kojarzącego się z żadnym bliskim znajomym itd. Alicja wydała mi się odpowiednia.
Wymyśliłam sporo szczegółów, w tym: typowa blogerka musi mieć oczywiście kota. Bez kota to nie ma nawet co ruszać na podbój Internetu.
Podczas myślenia nad nazwą po prostu połączyłam obie rzeczy i... w głowie zapaliła mi się żarówka ;)

Co najbardziej lubisz w swoim blogu?
Najbardziej lubię czytać miłe komentarze. Przeogromnie mnie cieszy, kiedy ktoś pisze, że mój post był przydatny albo zainspirował kogoś do działania. To jest dla mnie najlepsza rzecz w całym blogowaniu.

Gdybyś mogła być kotem, jakbyś wyglądała i jakie miała zwyczaje?
W dzieciństwie moim ulubionym zwierzakiem był tygrys, ale ja pewnie byłabym zwykłym dachowcem. Swoje dziewięć żyć spędziłabym pewnie na tropieniu przestępców i studiowaniu map.

Wyobraź sobie, że ktoś w ramach urodzin zabiera Cię do księgarni i pozwala Ci wybrać sobie 10 dowolnych książek. Co wybierasz?
7 części "Harry'ego Pottera" J.K. Rowling - po angielsku w wersji z okładkami dla dorosłych. Chciałabym przeczytać kiedyś Harry'ego w oryginale, a te ciemne okładki są klimatyczne i bardzo mi się podobają.
"Cierń Embarlaine" Scotta Lyncha - to czwarta część z cyklu o oszuście Locke'u Lamorze, na który czekam z niecierpliwością już dwa lata.
"Bóg zawsze znajdzie Ci pracę" Reginy Brett - Uwielbiam książki Reginy, a ta może mi się niedługo szczególnie przydać...
"Jak przestać się martwić i zacząć żyć" Dale'a Carnegiego - Uwielbiam tę pozycję, a nie mam jej u siebie. A to jedna z tych, do których wraca się niezliczoną ilość razy. Polecam wszystkim!

______________________________________________________________



Autor: Ania D.

Skąd pomysł na nazwę bloga?
Nazwa bloga powstała bardzo spontanicznie i do końca nie posiada szczególnego znaczenia. Wiedziałam jednak, że musi się wyróżniać na tle innych blogów; musi być wyjątkowe. 

Koty to zwierzęta, które towarzyszą mi od zawsze. Można powiedzieć, że jestem zakochana w tych futrzakach, więc nie mogło ich zabraknąć. A piżama? Książki najczęściej czytam wieczorem przed snem, dlatego piżama jest elementem, który kojarzy mi się z chwilą relaksu, odpoczynkiem i dobrą lekturą. Dzięki tym słowom powstała Piżama w koty. Z czasem zaczęłam swojego bloga nazywać zdrobniale Piżamką.

Co najbardziej lubisz w swoim blogu?
Swoich czytelników! Prowadzenie bloga pozwoliło mi poznać wiele przesympatycznych osób, które wspierają mnie w tym, co robię. To oni napędzają Piżamkę i nadają jej charakteru, dzięki czemu to małe miejsce w internecie z każdym dniem staje się jeszcze piękniejsze. Moi czytelnicy, są wspaniali, dlatego ich lubię. Ba! Kocham.

Gdybyś mogła być kotem, jakbyś wyglądała i jakie miała zwyczaje?
Byłabym zwykłym kotem domowym o białej sierści z ciemnymi, pręgowanymi plamkami na czubku głowy, tułowiu i ogonie. Lubiłabym kłaść się wieczorami na kocyku i być łaskotana za uchem. Należałabym jednak do kotów ciekawskich, bo w ciągu dnia chadzałabym na długie wycieczki i badała okolicę.

Wyobraź sobie, że ktoś w ramach urodzin zabiera Cię do księgarni i pozwala Ci wybrać sobie 10 dowolnych książek. Co wybierasz?
Hmm… Myślę, że wybrałabym takie książki jak „Percy Jacskon i bogowie olimpijscy” – miło by były, gdybym w końcu posiadała własną serię u siebie. (Tak, wiem. To aż pięć książek, ale od nich zaczęła się moja przygoda z czytaniem, więc dałabym za nie wszystko. Ach! Kiedyś będę miała wszystkie książki Riordana w domowej biblioteczce.), „Promyczek” K. Holden, „Pod kopułą” S. King, „Futu.re” D. Glukhovsky , „Dziesięć płytkich oddechów” K.A. Tucker oraz „Charlie” S. Chbosky.

______________________________________________________________


Zapraszam oczywiście do polubienia i obserwowania każdej z tych stron, w końcu w kocie siła! (:
Moim rozmówcom dziękuję za poświęcenie czasu oraz życzę długiego dalszego blogowania, realizowania swoich celów i pasji, wielu oddanych czytelników, zdrowia dla kociaków - jeśli je posiadają - no i, oczywiście, wielu książkowych prezentów!



Grafika z początku posta jest autorstwa Doris Redrupp, jest też do kupienia na jej stronie jako plakat lub kartka pocztowa.
Loga blogów udostępnili ich autorzy na potrzeby wywiadów.
Kot planujący przejęcie władzy nad światem pochodzi ze strony Flotsam and Catsam.

wtorek, 21 czerwca 2016

"Trawa" Sheri S. Tepper

Moja przygoda z serią Artefakty miała rozpocząć się już kilka miesięcy temu, gdy za sprawą niczym nie ograniczonego pragnienia nabyłam pierwsze pozycje. Nie pamiętam już od którego właściwie się zaczęło, ważne, że zanim pozwoliłam sobie wziąć któryś z nich do ręki, zdążyło ich przybyć tyle, że przestały się mieścić na jednej półce. Pociągnęło to za sobą kolejną trudność: którą wybrać na początek? Wypadałoby zacząć od pierwszego tomu, jednak ruszając w podróż miałam ograniczone możliwości wygospodarowania miejsca na dodatkową cegiełkę. W końcu padło na „Trawę”. To zielone tomisko z wyjątkowo intrygującą ilustracją na okładce kusiło mnie od pierwszego wejrzenia, głównie ze względu na moje upodobania kolorystyczne. Dodatkową zachętą była opinia Łotra, który zrobił do niej ze dwa podejścia, po czym spasował, stwierdziwszy, że mi spodoba się bardziej… Poprzeczka została więc postawiona dość wysoko.

Życie na ziemi rozwinęło się w łatwym do przewidzenia kierunku. Przeludnienie spowodowało nie tylko kolonizację innych planet, ale i wprowadzenie ścisłej kontroli urodzeń. Władzą nad planetą zwaną teraz Terra przejęła Świętość – organizacja religijna. Wśród planet, na które odbył się exodus ludzkości, była również Trawa – położona gdzieś na obrzeżach kosmosu, pokryta niemal w całości przez roślinę, od której wzięła nazwę. Jednak człowiek nie był pierwszą z istot, które tam zamieszkały; nie był nawet pierwszą istotą rozumną. Tymczasem wśród ludzi krwawe żniwo zbiera zaraza – wirus, na który nie udało się jak dotąd odkryć leku, a który wydaje się nie występować tylko na Trawie… Hierarcha Świętości wysyła Roderigo Yrariera wraz z rodziną, by odkryli, co jest przyczyną wyjątkowej odporności mieszkańców tego globu.

Pierwsze, co rzuca się w oczy już po paru stronach książki, to bardzo ponura wizja Ziemi. Jest ona nie tylko przeludniona, ale i zarządzana z wyjątkową dozą religijnego fanatyzmu. Nie wolno mieć więcej niż dwoje dzieci, kolejne jest „nielegalne”, tak samo jak i rodzice takiej ilości potomstwa. Nielegalność zaś jest niemal równoznaczna z przeznaczeniem na odstrzał, po uprzednim ostracyzmie społecznym i skazaniu na nędzę. To okrutne, prawda? Tym bardziej, że „nielegalne” są również środki antykoncepcyjne. Prawie każde życie jest święte, każde z nadanych „legalnie” imion zostaje zapisane, a ich lista odczytywana jest cały czas przez uświęconych kapłanów, wierzących w to, że swoim dziełem zapewniają im nieśmiertelność. Wizja ta zrobiła na mnie spore wrażenie, nie tylko przez swoją absurdalność, ale dlatego, że możliwe było połączenie ścisłej kontroli populacji – z desperacką chęcią zachowania doktryny o świętości życia poczętego.

Jednak sytuacja na Ziemi nie jest sprawą nadrzędną, tworzy jedynie kontekst. Trawa jako planeta jest jedyna w swoim rodzaju, głównie ze względu na roślinność występującą na niej. Różne rodzaje traw, kolorystycznie bardzo odmienne od znanej nam pospolitej rośliny, tworzą w opisach Sheri S. Tepper obrazy posiadające specyficzny urok, który momentami potrafi wręcz wywołać tęsknotę. To uczucie potrafi jednak szybko zmienić się w grozę, gdy zapoznamy się pobieżnie z jej rdzennymi mieszkańcami: ogarami i Hippae. Te istoty, pozornie współżyjące z ludźmi, będą źródłem wielu mrocznych tajemnic. W obu tych przypadkach nie pogardziłabym jednak dokładniejszymi opisami, ale autorka dość ostrożnie dawkuje informacje na temat fauny i flory Trawy.

„Trawa” daje czytelnikowi dwa rodzaje bohaterów (a nawet trzy, ale skupmy się na ludzkich). Pierwszą grupę tworzą te opisane dobrze i wiarygodne, drugą – wręcz przeciwnie. Jest to też podział bardzo wyraźnie przeprowadzony – postacie kobiece zdecydowanie wychodzą autorce lepiej. Mamy Marjorie Yrarier, żonę ambasadora, która jest osobą dość skrytą oraz Stellę, nastolatkę o porywczym charakterze; pobieżnie poznajemy też Diamante bon Damfels, jej matkę, Rowenę, czy tez kochankę Roderiga, Eugenie. Każda z tych kobiet ma swój własny, unikalny charakter, będący mieszanką wielu często przeciwstawnych cech, a ich zachowaniu trudno coś zarzucić, ich postacie prowadzone są konsekwentnie i bez większych wpadek. Problem jest z mężczyznami. Rigo Yrarier, jego syn, Anthony oraz cała plejada innych panów wydają się posiadać dokładnie po jednej cesze: porywczość, nieśmiałość… Sprawia to, że bardzo trudno jest się do nich przekonać, wypadają w większości bardzo stereotypowo i potrafią znudzić przewidywalnością.

Mały kłopot z postaciami dałoby się jakoś przełknąć, zwłaszcza, że są tu rzeczy stanowczo mniej strawne. Największy problem miałam z wątkiem erotycznym, wplecionym w fabułę. Nie chcę zdradzać za dużo, nie mogę jednak powstrzymać się od stwierdzenia, że był on nie do końca potrzebny – dla fabuły zrobił niewiele, mam wręcz wrażenie, że ze wszystkich możliwych wyjaśnień opisywanego zjawiska autorka nie wiedzieć czemu wybrała to najbardziej trywialne – ale i dość niesmaczny. Nie wątpię, że są osoby, które zagustują w tego typu insynuacjach, ja jednak do tej grupy się nie zaliczam.

Niewątpliwą zaletą stylu pani Tepper za to jest umiejętne budowanie napięcia. Groza czająca się wśród traw, dawkowana stopniowo w końcu staje się ledwie możliwa do zniesienia, do tego stopnia, że trzeba odłożyć książkę i zaczerpnąć świeżego powietrza. Wydatnie pomaga w tym wspomniana już skąpość informacji przekazywanych czytelnikowi na temat otaczającej bohaterów rzeczywistości. Bardzo dobrze można się wczuć w rolę obcego przybysza wśród niechętnej do nawiązywania nowych kontaktów tubylczej ludności. A inne istoty są nawet bardziej niż niechętne…  Jednak najmocniejszym motywem w tej opowieści jest moralny konflikt między rasami rozumnymi. Dotąd nie znające znaczeń tych słów, przejmują od ludzi pojęcia sumienia i grzechu, skazując samą siebie na wymarcie, gdy stwierdzą, że odkupienie nie jest możliwe. To naprawdę trudny do zgryzienia wątek, wart dokładniejszej dyskusji.

Ostatecznie mogę stwierdzić, że „Trawę” czytało mi się świetnie, pomimo paru zgrzytów jest książką bardzo dobrą i wartą poświęconego jej czasu. Przejrzysty styl pisania autorki, intrygi dworskie na równi z elementami s-f i wszechobecną grozą, podlane obficie trudnymi zagadnieniami egzystencjalnymi dają mieszankę, która może nie każdemu przypadnie do gustu, ale z całą pewnością zrobi wrażenie. Wydaje się być zamkniętą całością, ale, jak się okazuje, została rozwinięta do trylogii; mam nadzieję, że pozostałe części również się ukażą w polskim tłumaczeniu, będę też na tę chwilę niecierpliwie czekać.

Dane ogólne:
Tytuł oryginału: Grass
Autor: Sheri S. Tepper
Wydawnictwo: MAG
Rok wydania polskiego: 2015
Liczba stron: 432

niedziela, 19 czerwca 2016

"Czarny Pryzmat" Brenta Weeksa

Same problemy mam z tym Czarnym Pryzmatem. Przebrnięcie przez tę książkę zajęło mi prawie rok, kiedy na przemian czytałem ją i odkładałem. To śmieszne, ponieważ siedemset stron z kawałkiem to może dużo, ale sam nigdy tak nie myślałem. Czytałem większe objętościowo teksty, które rzadko zajmowały mi więcej niż dwa, trzy dni. Recenzję, którą właśnie czytacie, piszę od tygodnia, chociaż podobno układanie okrągłych, obrazowych zdań idzie mi w miarę sprawnie. Całkiem jakby ktoś grał mi na nosie albo nazywał jakimś wyjątkowo wrednym przydomkiem. Ale w końcu - oto "Czarny Pryzmat" Brenta Weeksa, pierwszy tom sagi Powiernika Światła.

Mija piętnaście lat od Wojny Fałszywego Pryzmata, wyniszczającego konfliktu, który skąpał wszystkie siedem satrapii Chromerii w krwi setek tysięcy mężów. Uzurpator został pokonany dawno temu, jednak od tamtego czasu nic nie było takie samo – sojusz, który wygrał, wymienia się tronem imperium co siedem lat, na zmianę ciemiężąc te prowincje, które stanęły po niewłaściwej stronie w czasie wojny. Gavin Guile, Lord Pryzmat, najważniejsza postać religijna Chromerii i najpotężniejszy mag w całej krainie, wielki zwycięzca wielkiej rzezi i bohater prostego ludu, zaczyna się tym wszystkim męczyć. Zdaje sobie sprawę, że jego czas dobiega końca – zostało mu tylko pięć lat, na które wyznaczył sobie pięć wielkich zadań, które chce wypełnić, by móc odejść z poczuciem dobrze przeżytego życia, by odpokutować za swoje własne winy. Jednak nie tylko on ma dość. Oto jeden człowiek postanawia zjednoczyć pod swoim sztandarem podbite w czasie wojny prowincje i poprowadzić je na pohybel całej Chromerii, a teraz zagraża całemu porządkowi, który udało się z takim trudem zbudować – i to na głowie Pryzmata, spoczywa zadanie zduszenia rebelii w zarodku. Nie spodziewa się jednak, że piętnaście lat temu wydarzyło się coś więcej niż wojna, która zatrzęsła światem. Nie wiedząc o tym, spłodził bękarta... Dziś piętnastoletni chłopak, Kip, jest grubym i niezdarnym młodzieńcem, przekonanym o własnej mierności i pozbawionym wiary we własne siły. A jednak to właśnie on zrobi tu najwięcej zamieszania!

Gavin jest cesarzem i arcykapłanem, Pryzmatem – jedynym magiem (tzw. chromatą) zdolnym do krzesania wszystkich kolorów światła. Magia w Chromerii bierze bowiem swoje źródło u boga Orholama, pana światła i jest zdolnością absorbowania blasku słońca w różnych kolorach, a potem nadawania mu fizycznej, namacalnej postaci - luksynu. Każda barwa daje jednak luksyn o odmiennych właściwościach i każda odmienia jej użytkownika na własny, niesamowity sposób – czerwoni stają się impulsywni, spontaniczni i pełni agresji, niebiescy tak pragmatyczni i logiczni, że aż zakrawa to na psychopatię, zaś zieloni dzicy i nieokiełznani jak sama natura. W życiu każdego z nich nadchodzi moment, kiedy zbliżają się niebezpiecznie do granicy, za którą ich ciało i umysł nie będą w stanie przeciwstawiać się tym zmianom – jeśli ją przekroczą, popadną w obłęd, staną się potworami, niebezpiecznymi zarówno dla siebie, jak i dla wszystkich innych. Staną się kolorakami.

Jak można sądzić po tym krótkim wprowadzeniu, świat, w którym osadzona jest akcja serii, jest barwny (przepraszam...) i niezwykle dopracowany. Dość powiedzieć, że mój pobieżny opis jest tak daleki od wyjaśniania wszelkich niuansów, jak tylko może być – praw, wedle których funkcjonuje Chromeria, nie wyczerpuje w pełni nawet ta obszerna przecież powieść. Sposobem organizacji świata bardzo przypomina to innego pisarza, Brandona Sandersona. Tutaj jednak, choć sporo miejsca poświęcono opisowi złożonego systemu magii, trochę gorzej wypadło wyjaśnianie, jak właściwie powinno to działać.

Można, a nawet trzeba jednak przymknąć na to oko – dzieje się przecież tyle interesujących rzeczy, że aż szkoda tracić czas na takie rozważania podczas lektury! Wątek Gavina nie jest bowiem jedynym, a akcję poznajemy z perspektywy co najmniej sześciorga ważnych postaci, z których każda ma jakiś związek z wydarzeniami na całym świecie i jakieś własne, nie do końca jasne (przynajmniej na początku!) dążenia. Akcja co i rusz zalicza nieoczekiwane zwroty, które sprawiają, że warto przypiąć się pasami do fotela, a szczękę umocować na porządnym sznurku, by uniknąć urazów wynikających z jej ciągłego opadania. Jak powiedział sam autor w krótkiej notce na zakończenie, spróbował on wyobrazić sobie najbardziej klasyczne i najczęściej powtarzające się zachowania bohaterów w podobnych sytuacjach, a potem zmusił swoje postaci, by zrobiły dokładnie na odwrót. I wiecie co? To działa fenomenalnie, emocje podczas lektury miotają się jak chorągiewka w czasie huraganu, a od całości po prostu trudno się oderwać. Bardzo chciałbym podać jakiś przykład, ale zdradzić jakiekolwiek szczegóły fabuły komuś, kto jeszcze nie czytał, byłoby po prostu niewybaczalnym przewinieniem.

Bohaterowie zasługują na osobny akapit. Dawno nie spotkałem powieści, w której pojawia się aż tyle fajnych postaci. To wszystko prowadzi do niesamowicie przykrego ścisku w klatce piersiowej, bo w końcu trzeba wziąć stronę jednego z nich... Gavin, na przykład, to charyzmatyczny dupek, który przez cały czas próbuje utrzymać kłamstwo, jakim jest całe jego życie (mam nadzieję, że nie powiedziałem za dużo), jednocześnie starając się ze wszystkich sił ogarnąć cały ten bałagan, którego z resztą sam narobił – w środku dobry człowiek, który musi robić paskudne rzeczy, by świat nie zawalił się z jego winy. Pryzmat ma jednak brata, Dazena, tego, który w wielkiej wojnie stanął na czele wrogiego obozu. I wiecie co? Dazen też nie jest złym facetem, też ma swoje racje i też musi robić moralnie wątpliwe rzeczy w imię czegoś dobrego. Kip, syn Gavina, jest paskudną niezdarą i świetnie zdaje sobie z tego sprawę, a jego wewnętrzne rozterki są tak prawdziwe, a przy tym tak kapitalnie opisane, że aż trudno się nie roześmiać, jednocześnie przypominając sobie, że przecież też tacy byliśmy. Karris Białodąb, elitarna agentka Bieli i jedna ze strażniczek Pryzmata, jest jedną z najbardziej charakternych, a przy tym sympatycznych babek, jakie dotąd spotkałem w fantastyce, a jednak i ona ma kompleksy... a także, zupełnie przy okazji, kawał mrocznej historii i z Gavinem, i z Dazenem.

Mógłbym tak długo, ale myślę, że wcale nie ma takiej potrzeby – Czarny Pryzmat jest początkiem jednego z najciekawszych cyklów fantasy, jakie w ostatnich latach ukazały się na rynku wydawniczym. W doskonałych proporcjach miesza się tutaj intryga i akcja, komedia i dramat, bohaterowie zapadają w pamięć, a fabuła jest poprowadzona tak dobrze, że trudno nie poczuć niedosytu po ostatniej stronie. Zapytacie więc – Łotrze, dlaczego więc miałeś takie problemy z tą książką?

Jestem po prostu koszmarnie niepoukładanym facetem.

Dane ogólne:
Tytuł oryginału: The Black Prism
Autor: Brent Weeks
Wydawnictwo: MAG
Rok wydania polskiego: 2015
Liczba stron: 732

czwartek, 16 czerwca 2016

"Zwycięzca" Jerzego Żuławskiego

Kilka dni temu miałam okazję ukończyć pierwszy tom Trylogii Księżycowej Jerzego Żuławskiego. Książka ta, pomimo wielu potknięć, wynikających raczej z jej wieku niż niedbalstwa (pierwsze wydanie ukazało się w 1903 roku!), wywarła na mnie spore wrażenie. Nie stało się to jednak, jak to zwykle z science-fiction bywa, za sprawą opisów kosmicznych zmagań bądź też ekscytujących kontaktów z obcymi formami życia, a przez głęboki wgląd w psychikę człowieka samotnego w międzygwiezdnej pustce. Jednak dola członków wyprawy zakończyła się w „Na srebrnym globie”, co więcej autor mógłby dodać? Wspomniana książka wydawała się być dziełem skończonym, o zamkniętej akcji, a jednak powstała kontynuacja. Z pewnymi obawami sięgnęłam po nią od razu po zakończeniu czytania części pierwszej.

Po śmierci Jana, zwanego przez potomków Piotra, Marty i Toma „Starym Człowiekiem”, plemię ludzkie rozwijało się na Księżycu szybko i bujnie. Pozostawione przez wyprawę badawczą zapiski oraz dzienniki ostatniego z członków załogi stały się dla nich świętymi księgami, a informacje o życiu i pochodzeniu ludzi – podstawą religii. Wierzą oni, że Stary Człowiek nie umarł, a jedynie powrócił na Ziemię, skąd do nich przybędzie ponownie, już jako młody mężczyzna, by wspomóc ich w walce z wrogami i zaprowadzić porządek. Taką sytuację zastaje Marek, młody astronauta, który leci na Księżyc raczej z kaprysu niż z potrzeby. Postanawia sprostać zadaniu i uwolnić skarlały narodek od gnębiących ich Szernów – stworzeń zamieszkujących satelitę od tysięcy lat i próbujących zniewolić ludzkie plemię.

„Zwycięzca” już na pierwszy rzut oka różni się od poprzedniego tomu. Przede wszystkim, pisany jest z zastosowaniem narracji trzecioosobowej, zamiast, jak było wcześniej, pamiętnikowej. Nie do końca jednak zmienia to sposób, w jaki autor mówi o świecie przedstawionym i bohaterach: owszem, tu opisy są znacznie bardziej rozbudowane, szczegółowe, uwaga pisarza zatrzymuje się często na takich aspektach, jak wygląd zewnętrzny opisywanych postaci, sposób wypowiadania się, mimika i gestykulacja, dzięki czemu lepiej poznajemy świat, w jakim przyszło się obracać młodemu Markowi, jak i samego głównego bohatera. Jest to spory postęp w stosunku do poprzedniego tomu. Nadal jednak Żuławski pozostaje bardzo enigmatyczny, wyraźnie bardziej chcąc się skupić na wrażeniach i odczuciach, unikając wymieniania konkretnych cech, a więc, przykładowo, włosy dziewczyny nie są po prostu blond – Marek zauważa jej jasną głowę i zachwyca się promieniami słońca schwytanymi w kosmykach.

W tej części po raz pierwszy pojawia się w książce obca nacja – Szernowie. Autor nakreślił już pobieżnie florę i faunę Księżyca, jednak stworzenie tubylczej rasy rozumnej było dość ryzykownym posunięciem, które całkowicie się udało. Mamy więc wyparty, ale nadal groźny gatunek istot, które podporządkowują sobie ludzi za pomocą specyficznej zdolności do rażenia prądem. Z natury leniwi, wydają się przyzwyczajeni do wysługiwania się słabszymi rasami, a z rzucanych tu i ówdzie sugestii raczej niż informacji na temat ich pochodzenia i dziejów można wysnuć kilka dość intrygujących wniosków.

Ciekawą odmianą jest wprowadzenie konkretnej postaci kobiecej. Ihezal, córka arcykapłana w mieście przy Ciepłych Wodach, zajmuje w społeczeństwie pozycję dość specyficzną. Jeśli dobrze zrozumiałam (bo nie zostało to powiedziane wprost), miała ona zostać czymś w rodzaju kapłanki i kochanki Zwycięzcy, który z kolei w sytuacji zupełnie się nie odnalazł („Nie bawię się lalkami”). Ihezal jest osóbką bardzo emocjonalną, wrażliwą, ale i zmienną. Mam co do niej mocno mieszane uczucia, bo chociaż o ile wśród swoich, jak na aktualnie obowiązujące standardy, jest bardzo swobodna i niezależna, obdarzona została niestety chwiejną psychiką, sporą dozą naiwności i łatwowierności. Wszystko to sprawia, że naczelną cechą jej charakterystyczną jest swoista bezwolność w obliczu własnych, szybko zmieniających się nastrojów i spora podatność na manipulacje. Stanowczo pozostaje jednak bohaterką świetnie napisaną, ale czy da się ją polubić?

„Zwycięzca”, pomimo sporych zmian w sposobie prowadzenia narracji pozostaje książką o mocno filozoficznym zabarwieniu. Żuławski bardzo zmyślnie przemycił w opowiadanej historii własne przemyślenia i obserwacje dotyczące psychologii tłumu. Ludek księżycowy jest mały i prosty, łatwo jednak zauważyć, że pewne zjawiska i wartości są na tyle uniwersalne, że nie sposób nie dostrzec analogii do wielu sytuacji i zdarzeń nie tylko z historii, ale i zwykłej codzienności. Marek miał nieszczęście trafić na Księżyc w chwili, kiedy wiara w mającego przybyć Zwycięzcę była jeszcze bardzo silna, ale już pojawiły się głosy wątpiące, znalazł się więc w centrum ścierających się ze sobą stronnictw, z których każde ma na czele charyzmatycznego przywódcę. A to, jak potoczą się jego losy, w znacznej mierze zależy od tego, jak ułoży sobie relacje z narodem Księżyczan. Jest to też najbardziej poruszająca część książki, bo przedstawiająca zmienne sympatie ludzi, władzę jednostki potrafiącej manipulować większą rzeszą osób, przemawiając do niskich uczuć,  takich jak egoizm i chciwość, a także ukazująca moralny dylemat osoby mającej decydować o życiu lub śmierci całej nacji.


Ostatecznie, kontynuacja „Na srebrnym globie” okazała się być książką lepszą nawet od poprzedniczki, zawierającą równie duży ładunek emocjonalny, ale o wiele więcej akcji i bohaterów, urozmaiconą zmianami punktu widzenia. To, ze narrator nie śledzi cały czas jedynie postaci Marka, mniej skupiając się na nim, a bardziej na ogólnej sytuacji i nastrojach, z wyszczególnieniem paru wybranych przedstawicieli poszczególnych frakcji, działa na korzyść powieści, dodając jej barw.  Zakończenie pozostaje otwarte, będąc nawet swoistym początkiem kolejnej historii, przejście do ostatniego tomu Trylogii Księżycowej jest więc płynne tak, że nie sposób nie sięgnąć po niego od razu. Całość nadal polecam jako wyjątkową i bardzo wartościową pozycję na liście „trzeba znać”.

Dane ogólne:
Tytuł: Na srebrnym globie
Autor: Jerzy Żuławski
Seria: Archiwum polskiej fantastyki
Wydawnictwo: Solaris
Rok wydania: 2013 (wydanie pierwsze: 1910)
Liczba stron: 358

sobota, 11 czerwca 2016

Wieczorynka #8: "Redlum" Katarzyny Rupiewicz. Fragment powieści

Przychodzimy ponownie z czymś do poczytania przed snem i na zachętę. Tym razem pozycja bardzo specyficzna w klimacie, co można zaobserwować już po pobieżnym spojrzeniu na okładkę. Opis na dodatek wspomina o karczmie. Hmm, będą questy, myślisz? No to się jeszcze zdziwisz! Dziękuję wydawnictwu Genius Creations za udostępnienie fragmentu a Was zapraszam do lektury (;









Prolog

Edward i jego przyjaciele wypili dostatecznie dużo wina, by wsadzić głowy w paszczę lwa. Na wypadek gdyby sam alkohol nie wystarczył, jechali we trójkę, tak żeby każdy musiał zgrywać chojraka przed pozostałymi. Byli młodzi, dobrze urodzeni i spragnieni szaleństw. A czy istniało coś bardziej szalonego niż spędzenie nocy w Redlum?
Edward nerwowo przełknął ślinę na widok murów, których wyblakła czerwień przedzierała się przez ścianę lasu. W czasach gdy jeszcze był dzieckiem, niańka opowiadała mu legendy o tym miejscu. Podobno umocnienia przewyższały największe drzewa, a na otwartym terenie ciągnęły się aż po horyzont. Dziś nie robiły już tak dużego wrażenia, a młodzieniec potrafił sobie wyobrazić, jak wyglądały ponad tysiąc lat wcześniej.
Ponaglił konia, by towarzysze nie pomyśleli, że obleciał go strach. W końcu Olivier powiedział mu, że miasto żyło z turystów, a opowieści, które o nim krążyły, miały przyciągać żądnych wrażeń ryzykantów. Nikt nie przyjeżdżałby do Redlum, gdyby rzeczywiście miał marne szanse na powrót… Edward rozejrzał się – nawet pijany nie mógł nie zauważyć, że są sami.
– Co z tobą, mały, tchórzysz? – krzyknął Olivier.
– Masz nadzieję, że będziesz mógł zawrócić? – odciął się Edward.
– Mam nadzieję, że mają karczmę i burdel – powiedział tamten ze śmiechem. Zbyt głośnym, by zabrzmiał naturalnie.
Niemal równocześnie ściągnęli wodze i stępa podjechali do bramy. Na spotkanie wyszedł im dość cherlawy strażnik.
– Witamy w Redlum – powiedział, kłaniając się. – Czy mają panowie świadomość tego, gdzie przybyli?
– Pewnie, że mamy! – wrzasnął Olivier. – Redlum, piekło i niebo jednocześnie!
Gówno macie, a nie świadomość – ocenił mężczyzna i nawet nie zadał sobie trudu odczytania ich myśli.
– Proszę pamiętać, że wjeżdżają panowie na własną odpowiedzialność. Życzę miłego pobytu – powiedział żołnierz, ponownie się kłaniając.
Młodzieńcy w odpowiedzi tylko wybuchnęli śmiechem. Wartownik nie posiadał daru jasnowidzenia, ale mimo to czuł, że więcej ich nie zobaczy.
– Nawet nie zapytał, po co przyjechaliśmy – zauważył Olivier, trącając łokciem milczącego Gabriela. – Szanują tu przyjezdnych.
Edward chciał zażartować, ale głos uwiązł mu w gardle, gdy tylko wjechali do miasta. Budowle sąsiadujące bezpośrednio z bramą stanowiły dziwną zbieraninę. Po jednej stronie stał dwór większy niż siedziba jego ojca. Trudno mu było także odmówić przepychu, nawet jeśli ociekające złotem ornamenty budziły raczej niesmak niż podziw. Naprzeciw niego mieściło się coś, co Edward nazwałby zamkiem – dawną warowną twierdzą, jakich nie budowano już od setek lat.
Im dalej wjeżdżali w Redlum, tym bardziej jednolita stawała się zabudowa. Po obu stronach szerokiej drogi stały wielkie drewniane budynki. W dzisiejszych czasach mało kto budował jeszcze z drewna, a domów tej wielkości ludzie nie stawiali chyba nigdy. No… może ci starożytni, którzy wznosili miasta z szarego kamienia.
Domy różniły się barwą, kształtem okien i zdobieniami, lecz nie szerokością ani wysokością. Przylegały do siebie tak ciasno, że Edward czuł się, jakby sławne mury Redlum otaczały go z każdej strony. Niezupełnie tak to sobie wyobrażał. Nigdzie nie widział straganików z amuletami ani stoisk z drogimi zegarkami wytwarzanymi przez gobliny. Nie wiedział, gdzie szukać sukubów, których uroda i brak zahamowań były słynne w świecie. Jak mógł znaleźć potężnych magów czy jasnowidzów albo chociaż ujrzeć cudaczne fauny? Na nieskazitelnie czystych ulicach nie dostrzegał żywej duszy. Nic nie wskazywało na to, że ktokolwiek tu mieszkał.
Coraz mniej pewni siebie, powoli jechali główną drogą, która zaprowadziła ich prosto do karczmy z ogromnymi i zapewne kosztownymi frontowymi oknami. Właściwie tylko dzięki nim zgadli, że to właśnie jest gospoda, bo nigdzie nie było żadnego szyldu. Budynek sprawiał też wrażenie starszego od pozostałych, może z powodu ciemnej barwy drewna.
Zsiedli z koni i przywiązali wodze do pachołków przy korycie z wodą.
– Co za dziura – mruknął Gabriel. – Nie mają nawet stajni.
Edward znowu się rozejrzał. Cisza i pustka – żadnych dziwek, żadnych atrakcji, żadnych mieszkańców. Nic, dla czego warto było ryzykować życie. Powinni zawrócić i pojechać do normalnej karczmy, z normalnymi dziewczynkami, gdzie wspólnie wymyśliliby mrożącą krew w żyłach opowieść dla przyjaciół.
Za późno.
Olivier otwierał już drzwi karczmy, a Gabriel podążał za przyjacielem jak cień.
W środku młodzieńcy zastali tylko staruszka i karczmarza krzątającego się między stołami.
Dlaczego w tak dużym mieście nie ma w gospodzie gości? – zastanawiał się Edward. O tej porze powinni być tu przecież jacyś kupcy, turyści albo chociaż miejscowi.
– Witamy panów w Redlum – powiedział karczmarz, kłaniając się. – Czym mogę służyć?
– Piwa! – rzucił Olivier. – Tylko porządnego, nie żadnych szczyn. I trzy pokoje, najlepsze, jakie macie!
– Służę uprzejmie – odparł gorliwie oberżysta. Mężczyźni rozsiedli się wygodnie na ławach. Staruszek w kącie drzemał nad glinianym kubkiem.
Edward nigdy nie widział tak przestronnej karczmy. Stoły były rozstawione możliwie jak najdalej jeden od drugiego, choć w normalnej gospodzie zmieściłoby ich się tutaj dwa razy tyle. Wrażenie przestronności potęgował nienaturalnie wysoki sufit, przywodzący na myśl salę balową.
Uśmiechnięty karczmarz przyniósł im dzbany z piwem i kufle.
Olivier skosztował napoju z zabawnym wyrazem skupienia na twarzy. Można by pomyśleć, że ocenia pierwszą butelkę wina z tegorocznego zbioru.
– No, masz szczęście – mruknął. – Byle następne dzbany nie były gorsze.
– Oczywiście, proszę pana – powiedział oberżysta z uśmiechem.
– Widzicie, jak nas traktują? Pewnie rzadko miewają tak dostojnych gości – szepnął Olivier.
– Chciałeś powiedzieć: tak nadzianych – mruknął Gabriel.
Karczmarz nie zareagował. On również nie pasował Edwardowi do utartego obrazu właściciela gospody, bo chociaż zwracał się do nich grzecznie, to jego spojrzenie było śmiałe, jakby rozmawiał z równymi sobie. Z wyglądu przypominał młodzieńcowi drwali, których ten widywał czasem w rodzinnych lasach – silny mężczyzna o skórze spalonej słońcem i włosach potarganych przez wiatr. Tylko jego twarz wydawała się gładsza, a ubranie schludniejsze i znacznie droższe.
Gdy karczmarz upewnił się, że nie potrzebują niczego więcej, poszedł do kuchni. Po chwili wyłoniła się stamtąd dziewczyna, która niosła w rękach stos czystej pościeli i pochylała głowę tak nisko, że jej jasne włosy opadały na zarumienione policzki.
– A jednak mają tu jakieś atrakcje. – Olivier klepnął ją w tyłek, gdy mijała ich stolik.
Dziewczyna odwróciła się błyskawicznie i, nim pościel upadła na podłogę, wbiła szpony w jego przedramię. Usta, znacznie szersze niżu człowieka, skrywały zwierzęce kły. Gdy z jej gardła wydobył się złowrogi warkot, Edward niemal rzucił się do ucieczki.
Olivier zerwał się na równe nogi i w panice odepchnął dziewczynę od siebie. Edward był pewny, że to może ją co najwyżej zdenerwować, lecz służąca upadła na podłogę. Zdążył jeszcze zauważyć, jak jej złociste oczy wypełniają się łzami. Potem odwróciła twarz, podniosła się i kilkoma susami podbiegła do wiodących na górę schodów.
– Trzeba to opatrzyć – powiedział cicho karczmarz, wyciągając zza szynkwasu bandaże.
Od kiedy oberżyści mają pod ręką opatrunki?! – pomyślał przytomnie Edward.
Jasna koszula Oliviera nasiąkała krwią w miejscach, gdzie szpony przebiły skórę.
– Przeklęta maszkara! Co to, do cholery, było?! – krzyknął zraniony mężczyzna.
– Radzę uważać – mruknął oberżysta. – W Redlum nigdy nie wiadomo, z kim ma się do czynienia.
– Co ty pieprzysz?! Po co komuś taki potwór?! To się powinno trzymać na łańcuchu! – wydzierał się spanikowany Olivier.
– Kiedy mój pies mnie pogryzł, ojciec kazał go zabić – powiedział Gabriel.
– Żądam batów! – krzyknął Olivier, wychylając kufel do dna. – Za podniesienie ręki na szlachcica.
Edward nie rozumiał zuchwałego zachowania towarzyszy. Miał ochotę spieprzać i to jak najdalej stąd, ale słyszał, że włóczenie się tu po ciemku jest bardzo złym pomysłem, a właśnie zapadał zmrok. Kątem oka zauważył, jak karczmarz chowa opatrunki z powrotem i cała ta sytuacja wydała się młodzieńcowi podejrzana.
– Czy pan wie, w jakim mieście się znajduje? – spytał cicho karczmarz.
– A czy ty wiesz, kim ja jestem?! – wrzasnął zacietrzewiony Olivier i spojrzał na przyjaciół. – Pilnujcie go, sam pójdę po tę maszkarę.
Nim jednak którykolwiek z nich zdążył się ruszyć, drzwi wejściowe skrzypnęły cicho, a do środka weszła czwórka młodych ludzi: trzech mężczyzn i kobieta, której rude loki przyciągały uwagę równie skutecznie, co męski strój. Ubrani byli zgodnie z powszechną w dużych miastach modą w elegancko skrojone zamszowe kaftaniki, wysokie buty z cholewami i skórzane spodnie. Jak na komendę wszyscy spojrzeli na poplamiony krwią rękaw Oliviera.
– Nie wiedziałem, Słodki, że tak brutalnie obchodzisz się z gośćmi – powiedział jeden z przybyłych.
Edward ledwie zapanował nad chęcią ucieczki, gdy zauważył, że kły przybysza były wyraźnie dłuższe niż pozostałe zęby.
– Panowie w Redlum po raz pierwszy, czy może po raz ostatni? – spytał drugi z mężczyzn.
Pozostała trójka się roześmiała, a dziewczyna nerwowo oblizała wargi. Pomyśleć, że jeszcze kilka lat temu, po przeczytaniu pewnej powieści dla dorastających chłopców, młodzieniec marzył o spotkaniu z wampirzycą. Przyglądający im się uważnie Edward nie miał już złudzeń: wszyscy mieli cholerne, nieludzkie kły!
– To nie są moi goście – wyjąkał karczmarz.
Wampir spojrzał pytająco na oberżystę.
– Proszę się częstować – dodał już nieco pewniejszym głosem.
Edward pomyślał, że to sen, że nic takiego nie mogłoby się wydarzyć w normalnym świecie. Pobiegł w głąb budynku, licząc na cud albo chociaż na tylne wyjście. Nie usłyszał ani kroków za sobą, ani przyśpieszonego oddechu. Ktoś nagle złapał go za ramię, a gdy Edward próbował się wyrwać, wykręcił mu ręce do tyłu.
Młody człowiek szarpał się ze wszystkich sił. Na darmo. Usiłował kopnąć napastnika albo upaść na kolana i jakoś się wyślizgnąć. Wierzył, że jeszcze coś wymyśli, lecz oszalałe bicie serca nie pozwalało się skupić, wypełniając echem czaszkę. Przecież to nie mogło się tak skończyć! Miał rodzinę, miał plany na przyszłość, nie mógł umrzeć gdzieś na końcu świata.
Wampir objął go mocniej, a chłopak poczuł ukłucie, jakby ktoś wbił mu w szyję sopel lodu. Chciał się wyrwać, ale ciało odmawiało mu już posłuszeństwa. Opadł bezwładnie, podtrzymywany przez mężczyznę.
Edward wciąż wierzył, że to nie koniec. Wierzył aż do ostatniego tchu.

***

Karczmarz podszedł do staruszka.
– Jeszcze raz to samo? – spytał.
Starzec uniósł powieki, ukazując pozbawione źrenic białka.
– Nie, mdli mnie już od samego dźwięku. – Hessander wskazał na stolik, wcześniej zajmowany przez trzech młodzieńców, na którym teraz oni sami stawali się kolacją.
Słodki lubił wampiry, bo niewiele było w Redlum równie kulturalnych i inteligentnych istot.
– Mieszkasz tu tyle lat i jeszcze się nie przyzwyczaiłeś? – uśmiechnął się. – Muszę powiedzieć Nanie, że już nie trzeba szykować łóżek.
– Jutro też pojawią się goście, którzy poproszą o trzy najlepsze pokoje – oznajmił starzec. – Będzie wśród nich…
– Nie mów, wolę mieć niespodziankę. Chcę tylko wiedzieć, czy zostaną na noc?
– Tak – powiedział jasnowidz.
– W porządku. I odwróć oczy, lubię, gdy rozmówca patrzy w teraźniejszość.
Starzec zamknął powieki, by po chwili spojrzeć na karczmarza bladoniebieskimi źrenicami.
– Mieszkasz tu tyle lat i jeszcze się nie przyzwyczaiłeś? – zadrwił Hessander.
Słodki nie lubił jasnowidzów, tak samo jak nie lubił przyszłości i przeszłości.
Drzwi karczmy otworzyły się na oścież. Zapadła noc, a Redlum budziło się do życia.

TAM, GDZIE ZACZYNAJĄ SIĘ BAŚNIE...

Bajka o kopciuszku

Co noc męczyłem się z cholernymi drzwiami biblioteki. Pod pachą trzymałem miotłę, w dłoni świecę, a masywnych wrót nie dawało się otworzyć i zamknąć jedną ręką. W każdym razie nie bezgłośnie. Co prawda nie musiałem koniecznie nieść tych rzeczy, ale jak bym się wytłumaczył, gdyby ktoś znalazł mnie siedzącego w ciemności? W ten sposób mogłem chociaż udawać, że chciałem posprzątać.
Miałem siedem lat, gdy trafiłem do szkoły magii. Nie potrafiłem przywołać ani jednego wspomnienia sprzed tamtego dnia. Podobno ktoś magicznie wymazał mi pamięć, zanim przybyłem do Redlum. Nikt z profesorów nie wiedział, jakim zaklęciem tego dokonano ani czy ten proces można byłoby odwrócić. Ja w każdym razie nie nalegałem, by zmieniać ten stan rzeczy. Gdybym wychował się w domu wypełnionym miłością, to nikt nie zadałby sobie trudu, by pozbawić mnie wspomnień. Podejrzewałem więc, że miałem koszmarne dzieciństwo i ktoś życzliwy po prostu pozwolił mi o nim zapomnieć.
Nie wiedziałem nic o swoich rodzicach, ale dzięki temu mogłem sobie wyobrażać, że mnie kochali i nadal żyją. Oczywiście, przynajmniej jedno z tych założeń musiało być fałszywe, skoro wylądowałem jako podrzutek w Redlum.
Nauczyciele nazwali mnie Dig, bo uważali, że to dobre imię dla posługacza: krótkie i łatwe do zapamiętania. Przyznaję, że go nie lubiłem. Wiele osób sądzi, że nienawidziłem również nauczycieli, ale to przesada. Sprzątanie szkoły nie było wcale takie straszne, a co najwyżej strasznie nudne, zwłaszcza odkąd przestałem sypiać.
Minąłem kilka rzędów jednakowych pulpitów. W końcu o kant jednego ze stolików oparłem miotłę, a na blacie postawiłem świecę. Stanąłem na palcach i z trudem ściągnąłem z półki opasłe tomiszcze. Porywająca lektura, jaką były Kataklizmy nienaturalne, nie obfitowała w dobrze zarysowanych bohaterów ani ciekawe zwroty akcji. Na szczęście z powodu głupiej bezsenności nie zasypiałem nawet nad równie wciągającymi dziełami, a który domorosły mag nie marzył o władaniu piorunami albo tworzeniu tornad, choćby malutkich.
Rozłożyłem księgę na pulpicie i zatopiłem się w rozdziale o powodziach. Nie wiem, ile czasu upłynęło, nim usłyszałem kroki na korytarzu. Nie zastanawiałem się nawet, czy powinienem był je słyszeć z tej odległości. Rozległo się skrzypnięcie drzwi, otwieranych centymetr po centymetrze.
Szybko odłożyłem książkę i złapałem miotłę. Zawsze zastanawiałem się, czy ktokolwiek uwierzy w moje zapewnienia o nocnym sprzątaniu biblioteki. Cóż, teraz przynajmniej będę miał okazję się przekonać.
Najpierw zobaczyłem tańczący płomyk świecy, a potem zarys kobiecej sylwetki, wyłaniającej się z ciemności. Bez trudu rozpoznałem Florę, która cieszyła się wyjątkową popularnością wśród uczniów, a niektórzy twierdzili, że także wśród nauczycieli. Wiedziałem tylko, że pracowała w szkole, lecz nie byłem pewien, czy jako służąca. Większość z nas nie widziała dotąd piękniejszej kobiety, więc każdy modlił się, by to właśnie jego obdarzyła swoimi wdziękami. Gapiłem się na nią z głupią miną, ściskając nerwowo kij szczotki. Dziewczyna zbliżała się powoli, kołysząc biodrami w rytm jakiejś niesłyszalnej muzyki. Chyba już wtedy zrozumiałem, że tej nocy szczęście uśmiechnęło się do mnie.
– Od tygodnia obserwuję, jak się tu zakradasz. Sprzątasz o tej porze? – spytała, stawiając świecę obok mojej.
– Nie mam nic lepszego do roboty – odparłem, starając się, by mój głos brzmiał naturalnie.
– Jeszcze nigdy nie sprzątałam z nudów – zadrwiła.
– Tak naprawdę uczę się potajemnie zaklęć, żeby zostać potężnym magiem – rzuciłem pół żartem, pół serio, bo kariera maga nigdy mi się nie marzyła.
Zaśmiała się cicho.
– Pozwolisz, magu, że wezmę twoją różdżkę? – spytała, z rozmysłem akcentując dwuznaczność tych słów.
Nie uśmiechnęła się z politowaniem, gdy dotknęła moich zbielałych kłykci. Zmusiłem się do rozluźnienia uścisku i oddania jej szczotki. Dziewczyna położyła ją na podłodze.
Wstyd się przyznać, ale mając szesnaście lat jeszcze nigdy się nie całowałem. Stałem więc jak słup soli, a serce waliło mi jak oszalałe, bo bałem się, że lada chwila prawda wyjdzie na jaw, a ja zostanę pośmiewiskiem całej szkoły.
Miałem jednak więcej szczęścia niż rozumu. W końcu trafiłem na Florę, która mimo młodego wieku zdążyła już uwieść kilka roczników uczniów.
Złapała mnie za koszulę, przyciągnęła do siebie i niemal siłą wsunęła język do moich ust. Chciałem udawać, że to dla mnie chleb powszedni, ale nijak nie wychodziło. Tak bardzo skoncentrowałem się na ruchach języka, że nie czerpałem z tego żadnej przyjemności. Flora niespodziewanie się cofnęła i z tajemniczym uśmiechem dotknęła warg.
– Jadłeś jakieś delicje? – spytała.
– Tylko tę najpiękniejszą – odparłem, sądząc, że to miłosna gierka.
– Chodziło mi o ten słodki smak, głuptasie.
Pocałowała mnie w policzek, jak dzieciaka. Potem jej usta zaczęły zsuwać się coraz niżej po linii szyi, a niewinne buziaki zostały zastąpione przez zmysłowy taniec języka. Cofnęła się ponownie, lecz tym razem tajemniczy uśmiech ustąpił miejsca wyraźnemu zaskoczeniu.
– Twoja skóra również jest słodka. To chyba niemożliwe – wyjąkała.
Dopiero wtedy zwróciłem uwagę na smak jej pocałunku. Może zbyt dosłownie traktowałem określenie „słodycz kobiecego ciała”, ale biorąc pod uwagę posmak mojej skóry, słodycz wydawała mi się naturalna. Zaskoczenie, które malowało się na twarzy Flory, nie pozostawiało złudzeń – próbowała już niejednego mężczyzny i widocznie żaden nie był taki jak ja.
Na szczęście Flora, tak uzdolniona w innych dziedzinach, nie należała do osób przesadnie skłonnych do refleksji. Widząc moją konsternację i minę zbitego psa, po prostu musiała mnie pocieszyć.
– No chodź tu, cukiereczku – mruknęła.
Nawet jeśli jej słowa nie przyniosły zamierzonego efektu, namiętny pocałunek dopełnił dzieła. Martwiłem się wprawdzie, ale bardzo szybko odsunąłem od siebie te myśli i skoncentrowałem na tym, co działo się tu i teraz. Nie przestając jej całować, pociągnąłem za jeden ze sznurków gorsetu. To był błąd: zamiast rozwiązać kokardkę, zaciągnąłem supeł. Przez dłuższą chwilę starałem się równocześnie splatać nasze języki i rozplatać sznurki, ale tej drugiej czynności nie mogłem wykonać po omacku.
W końcu delikatnie odwróciłem Florę i zacząłem czule całować jej kark. Skóra dziewczyny miała słonawy posmak, lecz nie zwracałem na to uwagi, zajęty kombinowaniem, jak zejść niżej. Zrezygnowany, uklęknąłem za nią i musiałem pomóc sobie zębami, by rozwiązać ten cholerny gorset.
– Mmmm – zamruczała. – Zwierzak z ciebie.
Wiązanie wreszcie ustąpiło, stawiając mnie przed dylematem: co dalej? Wysłuchałem tylu sprośnych opowieści starszych kolegów, że kobiece ciało nie powinno mieć przede mną tajemnic. A jednak żaden z nich nie wspomniał, czy gorset należy rozciągnąć na boki, czy pociągnąć do góry i ściągnąć dziewczynie przez głowę. Na szczęście Flora nie była zbyt cierpliwa.
– Może ja to zrobię, zanim rozszarpiesz moje ubrania zębami – powiedziała zalotnie, a w jej głosie nie usłyszałem nawet cienia drwiny.
Z nieprawdopodobną gracją uwolniła się z gorsetu, bluzki, spódnicy, halki, drugiej halki… Podejrzewam, że przeciętne posługaczki nie nosiły tyle tego na sobie, ale Flora z pewnością nie była przeciętna.
Jakby przypadkiem stanęła w samym środku kręgu światła, rzucanego przez świece, i na chwilę zastygła w bezruchu. Potem podeszła powoli, kołysząc biodrami, i położyła dłoń na pasku moich spodni.
– Sprawdźmy, czy cały jesteś słodki – wyszeptała.
Lubię myśleć, że tamtej nocy wszystko się zmieniło. Że suma drobiazgów, które wcześniej ignorowałem, nie pozwoliła mi dłużej wierzyć w moją przynależność do ludzkiej rasy. Właściwie wątpię, czy już wtedy to wiedziałem. Być może po prostu wolałem wspominać upojną noc niż dzień, który nastał po niej.
Rozstaliśmy się przed świtem. Nie mówiliśmy zbyt wiele, bo żadne z nas nie miało wątpliwości co do przyszłości tego związku. Chyba byliśmy sobie wdzięczni za ten brak złudzeń.
Flora nie zamierzała udawać, że byłem tym pierwszym, tym ostatnim albo tym najlepszym. Ja zaś dopiero wyrastałem z tego wieku, gdyo kobietach się najchętniej śni, bo wtedy nie trzeba z nimi rozmawiać.
Wróciłem do izby, położyłem się na sienniku, który górnolotnie nazywałem łóżkiem, i leżałem do wschodu słońca. Wyjątkowo jednak czas mi się nie dłużył. Gdy światło dotarło do przeciwległej ściany mojej klitki, a na korytarzu rozległy się gniewne pomruki zaspanych kucharzy, odwróciłem się na drugi bok. Codziennie cierpliwie czekałem, aż stary Lendo otworzy drzwi z głośnym skrzypnięciem zawiasów.
– Wstawaj, leniu! – krzyknął.
Wymruczałem coś w odpowiedzi, ale mężczyzna już wyszedł, trzaskając drzwiami. Nawet gdybym spał, ten łomot byłby wystarczającą pobudką.
Na początku mojego okresu bezsenności wstawałem pierwszy i z uśmiechem na twarzy witałem wszystkich wchodzących do kuchni. Nienawidzili mnie za to.
Wyskoczyłem z łóżka i zrobiłem kilkadziesiąt pompek, bo z rana nie chciałem zdradzać się z nadmiarem energii ani dobrego humoru.
Gdy skończyłem, ubrałem się pośpiesznie i przybrałem najbardziej ponurą minę, na jaką było mnie stać, po czym wyszedłem z izby. Powlokłem się przez korytarz, co kilka kroków przypominając sobie, że nie wolno mi biec ani podskakiwać.
Gwar w kuchni przywitałem szerokim ziewnięciem i wyćwiczonym tarciem oczu. O tej porze na posiłek przychodziła prawie cała służba. Prawie, bo Flora, podobnie jak kilka innych dziewcząt, nigdy nie jadała z nami. Stary Lendo powiedział kiedyś z porozumiewawczym mrugnięciem, że muszą odsypiać, a ja byłem zbyt młody i niewinny, żeby zrozumieć, co miał na myśli.
Zjadłem rozgotowaną owsiankę, której smak na szczęście udało mi się wyrzucić z pamięci. Potem podjąłem, jak zwykle nieudaną, próbę wymknięcia się z kuchni. Cóż, moje starania były z założenia skazane na porażkę. Lendo zatrzymał mnie w drzwiach.
– A ty dokąd, leniu? – zapytał ze śmiechem.
– Chciałem posprzątać bibliotekę – odparłem, najwyraźniej zbyt szybko i za mało posępnie.
– Bibliotekę, co? – Stary posługacz przyjrzał mi się podejrzliwie. – Dobra, zacznij od biblioteki, a potem umyjesz schody w piwnicy. Jakiś pierwszak rozbił słój pełen jelit.
Szkoła miała taki przerób preparatów anatomicznych, że zastanawiałem się, skąd brane są nowe materiały.
Skrzywiłem się i dopiero po dłuższej chwili skinąłem głową, bo Lendo nabrałby podejrzeń, gdybym zgodził się zbyt chętnie. Tak naprawdę lubiłem piwnicę: w skrzyniach składowano mnóstwo przedmiotów o fantazyjnych kształtach i niesamowitych barwach, które uczniowie w ramach kursu archeologii przynosili z wykopalisk, podobno zlokalizowanych tuż za murami. Jako dziecko lubiłem się zakradać do piwnicy, żeby bawić się półprzezroczystym materiałem, dostatecznie lekkim, by unosił się na wietrze albo wodzie, a jednocześnie tak gęstym, że ani jedno, ani drugie nie mogło przez niego przeniknąć. Znajdowali go tak dużo, że trudno było stwierdzić, czy rzeczywiście pochodził ze starożytności. Za to wizja uszytych z tego ubrań nie traciła na atrakcyjności, przynajmniej wśród przedstawicieli płci męskiej.
Wciąż zachowując pozory, przeszedłem leniwie korytarzem dla służby, na wszelki wypadek ziewając co jakiś czas. Dopiero w lewym skrzydle budynku mogłem sobie pozwolić na szybszy krok, a do biblioteki dobiegłem modląc się, by nikt tam nie zaglądał o świcie. Niepotrzebnie się martwiłem.
Gdy wreszcie sforsowałem masywne wrota, moim oczom ukazał się idealny porządek. Jedynie miotła, dyskretnie wsunięta pod regał z podręcznikami magii leczniczej, przypominała o wydarzeniach minionej nocy. Do południa uwinąłem się z biblioteką i piwnicą. Zależało mi na czasie, bo chciałem jeszcze zdążyć na lekcje ostatniego roku. W zajęciach z profesorem Kardinem mogłem brać udział jedynie raz na kilka dni, aby nie wzbudzać podejrzeń. Właściwie to ja tylko sprzątałem salę, a gdyby ktoś mnie spytał, dlaczego muszę to robić akurat w trakcie lekcji, nie potrafiłbym odpowiedzieć. Na szczęście nie pytali.
Dopiero wtaszczenie dwóch wiader wody na piąte piętro pozbawiło mnie nadmiaru energii. Swobodnie wszedłem do sali, nie podejrzewając, że tym razem znajdę się w samym centrum zainteresowania.
Nauczyciel jeszcze nie przyszedł. Grupa starszych uczniów stała pod ścianą. Spojrzeli na mnie, kiedy się pojawiłem. Byłem ich jedyną nadzieją na obserwowanie czegoś innego niż scena, która rozgrywała się pośrodku. Właśnie tam Gedbal Andemor zaciskał dłonie w pięści. Przed nim stała Flora, a siniak na jej policzku dopiero zaczynał nabiegać krwią.
Gedbala uważano za najpotężniejszego maga ze swojego rocznika. Mówiło się, i to całkiem głośno, że pozostanie w szkole jako nauczyciel. Oczywiście, jak przystało na potężnego maga, Andemor był także strasznym dupkiem.
– Myślisz, suko, że możesz się łajdaczyć, z kim chcesz?! – wrzasnął, nie zważając na publiczność.
Flora spojrzała na mnie błagalnie. Odstawiłem wiadra i ruszyłem w jej stronę. Nie trzeba było intelektu najzdolniejszego ucznia w szkole, by odgadnąć, że tkwię w tym szambie po uszy.
– Zdradziłaś mnie z czyścicielem latryn?! – wrzasnął Gedbal, po czym złapał dziewczynę za włosy i brutalnie pchnął na podłogę.
Zachowałem się tak, jak zachowałby się na moim miejscu każdy mężczyzna znający odrobinę magii – złożyłem dłonie i przez zęby wysyczałem formułę Badelo Erdi. Impet zaklęcia uniósł zaskoczonego Gedbala, przerzucił przez salę i wbił w przeciwległą ścianę. Niewielka strużka krwi wypłynęła mu z nosa. Młody mag zapewne nawet by jej nie poczuł, tylko zerwałby się na równe nogi i przystąpił do kontrataku. A przynajmniej postąpiłby tak, gdyby żył.
Po kilku sekundach lub może nawet minutach, w ciągu których nikt się nie poruszył, drzwi za moimi plecami otworzyły się gwałtownie. Profesor Agnesto Kardin w kilku krokach przemierzył salę, nie pytając, co się stało. Spojrzał na martwego Gedbala, na cicho płaczącą Florę i na mnie.
– Nie chciałem go zabić – wyszeptałem. Nawet uczeń pierwszego roku wiedział, że za pomocą Badelo Erdi można co najwyżej złamać komuś rękę, a i wtedy ofiara musi mieć wyjątkowego pecha.
Kardin nie udawał, że słucha. Z kamienną twarzą zaczął wypowiadać zaklęcie paraliżujące, a ja zupełnie odruchowo skrzyżowałem ręce na piersi i wyrecytowałem formułę obronną. Przede mną zmaterializowała się tarcza, o ile można tak powiedzieć o chaotycznych refleksach błękitnego światła. Nauczyciel nie okazał zaskoczenia, tylko przeszedł do potężniejszych zaklęć. Cały czas jednak starał się mnie obezwładnić, a nie zranić.
Broniłem się skutecznie, ale po co? Co ja właściwie wyrabiałem? Co zrobię, jeśli odeprę atak? Ucieknę? Dokąd? Nigdy nie opuszczałem szkoły.
– Spokojnie, chłopcze. – Łagodny głos Kardina wyrwał mnie z zamyślenia. – Nikt nie chce cię skrzywdzić.
Dopiero wtedy zrozumiałem, że w chwili, gdy zacząłem analizować swoją sytuację, przestałem się bronić. Trzeba być kompletnym idiotą, żeby w środku starcia z nauczycielem magii zapomnieć o recytowaniu zaklęcia. Rzecz jednak w tym, że osłona nie znikła – wciąż mnie chroniła, co wydawało mi się absolutnie niemożliwe.
– Tylko spokojnie. Nic ci nie grozi – zapewniał Kardin.
Nauczyciel starał się unikać gwałtownych ruchów. To była podstawowa zasada, której ludzkie dzieci w Redlum uczono od najmłodszych lat: nigdy nie drażnić istot magicznych.
Z trudem opuściłem ręce, mocno przyciśnięte do piersi. Dopiero teraz zauważyłem, że drżą. Miałem nadzieję, że inni tego nie widzieli.
– Nie chciałem go zabić. Użyłem tylko Badelo Erdi – powiedziałem.
– Nie mogłeś tego przewidzieć – zapewnił mnie Kardin. – Siłę zaklęć określamy dla ludzi.
Po raz pierwszy ktoś powiedział głośno, że nie jestem człowiekiem. Zrobiło mi się gorąco i słabo. Gdybym zemdlał, chyba spaliłbym się ze wstydu. Rozejrzałem się po sali: wielu uczniów zbladło, niektórzy patrzyli na mnie z rozdziawionymi ustami. Flora podniosła się powoli z podłogi, ale nie miała odwagi spojrzeć mi w oczy.
– Słodki – wyszeptała.
Profesor dał mi znak, żebym poszedł za nim. Być może temu gestowi towarzyszyły jakieś słowa, ale byłem zbyt roztrzęsiony, by je usłyszeć. Nie zastanawiałem się nawet, dokąd mnie prowadzi.
Nie od razu rozpoznałem też gabinet dla gości, do którego weszliśmy. Był jednym z wielu miejsc zbyt eleganckich dla takich jak ja. Nawet jeśli chodziło tylko o sprzątanie.
– Usiądź – powiedział łagodnie Kardin.
Przycupnąłem na skraju wielkiego fotela. Omal z niego nie spadłem, gdy lokaj w liberii zmaterializował się przy drzwiach. To nie była magiczna sztuczka – po prostu nie zauważyłem, kiedy wszedł. Mężczyzna zmierzył mnie wzrokiem pełnym pogardy.
W Redlum byli równi i równiejsi − i podobnie w szkole pracowała służba i Służba. Tacy jak ten odzywali się do nas tylko gdy byli pijani, a wtedy, wprawieni w dobry nastrój, przypominali sobie, że oni też kiedyś szorowali schody w piwnicy i nosili opał.
– Podaj nam coś na rozluźnienie atmosfery – rozkazał Kardin.
Profesor udał, że nie widzi miny lokaja i uśmiechnął się do mnie porozumiewawczo. Dopiero kiedy sięgał po alkohol, zauważyłem, że jego dłonie drżą jeszcze bardziej niż moje.
– Mogłeś powiedzieć nam wcześniej – zagadnął Kardin. Jednocześnie kręcił kciukami młynka jak wyrwany do odpowiedzi uczeń.
Wziąłem do ręki kieliszek i wychyliłem całą zawartość jednym haustem.
Łzy nabiegły mi do oczu. Chociaż starałem się zignorować drapanie w gardle, nic z tego nie wyszło. Ostatkiem sił odstawiłem kieliszek i zaniosłem się takim kaszlem, że zleciałem z fotela. Od tej pory zapamiętałem, żeby nie siadać na samym brzeżku.
Można powiedzieć, że tak właśnie wyglądały moje początki na salonach. Dziś umiałbym rozpoznać po zapachu, jaki dostałem koniak. Wtedy jednak potrafiłem tylko ocenić, że piwo to raczej nie było.
Nie pozwolili mi wrócić do mojej klitki. Lokaj zaprowadził mnie do jednego z eleganckich pokoi dla gości, czasem zatrzymujących się w szkole. Zaraz przysłano też pokojówkę, która naszykowała mi prawdziwą gorącą kąpiel z pachnącymi olejkami, a także krawca, by wziął miarę na nowe ubranie.
Otoczony atłasowymi poduszkami i karmiony frykasami, słyszałem tylko plotki o burzy, która przetoczyła się przez szkołę. Istotom magicznym nie podobało się to, że zrobiono ze mnie posługacza. Ze mnie! Choć nie pamiętałem, kim jestem i nikt nie rozpoznał gatunku, do którego należałem! Oburzające!
Oczywiście uważałem, że to śmieszne − skoro nikt nie zgłaszał podobnych pretensji, dopóki uchodziłem za człowieka. Dziś śmieszy mnie jedynie moja ówczesna naiwność. Cóż, byłem młody i nie wiedziałem, że to, czym się okazałem, za murami Redlum zostałoby zabite, poćwiartowane i spalone. Niekoniecznie w tej kolejności.
Gdy dotarła do mnie wieść, że rektor zrezygnował ze stanowiska i opuścił Redlum, byłem pewien, że zrobił to, by uspokoić nastroje wmieście. W końcu porozumienie ludzi i istot magicznych przypominało raczej zawieszenie broni niż prawdziwy pokój.
Dopiero wiele miesięcy później zrozumiałem, że najstraszliwszą rzeczą, jaka wydarzyła się w szkole, był fakt, że potajemnie uczyłem się magii. Ludzie zachowali tę dziedzinę tylko dla siebie, bo dzięki umiejętności rzucania zaklęć mogli twierdzić, że są w stanie mierzyć się z istotami magicznymi. Ja zaś zachwiałem utrzymywaną przez stulecia równowagę. To znaczy zachwiałbym, gdybym faktycznie przykładał się do nauki.
W szkole traktowano mnie zatem jak dostojnego, lecz niepożądanego gościa. Wszyscy patrzyli mi na ręce, milkli, kiedy się do nich zbliżałem i pilnowali, żebym nigdzie nie chodził sam. Z dnia na dzień straciłem dostęp do biblioteki i sal wykładowych. Nie mogłem też sprzątać i pracować na zewnątrz, a dawni przyjaciele unikali mnie jak ognia.
Choć nie mieszkałem już w klitce ani nie karmiono mnie resztkami, po miesiącu czułem się jak w więzieniu. Było dla mnie jasne, że muszę się stamtąd wydostać, znaleźć sobie jakieś zajęcie i nowych przyjaciół, którzy zaakceptują to, kim jestem. Kimkolwiek bym się nie okazał, bo z półsłówek wyciąganych od nauczycieli zrozumiałem tylko, że wciąż nie wiadomo, do jakiej rasy przynależę.
W tajemnicy dowiedziałem się, że w największej karczmie w mieście pomocnik oberżysty akurat zginął w wypadku. Wtedy jeszcze nie rozumiałem, że w Redlum tak właśnie określało się zdarzenia kończące się dla jednego z uczestników zjedzeniem, spopieleniem albo utratą połowy czaszki w bójce. Nie przeszkadzała mi nawet świadomość, że lokaj przekazał mi tę informację, aby się mnie pozbyć.
On również umożliwił mi wymknięcie się ze szkoły i podpowiedział, że do karczmy najlepiej pójść o zachodzie słońca. Właściciel zazwyczaj otwierał późnym popołudniem, a pierwsi goście rzadko zjawiali się przed zapadnięciem zmroku. Dzielnicę ludzi – w której mieściły się szkoły magii – i Powerstreet, gdzie stała największa karczma w Redlum, dzielił spory kawałek.
Byłem tam raz z kolegami − oczywiście nie w samej karczmie. Ukryliśmy się wtedy za wozem i obserwowaliśmy wnętrze przez wielkie okna. Tacy jak my nie mieli odwagi zbliżyć się do drzwi.